czwartek, 7 grudnia 2023

Mary

Napierają. Przez chwilę próbuję stawiać opór, ale szybko dociera do mnie, że jestem na przegranej pozycji, że próbuję zatamować przeciek gumą do żucia. Więc zamykam oczy i pozwalam im działać. Nie krzyczę, nie protestuję, kiedy chwytają moją głowę i zaczynają szeptać słowa, z których połowy nie rozumiem. Zaraz sobie pójdą, muszę tylko być cierpliwa, myślę, a jednak wciąż pojawiają się nowe i kiedy jedna z Mar w końcu mnie puszcza czuję uścisk kolejnej.

Czego ode mnie chcecie? Pytam, chociaż moje usta są nieruchome, a słowa zamiast na zewnątrz płyną do środka mnie. Czego chcecie?

One jednak milczą i tylko silniej chwytają mnie w swoje utkane ze snów ramiona. Czuję łagodne kołysanie, pozwalam by Mary uniosły mnie na chwilę w górę. To tylko sen, powtarzam, a mężczyzna siedzący na fotelu obok łóżka uśmiecha się i odgarnia włosy z mojego czoła. Jego ciemne spojrzenie rozchodzi się po mnie wibracją i zaczynam mieć nadzieję, że tak już zostanie, że mogę zakotwiczyć się w tym spojrzeniu, w tych brązowych oczach przypominających wypalone ogniem drewno. Że tak już będzie zawsze, bo ten jego wzrok jest moim ratunkiem, ale on kręci głową, jakby czytał w moich myślach i zabiera rękę, a wówczas Mary kładą się na mnie, dociskają do prześcieradła swoim bezszelestnym Byciem i już wiem że za chwilę zapomnę. O sobie, o tych piwnych oczach, o tym co mogłoby mnie uratować. A potem przychodzą do mnie Słowa, że...

…. Nikt nie jest z na na zawsze. Jesteśmy chwilowi, może nie tak bardzo jak dmuchawce, może nie tak chwilowi jak lewkonie, które mają tylko rok na to, by przeżyć całe swoje życie. Nie tak delikatni jak jętki, które żyją do zachodu słońca, a jednak i my jesteśmy tymczasowi. Nasza skóra nie ochroni nas przed starością, nasz umysł kiedyś znajdzie się w czasie dokonanym i być może tylko dusza, ta ukryta przed wzrokiem, negowana przez jednych, wychwalana przez innych, ta dziwna cząstka będąca jednocześnie całością, pozostanie w niezachwianym trwaniu. Tyle że już nie w tej postaci, którą oswajamy patrząc każdego dnia w lustro…

Otwieram oczy. Nocna lampka rozświetla jedynie fragment pokoju, tak że tylko część pomieszczenia zyskuje kolor, reszta pozostaje ukryta pod szarością. Mąż leży obok mnie i delikatnie posapuje, nie widzę jego ciemnych oczu, ale wiem, że są, schowane pod powiekami. Chciałabym go obudzić, ale nie robię tego. Ostatnia z Mar, ta bardziej ślamazarna, macha mi na pożegnanie a potem znika, jakby nigdy nie istniała. Dom oddycha nocnym powietrzem. Idę po szklankę wody, by nabrać sił przed kolejnym zapadnięciem w sen.




niedziela, 1 października 2023

Pływanie

Unoszę się swobodnie

Nie zahaczam piętą 

O to co zaprzeszłe,

To co było 

Nie krępuje więcej 

Moich myśli. 

Dryfuję 

W moim Tu i Teraz.

Ja -

Plastikowy korek

Po szampanie.


***

Pozwól mi

Na chwilę czułości,

Na pieszczotę

Punktowy dotyk.


Pozwól mi

Przeciąć Twoją skórę,

Bym mógł napełnić 

Się Twoim smakiem.


Pozwól mi -

Jestem tylko

Głodnym komarem.

niedziela, 22 stycznia 2023

Dziura

Spojrzała w lustro i wykrzywiła usta. Wciąż tam była. Tkwiła uparcie pośrodku jej czoła. Nie mogła jej przesłonić grzywką, bo ona i tak wciąż ujawniała swoją obecność. Wielka dziura, w której nie było niczego, żadnej myśli, żadnego wyobrażenia, słowa, fantazji. Takiej pustki nie można przyklepać pudrem. Wszystko od niej odpada, nic się na niej nie utrzymuje dłużej od mrugnięcia czy pojedynczego uderzenia serca. Nie sposób jej przesłonić, bo ta znajdzie sposób, by się ujawnić. Wyziera spod włosów, czapki nasuniętej głęboko na czoło, kasku, gogli, opaski. Manifestuje swoją obecność bezgłośnie, ale za to w natarczywy sposób. Jest, istnieje, nie można jej zanegować, spróbować zaprzeczyć, wywinąć się od jej obecności jakimś skomplikowanym kłamstwem. I dlatego Aniela od jakiegoś czasu wychodziła z domu tylko wieczorami. Bo tylko noc potrafi stworzyć iluzję jeszcze wielkiej pustki niż ta, która tkwiła w jej głowie. Spoglądaliście kiedyś w głębię czarnego nieba? W tę nicość posoloną gwiazdami? W ten wciąż rozszerzający się Wszechświat? W obliczu takiej czerni dziura w głowie Anieli traciła swoją siłę. Stawała się czymś równie nieistotnym co pieprzyk czy znamię. Poza tym nocą można spotkać wiele osób dotkniętych dziwnymi przypadłościami, odartych ze wszystkiego, nawet z samych siebie. Ludzi-Cieni przymykających z daleka od latarń i neonów jakby światło mogło pozbawić ich resztek istnienia. Osób o skórze przejrzystej niczym szkło, w których dawno temu tliło się jakieś życie, a teraz nie ma już nic.

Neony drżały, z pewnością nie z zimna, pewnie ze starości albo zwyczajnego zaniedbania. A może to mruganie miało na celu przykucie jej uwagi?

- Przecież że nie mojej – pomyślała, być może nawet całkiem głośno, ale Miasto już spało i nikt nie zwrócił uwagi na mówiącą do siebie kobietę. - Nie jestem nikim ważnym, to nie o mnie zabiegają te wszystkie kolorowe szyldy. Nie stać mnie na luksusowe ciuchy, drogie kolacje, nowoczesne sprzęty.

- A gdyby jednak były skierowane do ciebie? - posłyszała głos, który był tak cichy, że wzięła go za szum wiatru.

Nasunęła czapkę silniej na czoło i nie zważając na kałuże pozostawione przez wczorajszy deszcz, szła przed siebie mocząc nogawki spodni.

- A jeżeli jesteś ważna? Może nie w ten sposób, o jakim marzysz, a jednak. Ważna dla mnie - głos był coraz bardziej wyraźny. Nie mogła go zignorować, uznać za iluzję czy przypadek. Przystanęła więc i zaczęła się rozglądać, ale ulica była pusta.

- Jezu, mam początki schizofrenii…

- Na pewno nie jestem Jezu, wypraszam sobie. Może Jezu ma piękną buźkę, do której wzdycha cała rzesza ludzi niezależnie od płci, ale z pewnością nie jestem tak zarozumiały, żeby nazywać siebie Jego synem – odparł Głos i Aniela zamarła z przerażenia, bo zdawał się być realny i bliski, a jednak wciąż nie potrafiła ustalić skąd dochodzi.

- Mam omamy słuchowe?

- Nie. Jesteś normalna. Może nie tak całkiem, bo jednak masz dziurę w głowie, ale względnie. W każdym razie to nie schizofrenia. Ja tu jestem.

- Ale gdzie? - rozejrzała się nerwowo, ale ulica była pusta.

- Jak będziesz gotowa to mnie zobaczysz, nie jestem piękny, można powiedzieć nawet że szkaradny, więc chciałbym mieć pewność, że nie zaczniesz krzyczeć.

- Bez przesady. Nie jestem tak wrażliwa – odparła, a potem otworzyła szeroko oczy. Bardzo szeroko. - O, matko jedyna, ty naprawdę jesteś wstrętny.

- Dziękuję.

- Mógłbyś służyć za dowód na nieistnienie Boga, serio, bo gdyby Bóg istniał to by nie pozwolił na coś takiego!

- Tak, słusznie. Właściwie masz rację, zasadniczo to się już nie raz spierałem z Nim na ten temat, ale, rozumiesz, z Nim się nie da wygrać.

- Jak to z Nim? Mówisz o Bogu?

- Tak jakby.

Aniela spojrzała na stwora niepewnie. Wyglądał jak zlepek różnych pomysłów na szkaradną podstać. Nogi miał galaretowate w kolorze zgniłej zieleni, ciało przesadnie wielkie, rozdęte jak u nadmuchanej ropuchy, a twarz, jeżeli można było tak nazwać ten ulepek okropności, była niesymetryczna i jakby źle posklejana. Oczy, z popękanymi białkami tkwiły w brodzie, nos był w miejscu, gdzie powinny być uszy, a ust nie potrafiła w ogóle zlokalizować.

- Kim albo czym ty w ogóle jesteś?

- Możesz mnie nazwać wysłannikiem. Ludzie mówią o nas anioły.

- Anioł? - przez głowę Anieli przemknęło kilka obrazów z wizerunkami słodkich cherubinów oraz dostojnego Gabriela. To nie miało sensu. Wysłannik Boga jako poczwarka? Istota niedokończona?

- No tak, wiem, myślisz sobie, że to nie może być prawda, bo powinienem być piękny. Ale nie jestem. Nigdy nie byłem. Powiedzmy, że jestem tym co powinno było wylądować w koszu, ale skoro otrzymałem duszę to nie mógł mnie po prostu wykasować. Więc zostawił sobie na pamiątkę pierwszych prób. W końcu uczymy się na błędach, prawda? - zaśmiał się, ale w tym jego śmiechu słychać było smutek i żal.

- Wolałbyś nie być?

- O tak, właśnie. Dlatego ciebie odnalazłem. Pomożemy sobie wzajemnie.

- Nie potrzebuję pomocy – stwierdziła.

- Masz dziurę w głowię – przypomniał nieśmiało.

- No tak… ale to beznadziejny przypadek. Próbowałam już wszystkiego. Nic nie może jej zalepić, zakryć, ukryć. Po prostu we mnie jest.

- Zapominasz że jestem aniołem, mogę więcej niż ty.

Aniela zerknęła na stwora. Był brzydki, śmierdział padliną i zdecydowanie musiał być patologicznym kłamcą, a jednak od dawna nie czuła w sobie takiego spokoju. Jakby coś jej szeptało do ucha, że tym razem coś się zmieni.

- To jak chcesz to zrobić?

Stwór, była pewna, że się uśmiechnął, chociaż wciąż nie mogła wypatrzeć jego ust.

- Musimy iść do ciebie.

- Żartujesz, mam wpuścić dobrowolnie do domu kogoś kto przypomina zlepek ofiar Kuby rozpruwacza?

- A chcesz pośrodku Miasta położyć się w kałuży i wpychać mnie do swojej głowy?


W mieszkaniu było ciepło, może nawet za gorąco i dlatego stwór, który nazywał siebie aniołem zostawiał na podłodze, wilgotne, zielonkawe ślady. Skrzywiła usta. Będzie sporo sprzątania po tej całej operacji łatania dziury, ale może warto? W końcu nie będzie już wybrakowana, zostanie scalona, uzupełniona. Będzie mogła swobodnie poruszać się komunikacją miejską, ba, może nawet wreszcie zafunduje sobie wakacje z hotelem, plażą i drinkami z palemką.

- Połóż się, bez strachu, o tak, bardzo dobrze, zamknij oczy. Kiedy wejdę do Twojej dziury zamknę ją od tamtej strony, mnie pochłonie nicość a Ty zostaniesz od niej uwolniona. Brzmi dobrze, prawda? Miałaś mieć zamknięte oczy. Teraz lepiej. Pomyśl o czymś przyjemnym, ale nie aż tak. Wyobraź sobie miejsce,

- Miejsce, które jest twoim azylem, w którym czujesz się dobrze sama ze sobą. To może być pokój, dom albo jakaś zielona polana, może plaża pełna miękkiego piasku. Jesteś tam. Słyszysz jak woda delikatnie faluje i szumi. A ty leżysz na kocu z rękoma rozrzuconymi na boki i palcami dotykasz piasku. To przyjemne uczucie. Piasek jest suchy i ciepły. Twoje ciało też jest przyjemnie ciepłe. Jest ci dobrze samej ze sobą i z tą przestrzenią wokół. A teraz otwórz oczy.

Aniela zamrugała. Siedzący naprzeciwko mężczyzna miał pogodną, przystojną twarz. Nie przypominał w niczym stwora podającego się za anioła.

- I jak się czujesz, Anielo? Może opowiesz mi o swoich wrażeniach.

Dziewczyna przełknęła ślinę. Gabinet, w którym leżała nie był zbyt wielki, ale całkiem nowoczesny i przytulny.

- Ale… Jak to w ogóle możliwe… - powiedziała cicho. - Przecież byłam u siebie w domu…

- Zatem twoim azylem jest twój dom? To bardzo dobrze.

- Chodzi mi o to… - urwała. Jej wzrok zatrzymał się na regale z książkami. Na okładce jednej z nich rozpoznała stwora, którego spotkała tamtego deszczowego dnia na ulicy. - To wszystko rozegrało się tylko w mojej głowie tak intensywnie… Czy mogę skorzystać z toalety?

- Ależ oczywiście – odparł terapeuta zakładając nogę na nogę.

Obmyła twarz zimną wodą i spojrzała w lustro. Nie było śladu dziury, czoło miała gładkie i pozbawione zmarszczek, zupełnie jakby przeszła botox. Została scalona, a może nigdy niczego jej nie brakowało, a dziura, która teraz zdawała się czymś nieprawdziwym, była tylko fragmentem niezbyt udanej sesji terapeutycznej. Nigdy jej nie było. Tak jak nie istniał brzydki anioł, Bóg i cała reszta niewytłumaczalnych metafizycznych przypadków. Świat jest całkiem zwyczajny.

Przeczesała włosy palcami. I wówczas poczuła, że ma na skórze coś lepkiego. Spojrzała na swoje ręce. Zielona, galaretowata maź widniała na jej palcach. Przez chwilę przestała oddychać, dopiero po chwili uświadomiła sobie, że nie spłukała mydła.



wtorek, 21 lipca 2020

W butelce. Alternatywne zakończenie opowiadania znalezione na strychu pod kocem przez pana W.

(Opowiadanie to zostało napisane przez mojego znajomego. Witku, jeżeli jeszcze Tobie nie podziękowałam, to z pewnością zrobię to wkrótce;) )


"Niespodzianka"

Czarno..., szaro..., mgła przed oczyma, więc chyba jednak przeżyłam.
Kocham życie, czy trzeba umrzeć żeby to stwierdzić? Eksperyment Ewa chyba się udał, teraz już z górki, ciekawe co mnie czeka, myślę, że będzie ciekawie.
- hej ty w butelce, wyłaź prędko.
To chyba do mnie, mało uprzejmie, spróbuję się wydostać, ale tu ślizko, to pewnie ta substancja, w której mnie zakonserwowano. No wreszcie, chodzić jeszcze się nie da.
- podczołgaj się do tej sadzawki i trochę ogarnij, potem możesz odpocząć.
- kim jesteś?
- Dżesika
Jakaś blachara, co ona robi w laboratorium?
- jestem Ewa, sorry Aniela, też z eksperymentu?
- a jak, zachciało mi się łatwych pieniędzy, to wpadłam w to gówno
- co eksperyment się nie udał?
- udał, jak cholera!
- to o co chodzi?, długo tu jesteś?
- wystarczająco aby co nieco skumać
- gdzie jesteśmy?
- rozejrzyj się księżniczko, poidełko z wodą, dozownik z pokarmem, basenik do kąpieli, malutki kibelek i nawet coś w rodzaju ruchomej bieżni.
- taka klatka dla zwierząt doświadczalnych?
- nie, pierdolone akwarium!!!
- raczej terrarium, tu nie ma wody
- ale bystra, jesteśmy jak złote rybki zamknięte tu dla fanu tych, co nas kupili, zostałyśmy zapakowane do butelek, zakonserwowane, uśpione i wysłane chuj wie gdzie. Zwierzątka z innej planety.
- o Boże!
- nie wiem jak ty, ale ja się stąd wydostanę i jeszcze im tu zrobię "jesień średniowiecza"
- jestem z tobą, nabiorę trochę sił i działamy, razem łatwiej, nie powinni zadzierać z ziemskimi zwierzątkami.
- już cię lubię Aniela czy Ewa?
- jak chcą Ewę to będą ją mieli, a ty będziesz Dżes, Dżesiki nie trawkę.
- jak sobie życzysz księżniczko.

W.M. Eleven

wtorek, 14 kwietnia 2020

W butelce #opowiedanienaczaspidemii

Tkwię w butelce. Szklane ściany ciasno przytulają moje ciało. Szkło oddaje mi moje własne ciepło. Dotyk przeroczystości jest zaskakująco przyjemny. Nie za śliski. Raczej matowy. Kiedy zbliżam swoją twarz do jednej ze ścian wyglądam jak małpa płaskonosa. Moje rysy uległy pewnemu rozmazaniu i zniekształceniu. Nie jestem już nawet pewna czy to wciąż jestem już ja. Chciałabym delektować się tym stanem izolacji, gdyby nie to, że powierza starczy mi jeszcze na kilka godzin. Zdecydowanie za mało, żebym mogła tak trwać, aż w końcu ktoś mnie wyciągnie. Tyle, że pomoc nie może nadejść. Wiem, że nie nadejdzie. To część planu. Wkrótce nałożą korek na ten ostatni otwór ratunku i wówczas umrę. Albo transformuję do innej formy życia. Tak nam mówiono. Kiedy podpisywałam papiery wyrażając zgodę na eksperyment, nie miałam pojęcia na czym on będzie polegał. Ale nie miałam wyboru.
Wkrótce po tym jak wybuchła epidemia przez jakiś czas pracowałam zdalnie. Potem firma, dla której wykonywałam zlecenia upadła. A ja wraz z nią. Wynajęte mieszkanie nagle było zbyt luksusowe, bo żyłam wygodnie, w dwóch pokojach a nie kawalerce. Przez jakiś czas szukałam pokoju pod wynajem, ale kiedy pytano mnie gdzie pracuję, nagle pokój okazywał się jednak do remontu, albo już zarezerwowany. Przeszukiwałam ogłoszenia o pracę z takim samym niepokojem z jakim czytałam wiadomości na temat wirusa. Wysyłałam swoje CV nawet w takie miejsca, o których nigdy wcześniej nie sądziłam, że istnieją a co dopiero, że będę próbowała tam pracować. Ale moja skrzynka mailowa wciąż była pusta. Jakbym nie zasługiwała na kolejną szansę.
Pewnego dnia mój wzrok przykuł artykuł o eksperymencie. Oferowali sporą kwotę za dołączenie. A przede wszystkim pisali o spokoju. „Zaopiekujemy się tobą”, widniał napis na samym dole, a ja niczego innego nie pragnęłam. Więc zadzwoniłam pod podany w ogłoszeniu numer. Czyjś sympatyczny głos sprawiał wrażenie bardzo zadowolonego.
  • Och, pani Anielo, to wspaniałe, że chciałaby pani poznać naszą firmę. Czy ma pani jak do nas dojechać? Możemy podesłać samochód. Tak będzie bezpieczniej. Każdy nasz pojazd jest dezynfekowany i w pełni samoobsługowy. Oczywiście za nic nie musi pani płacić. Wszelkie koszty po naszej stronie – szczebiotała recepcjonistka, a ja uległam jej miękkiemu, łagodnemu głosowi, który głaskał mnie po głowie i poklepywał pocieszająco po ramieniu.
Budynek Firmy był nowoczesny, niesamowicie wysoki i pełen dziwnej aparatury, która wodziła za mną szklanymi oczyma. Jak tylko weszłam zmierzono mi puls, ciśnienie, temperaturę, obliczono moje IBM oraz saturację. Potem dostałam ciepły posiłek i jakiś napój o smaku gorzkiej czekolady zmieszanej z rabarbarem.
  • Może być dziwny w smaku, ale zapewniam panią, że ten koktajl doda pani sił. A teraz przecież siły są potrzebne. Bez nich wirus zrobi z nami co zechce.
  • To prawda – odparłam i mój głos zabrzmiał dziwnie obco. Jakby już cząstka mnie zaczęła się oddalać od mojej osoby. Ale wówczas nie zwróciłam na to uwagi. Pomyślałam tylko, że to pewnie złudzenie, gdyż dawno z nikim nie rozmawiałam.
Drzwi prowadzące do gabinetu były niebieskie. W szklanym, nowoczesnym budynku, niebieskie, drewniane drzwi. Powinnam była wówczas zawrócić. Powiedzieć, że rezygnuję, że wolę zaryzykować zakażenie i walkę o przetrwanie, ale głos kobiety, która szła przy mnie lekko popychając moje nagle tak bezwładne i w pełni podporządkowane ciało, nie pozwolił mi na opór.
  • Może bym... – wyszeptałam, ale kobieta jedynie spojrzała na mnie z pobłażaniem. Takim samym, z jakim część kobiet patrzy na małe dzieci, które rozlały soczek zbyt szybko wbijając w niego słomkę. A potem delikatnie popchnęła mnie w kierunku drzwi.
  • Śmiało – powiedziała.
Pokój był przytulny i zupełnie nie przypominał pomieszczenia w instytucie naukowym. Pluszowe misie siedziały na małych krzesełkach, a na kolorowym dywanie siedział mężczyzna i układał klocki lego.
  • Proszę usiąść obok mnie – powiedział.
  • Mam wrażenie, że zaszła pomyłka.
  • Ależ nie. Wszystko pasuje do siebie idealnie. Widzi pani? – Uniósł w górę zbudowany z klocków kwadrat i wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Pani, Ewo, również pasuje do tego miejsca.
  • Anielo. Mam na imię Aniela.
    Lekarz spojrzał na stojącą obok mnie kobietę. Byłam pewna, że wymieniają między sobą jakieś znaki, chociaż każde z nich trwało nieruchomo.
  • Proszę usiąść – powiedziała po chwili kobieta, a ja usiadłam, bo nagle nie byłam w stanie stawiać żadnego oporu. Miałam wrażenie, iż gdyby kazała mi wyskoczyć przez okno też bym to uczyniła. Być może dlatego, kiedy po raz kolejny lekarz powiedział do mnie „Ewo”, kiwnęłam tylko głową.
  • Ewa – wyszeptałam i przez chwilę mieliłam między wargami to krótkie imię, które nagle zaczęło nabierać dla mnie nowego sensu, jakbym stawała się prekursorką. Za chwilę podejdę do drzewa i zerwę jabłko, a potem świat ulegnie przemianie.
  • Każdy z nas ma swoje miejsce w tej machnie, jaką jest ludzkie życie i naturalny cykl przemian – powiedział lekarz, a ja mimowolnie wykrzywiłam usta, gdyż nigdy nie lubiłam frazesów. Górnolotne słowa zwykle pięknie brzmiały, ale dopiero praktyka miała znaczenie. Można pięknie mówić, ale dopóki człowiek nie zacznie działać, jego słowa nie mają najmniejszego znaczenia. – Proszę nie patrzeć tak na mnie. Bierze pani udział w czymś niesamowitym. Cieszy mnie, iż zechciała pani dołączyć do naszego eksperymentu. Chociaż... Może nie nazywajmy tego eksperymentem. Wiem, że w papierach, które pani podpisała widniało takie hasło, ale my już dawno wyszliśmy z fazy prób i błędów. Obecnie idziemy o krok na przód. Dokona się...
  • Hghm – chrząknęła kobieta i mężczyzna urwał w połowie zdania. – Najlepiej będzie jak po prostu zaprowadzę panią Ewę do naszego laboratorium.
  • Doskonały pomysł. Nie ma sensu mówić o czymś co można przecież zobaczyć i poczuć.
Było mi duszno i gorąco. Moje ciało szło za kobietą, a ja cały czas myślałam o tym, że nie mam pojęcia dlaczego idę. Odwróciłam głowę. Chciałam spojrzeć na niebieskie drzwi. Ale ich nie było. Nigdy nie byłam w pomieszczeniu za drewnianymi drzwiami. Nie spotkałam żadnego lekarza. To moja głowa zaczęła produkować jakieś obrazy, które miały mnie zmylić. A może zbyt ciemny korytarz nie pozwalał zajrzeć w jego głębiny, a niebieskie drzwi jednak tam tkwiły?
Szłam przed siebie. Bezwolna kukła. Moja bierność jednocześnie mnie fascynowała i przerażała. Do czego jestem zdolna? Czemu nie próbuję walczyć?
  • Tutaj – powiedziała kobieta i pchnęła, tym razem szklane, drzwi. Znowu wszystko było idealne. Sterylne. Puzzle wskoczyły na swoje miejsce. – Proszę ściągnąć ubrania i rzucić je na podłogę – dodała z uśmiechem i wepchnęła mnie do szklanego pomieszczenia.
Przez chwilę stałam w odrętwieniu. Potem jednak zaczęłam się rozglądać. Z każdej strony otaczało mnie grube, załamujące silnie światło, szkło. „Jakbym była w słoiku”, pomyślałam i nagle przeraziła mnie ta myśl. Kiedy jednak chciałam podejść do drzwi ściany pomieszczenia zaczęły zbliżać się w moim kierunku.
  • Proszę oddychać i zachować spokój – usłyszałam metaliczny głos nad swoją głową. – Zalecamy ściągniecie wszystkiego, także kolczyków. Każdy pozostawiony na sobie element garderoby może zakłócić Proces.
        Spojrzałam w górę. Niebieskie oko kamery mrugało raz po raz, jakby ktoś robił mi zdjęcia.
    Zsunęłam z siebie ubrania, obierałam swoje ciało z bawełnianej skórki, która teraz leżała na podłodze. Już nie moja a obca. Kim miałam się stać?
  • Proszę położyć ręce w okolicy szyi i przybliżyć łokcie do żeber.
  • Nie chcę, proszę to przerwać, wycofuję swoją zgodę! – krzyknęłam bez przekonania, być może po raz ostatni dopuszczając do głosu zanikającą we mnie Anielę.
  • Zalecamy zamknięcie oczu – usłyszałam, a potem przez chwilę nie było niczego. Ani pomieszczenia, ani mnie samej. Istniałam i nie istniałam jednocześnie.
Kiedy otworzyłam oczy szklane ściany słoika ciasno przylegały do mojego ciała.
    Uniosłam wzrok. Nad moją głową wisiała szeroka rura, przez którą stopniowo zaczął wpływać do słoika płyn.
Nie miałam czym oddychać. Miękka, gęsta maź zalewała mi oczy i gardło.
  • Niech się pani nie broni. Proszę się temu poddać – usłyszałam po raz ostatni.
Za chwilę zakorkują butelkę, napiszą na niej numer i przeniosą ją w głąb, do magazynu, w którym trzymają inne Ewy. Żyjemy. Żadna z nas nie umarła. Na razie. Powoli jednak zanika w nas myślenie, możliwość analizowania, odczuwania. Moje łokcie dotykają czegoś, co się rozszerza i zwęża. Jakbym miała skrzela. Ale to może być jedynie złudzenie. Równie dobrze tkwię ponownie w wodach płodowych. Przeistaczam się. Tylko w kogo? Albo w co? Czym będę pod koniec Procesu? Chciałabym zapamiętać tę chwilę. Chwytam ją w myślach i ugniatam w kulkę. Włożę ją w jakiś zakamarek swojego umysłu i przechowam. Taką mam nadzieję. Że coś, czym zaczynam być, kiedyś przypomni sobie o mnie. Wciąż będę człowiekiem. Wystarczy, że ta nowa Ewa znajdzie tę jedną ukrytą myśl. Że jestem... Byłam. Miałam ludzkie życie. 



czwartek, 9 stycznia 2020

Królewna Śnieżka. Apokryf. Odnaleziony strzęp zapisków Obserwatora Zdarzeń


Widząc martwe ciało Śnieżki, Książę unosi brwi myśląc, że Los sobie z niego zakpił, a on przecież nie lubi, kiedy ktokolwiek się z niego wyśmiewa. Nawet ktoś tak potężny jak Los. Potem jednak myśli Księcia wykonują szybki zwrot na pięcie i zaczynają wędrować w zupełnie innym kierunku. Twarz mężczyzny mogłoby się wydać, że rozbłyska w zadowoleniu, jest to jednak złudzenie wywołane słońcem, dużą ilością blachy i polerką. Zupełny przypadek. Książę jednak nie ufa przypadkom. Dla niego to  Znak.
Wyciąga więc ze swojej sakwy gumowe rękawiczki i zaczyna dokładnie badać zwłoki Śnieżki. Cieszy go myśl o rozpruciu jasnej skóry. Wie jak wykonać precyzyjne cięcie. Od dziecka trenował. Wpierw na starych, słomianych lalkach, ale potem Los przyprowadzał mu poddanych, ktorzy byli skazani na stracenie. W ten sposób Książę poznawał anatomię ludzkiego ciała. W sposób dogłębny. 

Naciska delikatnie skórę w miejcu, w którym wieczorem, jak juz przewiezie zwłoki do lochów, wbije ostrze. I wowczas Śnieżka zaczyna kaszleć. Książę przez chwilę próbuje wcisnąć jej do gardła zatrute jabłko. Jego język nie ma jednak takiej siły, a woli nie ryzykować. Z daleka musi wyglądać jakby to był pocałunek. 
- Ja p** niech to **f i zeby k**f pomiedzy **f musiala *f*f - przeklina w myslach, kiedy dociera do niego, ze Śnieżka bedzie żyć. - Teraz będę musiał się z nią ożenić.


niedziela, 17 listopada 2019

9.00 rano


Sobota. 9.00 rano. Woda w kalużach odbija echa piątkowej imprezy. Zapamiętała stopy w szpilkach i te na slupkach. Plaskie obuwie zna zbyt dobrze. Nie zawraca sobie nim głowy. To co powtarzalne nie jest tak pociągające. A woda w kaluzach marzyla kiedys o byciu tancerką. Śnila o lekkości kroku baletnicy. Ale to tylko krople deszczu delikatnie wpadaly w jej objęcia.
Miasto o poranku pełne jest dnia wczorajszego. Porozrzucane papierki. Butelki po piwie i wódce pochowane w naroznikach sklepowych witryn. Jakby ktoś chciał, by patrzyly szklistymi oczyma na poukladane na półkach towary. Mali strażnicy. Niezbyt jednak groźni. I moze dlatego nikt się nimi nie przejmuje.
Tego smoka wczoraj tam jeszcze nie było. A może to moje oczy dopiero dzisiaj dojrzaly do tego, by go zobaczyć? W kazdym razie jest. A moze raczej byl, gdyz nabity na iglicę nigdzie juz nie poleci.
Jakim Czasem okreslic martwego smoka? Terazniejszym, bo wciaz tkwi w miejscu czy tez przeszłym, gdyż umarlbyl zanim zdołał wydac z siebie pierwszy smoczy ryk?
Panie w kawiarni uśmiechają się niepewnie. Muszą sobie przypomnieć, każdego dnia na nowo, że chcą pracowac, że to miejsce to tylko na jakis czas, punkt odbicia. Kolejny etap w stawaniu się kims innym.
Niedziela
W niedzielę o 9.00 miasto jest trochę bardziej brudne. Zniknęły kałuże. Komus musiało się to nie podobac, że nagle chodniki sa tak matowe, więc postanowil nabłyszczyc je swoja śliną. Efekt marny. Byc może miał chore płuca albo cierpial na jakąś inna przypadłość.
Pod szyldem, zapraszajacym na pyszną, ciemną czekoladę, ktos zrobił kupę. Musial byc bardzo zazdrosny o to ze innych stać na gorący napój a jego nie. A moze wypił i mu nie smakowało i to wszystko w akcie protestu?
Stojacy na parapecie plastikowy kufel wyglada podejrzanie. Jego właściciel ma problemy z nerkami. Albo nawet wątroba.
Ciekawa jestem czy palacze, wyrzucajac na ulicę pety, myślą o tym jaki je potem spotka los. Czy wpadną pod koła pędzącego samochodu, czy tez w kratkę kanalizacyjną splukane z chodnika deszczem? Większość petow odnajduje jakąś szczelinę. Chowają się w niej. I siedzą. Nie mogą z niej wyczesać nawet zadziorne miotly ekipy sprzatajacej.
Czytalam że smutne melodie mogą niektorym osobom poprawić nastrój. Slucham Fall in love. Moje cynamonowe cappuccino stygnie. Muszę potrzasnac głową, żeby odegnać od siebie nagle zbyt nostalgiczne myśli.
Obok przy stoliku siedzi kobieta z mężczyzną. Nie patrzą na siebie. Ekran telefonu jest bardziej atrakcyjny.
Sobotnia impreza musiala byc bardziej szalona od tej piątkowej. Miasto przyjmuje to jednak ze spokojem. Jego nic nie zaskoczy. Nawet to, że liście z drzew przy glownej alei również pozostawiły po sobie zolto-brunatny ślad. Ja jednak jestem zmuszona do uniakania tuneli i arkad. Pod nimi w niedzielę rano jest ciemniej niż zwykle. I dziwnie mokro.
Nie podoba mi sie takie miasto. W nieładzie, z podkrazonymi oczyma. Na pytanie skąd jestem wolę odpowiedzieć, że z Pimpililistanu albo innej zmyslonej krainy.





czwartek, 14 listopada 2019

Listy do... Odnalezione na strychu skrawki pamiętnika Alicji

Obudziłam się wtulona w Twoją pachę. Przez chwilę byłam mniejsza od pchły.

***

Też masz czasami to dziwne uczucie, że wszystko jest ze sobą powiązane? Że każda nasza myśl zahacza o następną, a wypowiedziane słowa przeskakują z jednej osoby do drugiej, a potem krążą po wieczność wśród ludzi, gdyż nic w przyrodzie nie ginie?
Całkiem prawdopodobne, że kiedy jeszcze świat nie był podzielony na kontynenty, wszyscy ludzie mieli taki sam kolor skóry, oczu i włosów, oddychali w tym samym tempie, a ich serca wybijały jeden rytm. Myśli też mieli wspólne, a mimo to ludzie byli szczęśliwi. Jeżeli czujesz to samo co druga osoba, nie przyjdzie Ci do głowy, żeby ją skrzywdzić. Pierwsi ludzie, zadowalając innych, uszczęśliwiali samych siebie.
A potem bogowie postanowili rozbić Prajednię. Była zbyt nudna, by możną ją było oglądać z góry przez całą wieczność.
Do dzisiaj jednak fruwają w powietrzu pradawne powiązania. Niektórzy potrafią ich nawet dotknąć.

***

Mam trzydzieści pięć lat, może ciut więcej albo dużo więcej, to jednak nie ma żadnego znaczenia. Ludzie patrzą na mnie ze zdziwieniem, „Wyglądasz młodo”, uśmiechają się, a ja zgrzytam zębami. Tymi ukrytymi głęboko we mnie i niemającymi nic wspólnego z bielą porcelany. Bo przecież wcale nie wyglądam. Znaczy nie tyle wyglądam co jestem. Mam świadomość, że właśnie tkwię w połowie swojej drogi. Ale wciąż po tej młodszej stronie.
Zresztą, nigdy nie będę stara. Moje kruczoczarne włosy też nie. Taką mamy rodzinną tradycję. Unikamy starości. Nie mamy pojęcia co to siwe włosy, chwiejny krok i rozedrgane dłonie. Do Końca jesteśmy dziarscy, szczupli i pełni energii. Jedni z nas dlatego, że zdrowo się odżywiają, drudzy po prostu umierają przed czasem. Zresztą, to od zawsze był najlepszy sposób na zachowanie młodości – umrzeć w wieku dwudziestu, trzydziestu lat i pozostać w cudzych wspomnieniach kimś niemal niedojrzałym. Z gładką cerą i brakiem codziennych zmartwień.

Ty masz trochę więcej lat niż ja, trochę więcej doświadczeń i kurze łapki wokół oczu. Nikt nie dosypał Tobie genu wiecznej młodości, ale to nie szkodzi. Mężczyźni, nie wiedzieć czemu, całkiem niesprawiedliwie, starzeją się dużo przyjemniej niż kobiety. I dlatego traktują zmarszczki w ten sam sposób co kobiety biżuterię – nie przyszłoby im do głowy zapudrowywanie tych drobnych oznak doskonałości.

***
Zastanawiałeś się kiedyś na ile już zostałeś pochłonięty przez smolistą materię codzienności? Jak głęboko wniknąłeś w tę czarną masę, która początkowo łapie tylko za pięty wywołując łaskotki? I może dlatego człowiek zwykle traci czujność, bo przecież łaskotanie jest przyjemne. A kiedy otwiera oczy, jest już za późno, całe ciało ma pokryte strzępami homogenicznej substancji. I nie potrafi jej z siebie zrzucić. Czasami po prostu nie wie, że tkwi ona przyklejona do niego, tworząc rodzaj drugiej skóry, przez którą rzeczywistość dociera jedynie fragmentarycznie albo wcale. Pamiętasz? Niedawno sam mi mówiłeś, że to przez skórę oddychamy, czujemy, odkrywamy świat. A kiedy jest ona pokryta ciemną mazią możemy jedynie udawać, że prowadzimy prawdziwe życie. Tak naprawdę to niemal umarliśmy. I słowo „niemal” jest tu kluczowe, gdyż wciąż możemy niemal wszystko. Tylko zachwyt nad błahostkami gdzieś ucieka. Nie ma uścisku w brzuchu na widok wielkiej góry piasku, kolorowej waty na patyku czy słońca, które ogrzało kamień tak mocno, że teraz to on niemal świeci jakimś zaczarowanym blaskiem.
Co w Tobie wciąż wywołuje zachwyt?

***
Nigdy nie wyszłam za Ciebie za mąż. Odmówiłam. Nie byłam gotowa na pierścionek z diamentem i zobowiązanie do końca życia. A jednak też nigdy od ciebie nie odeszłam, chociaż tyle razy w myślach pakowałam swoje albo Twoje walizki.
Może to mi wystarczyło? Ta wiedza, że mogę w każdej chwili wyjść. Że nie trzyma mnie przy Tobie sakramentalne „tak”, tylko moje własne pragnienie. Dobrowolne i budowane od nowa za każdym razem, kiedy otwieram oczy.

***
Przyszedłeś do mnie w nocy. Rozbudziłeś, chociaż wcale budzić nie chciałeś, a tym bardziej rozbudzić. Czasami wolisz leżeć obok kłody pokrytej miękkim mchem koszuli nocnej. Niczego więcej nie potrzebujesz, by zasnąć. Nie mam nic przeciwko. Nie można rozkoszować się swoimi ciałami każdej nocy, nikt nie ma na to ani czasu, ani energii. Chyba że jest prostytutką. Wówczas musi. Być może jednak udawana rozkosz męczy mniej od tej prawdziwej.
Tej nocy jednak, odwróciłam się w Twoją stronę, ale Ty już spałeś mrucząc pod nosem jedną z tych pierwotnych, niedźwiedzich kołysanek.
Co można zrobić z rozkoszą, która nie nadeszła?
Czasami trzeba ją schować pod poduszkę, wówczas śnią się rzeczy niepojęte. Słonie z kilkoma trąbami, pociągi jeżdżące po schodach, skoki z mostu na wielkie palmy, wyścigi pokrytymi błotem limuzynami.
Czasami można zapić ją ciepłym mlekiem pokrytym delikatnością kożucha. Wówczas skrzywisz się ściągając białą skórkę i ta czynność obierania cieczy ze skóry tak Cię rozbawi, że może zapomnisz dlaczego wstałeś w środku nocy i poszedłeś do kuchni.
Czasami można taką rozkosz schować do słoika. I hodować niczym miniaturowy las. Dokładając od czasu do czasu nowe drzewka. Może to być jednak niebezpieczne. Rzadko kiedy zwracamy uwagę na rzeczy małe. Niewielka rysa nikogo nie zaniepokoi. Łatwo ją przegapić. I dopiero, kiedy słoik rozpadnie się na kawałki i będzie za późno, dopiero wówczas nasza pamięć wyłowi tę delikatną skazę na szle. Zupełnie niepotrzebne wspomnienie skoro nagle w pokoju wyrośnie prawdziwy las zabierając każdy skrawek wolnej dotąd przestrzeni. Z takim lasem niewiele można zrobić. Drzew powyżej dziesięciu metrów ścinać nie wolno. Nawet kiedy rosną pośrodku domu.
Ja moją rozbudzoną rozkosz zwykle wyrzucam do zsypu. Musi się czuć strasznie lecąc z siódmego piętra gardłem metalowej rury, tej samej, która połyka zwykle resztki z obiadu i ścinki z kolacji. Leży potem w brzuchu pełnego śmieci kontenera i umiera powoli. Bywa, że znajdzie ją jakiś bezdomny kot i połknie, sądząc, że to po prostu przerośnięta mysz.
Wolę nie myśleć, co się potem dzieje z kotem. Słyszałam tylko, że w piwnicy żyje ich już całe stado, rozmnażając się nieustannie. Może to jest ta tajemnica dlaczego kotów jest na świecie zawsze o jednego za dużo. Powinnam ostrzec innych, by nie wyrzucali swojej niedoszłej rozkoszy do kosza na śmieci. Aż strach pomyśleć co by się mogło wydarzyć, gdyby właściciel owej rokoszy mieszkał w pobliżu lasu, w którym jest dużo dzików.

***
Mam, na ile można posiadać cokolwiek, małe mieszkanie w bloku na siódmym piętrze, z którego okna lubię wyrzucać swoje fantazje. Widzę wówczas jak wznoszą się górę. Kolorowe baloniki. A potem pikują w dół, zahaczają o rękawy pospiesznie idących po szarych chodnikach ludzi. Zaczepieni w ten sposób przechodnie reagują wzdrygnięciem. Rzadko który chwyci balon za sznurek i będzie niósł go ze sobą do pracy czy sklepu. Większość ludzi jednak w ogóle nie czuje, że cokolwiek dotknęło ich skóry. Nie wiedzą co tracą.

***
Nasłuchiwałeś kiedyś szeptów klatki schodowej? Głosy, krzyki, chrząknięcia, wszystkie te ludzkie odgłosy wydobywają się przez szczeliny w drzwiach mieszkań i zaczynają pląsać ze sobą. Zagubione chochliki. Słowa Pani A zostają wymieszane z tym co mówił B. Krzyk rozkoszy młodej dziewczyny z ostatniego piętra połączył się z okrzykiem starszej pani, która znalazła w pudełku z ciastkami zdechłą mysz. Zmieszana ze sobą rozkosz i strach zakiełkowały nowym dźwiękiem. Odtąd ludzie wieczorami nie mogą spać, gdyż ciągle czują dziwnie rozkoszny niepokój.


***
Znowu nasze pragnienia minęły się o kilka centymetrów. Siedziałeś na kanapie z laptopem na kolanach i powili znikałeś w świecie, którego nie potrafię zrozumieć. Być może dlatego, że nie mam na to ochoty. W każdym razie podeszłam do Ciebie i pogładziłam Twoje oszronione Czasem włosy, ale Ty nie zareagowałeś. Mój dotyk był zbyt delikatny. Nie zdołał wyrwać Cię z rzeczywistości, w której tkwiłeś. Coś tam, w głębi komputera jest dla Ciebie dużo przyjemniejsze od obecności drugiego człowieka. Nie wiem tylko co. Nigdy nie zdołałam odnaleźć w wirtualnym świecie tej magicznej miękkości. Może dla mnie jej już zabrakło? A może za mało się staram, z obawy, żeby nie zniknąć.

***
Wczoraj biegłam na tramwaj, spóźniona jak zwykle o parę sekund. Myślałam, że mam szybkie nogi i zdążę. I pewnie dałabym radę. Gdyby ktoś inny siedział za kierownicą. Ale to byłeś Ty. Zawsze lubiłeś dawać nauczkę osobom, które łamią przepisy. Więc i teraz Twoje stopa nie zwolniła pedału gazu. A moja pechowo, zupełnie przypadkiem, zahaczyła o nierówność w asfalcie. Upadając poczułam strach. Potem przyszedł ból i odebrał mi możliwość myślenia. Moje ciało rozpadło się na kawałki. Tylko dusza została cała. I ta dusza widziała jak w końcu zatrzymałeś auto, ale nie potrafiłeś już z niego wysiąść. Przesłoniłeś dłońmi oczy, jak małe dziecko, które sądzi, że tyle wystarczy, by uciec przed strachem. Ale to nic nie dało. Powoli wpadałeś do środka samego siebie. Ty, zwykle taki wysoki i wyprostowany, skurczyłeś się do wielkości małego orzeszka. Być może dlatego, kiedy nadjechała policja nie znalazła sprawcy wypadku. Nikt nie zwrócił uwagi na leżący na fotelu kierowcy orzech włoski. Tylko ja podeszłam, nie podchodząc wcale, bo przecież nie miałam już nóg, wzięłam Cię w moje nie-dłonie i teraz wędrujemy. Razem. Pogrążeni w wiecznym milczeniu. Wreszcie całkowicie zgodni.


niedziela, 3 listopada 2019

Wierszem o milczeniu

Nie mam pomysłu na tytuł. Może nie jest potrzebny?


***
Milczymy
wspólnie
Chociaż
Każde w swoim pokoju
Więc
bardzo prywatnie
niemal wykwintnie

Takie milczenie
może ugryźć
w kostkę
albo w nos

Może też zostawić ślad
w jakimś niewidocznym miejscu
tak bardzo niewidocznym
że aż nieprawdziwym

Lepiej byłoby coś powiedzieć
Ale to wymaga odwagi

Przełamać ciszę
to jak stwierdzić
że nie miało się racji

Więc musimy
milczeć wspólnie
chociaż przedzieleni ścianą
o grubości
ciszy

Mąż na kanapie

Spojrzała na swoje męża tak, jak nie powinna nigdy patrzeć na męża żona. Jakby na chwilę
zapomniała o wspólnych wypadach do kina, przejażdżkach samochodem do parku, gdzie w zaparowanym
od oddechów aucie oddawała mu, nie całe, bo całego nie byłaby w stanie, ale fragmentarycznie, swoje
ciało. Przez kilka sekund, nagle rozciągniętych w minuty, zapomniała o dorosłych synach, którzy nie byli
dziećmi przypadku czy pękniętej prezerwatywy a świadomego wyboru. Zapomniała o wspólnym
mieszkaniu, na którym ciążył równie wspólny kredyt we frankach. I tych miłych chwilach, których
przecież było całkiem sporo, tylko nagle wyleciały jej z głowy.
Położyła dłonie na twarzy, a potem, jakby chciała zetrzeć z siebie ten dziwny wzrok zatopiony w
nagłej niepamięci o życiu, które wiodła, przesunęła je w dół. Skórę miała lekko wilgotną od kremu i
nawet całkiem gładką jak na swoje pięćdziesiąt parę lat. Gdyby miała od razu określić swój wiek, nie
byłaby w stanie tego uczynić. Zapamiętała swoje trzydzieste urodziny jako te ostatnie. Potem przestała liczyć.
– Może już wstaniesz? – powiedziała zbyt cicho, by mógł ją usłyszeć, a potem poszła do kuchnio bierać ziemniaki.
***
Stanęła przed drzwiami. Klatka schodowa wypełniona była oddechami mieszkań. Niektóre z nich
spały i te miały woń lekko słodką. Inne wypełnione były zapachem alkoholu, awantury o rzeczy błahe
oraz te istotne, szybkiego seksu i pieczonej kaczki.
Zaczęła szukać w torebce kluczy, ale jej ręka natrafiła na coś zupełnie innego. Cofnęła dłoń
zdumiona chłodem metalu i dziwacznym kształtem przypominającym korkociąg. Nie mogła sobie
przypomnieć, kiedy kupiła kastet. Czy w ogóle mogła coś takiego zrobić? Ona, przykładna żona i matka.
Z poukładanym aż do przesady życiem. Tak mocno poukładanym, że przesunięcie jednego elementu
mogłoby zaburzyć całą jego konstrukcję? Patrzyła na czarny, spiczasty przedmiot i coraz silniej zaciskała
wargi, jakby próbowała zatrzymać w ustach słowa, które miały zamiar z nich wyjść. Ale przecież nie
mogłaby im na to pozwolić. Te słowa nie mogły należeć do niej, przecież ona miała dobre życie, nie
miała na co narzekać, a tym bardziej przeklinać.

***
Po raz kolejny przyłapała się na wpatrywaniu w leżącego na kanapie męża.
– Wstań wreszcie – powiedziała dość stanowczym głosem. Ale mężczyzna nawet nie drgnął.

***
Rozwieszając pranie zauważyła na swojej bluzce plamę. Czerwoną jak od wina, a przecież od dawna nie miała w ustach alkoholu. Więc skąd ten czerwony ślad? Przymknęła powieki. Próbowała
przyciągnąć do siebie jakiś obraz. Odległy, niezrozumiały, pocięty na kawałki, ale jej uciekł. Wzięła więc
trochę płynu, którym zwykle szorowała toalety i wtarła go w tkaninę. Teraz plama była po prostu biała.
***
Otworzyła lodówkę, ale to nie z niej. Sprawdziła wszystkie szafki kuchenne, toaletę i sypialnię.
Ale nie potrafiła zlokalizować zapachu. Smrodu rozkładającego się mięsa.
– Wstań i znajdź tego szczura, który gnije pod podłogą – krzyknęła w stronę kanapy, ale jej mąż
nie zareagował pogrążony w tej swojej drzemce, która zawsze doprowadzała ją do szału.
Bo kobieta nie lubiła bezczynności. Akceptowała, z braku wyboru, konieczność snu, ale na tym jej tolerancja wobec
odpoczynku się kończyła. Tak została wychowana. Babka i matka zawsze jej powtarzały, że dobry
mężczyzna to nie ten, który ma długiego penisa, ale ten który potrafi działać. Więc żyła w przekonaniu,
że trzeba cały czas czymś się zajmować. Od bezruchu ludzie umierali. A ona chciała żyć.

***
Tego dnia sąsiedzi zawiadomili policję. Jeden z mundurowych wygiął jej ręce do tyłu tłumacząc, że ma
prawo do zachowania milczenia. A przecież ona cały czas milczała. Prawie nigdy nic nie mówiła. I dlatego tak bardzo było jej źle. Bo nie potrafiła powiedzieć głośno o swoich myślach i uczuciach.

– Czy wie pani za co jest aresztowana?
Kiwnęła przecząco głową.
– Naprawdę pani nie wie?
Spojrzała na niego niepewnie. Czy wiedziała co zrobiła?
Odwróciła głowę i po raz ostatni spojrzała na kanapę, na której leżało zmasakrowane ciało jej męża.
– Ja go tylko chciałam obudzić – odparła.


niedziela, 20 października 2019

Opowieści Kolistego Czasu, My.




Nasze światy stykają się ze sobą opuszkami palców wskazujących. Ucisk jest delikatny, powierzchnia dość wąska. Ale jak dotąd tyle nam wystarczało, żeby żyć razem i razem ulegać wpływom Kolistego Czasu. Bo Czas nie jest linią prostą. Ci z ludzi, którzy ulegli namowom gnających naprzód dat, zdaniom naukowców i pomniejszej wagi mówców, żyją wedle prostych reguł, cały czas biegnąć przed siebie. Nie wiedzą, że jest to bieg daremny, że każdego dnia wracają do tego samego puntu co dzień wcześniej. Zaślepieni linearnością czasu nie dopuszczają do siebie szeptów, wyłażących z różnych zakamarków dnia, które podpowiadają, że Czasu nie można zmierzyć za pomocą kalendarza. Zerkają na zegarki, pozbawione, dla zmyłki, okrągłych tarcz i tylko wzruszają ramionami.
Bywa jednak, że ktoś nagle zatrzyma się pod wieżą kościelną, spojrzy na krągłość ogromnego cyferblatu, zmarszczy brwi i nagle dotrze do niego, że Czas biegnie w zupełnie inny sposób niż sądził do tej pory. Jak to jest poczuć, że jest się jedynie małym kamykiem uczepionym ogromnej kuli? Kamykiem, który zmienia delikatnie, jednakże nie zanadto, chociaż uporczywie trajektorię tejże kuli?
Nasze światy stykają się ze sobą opuszkami palców wskazujących. Żyjemy razem ulegając wpływom Kolistego Czasu jednocześnie zmieniając jego bieg. Czasami przykładamy do siebie całe dłonie. Wówczas nasza miłość zaczyna kwitnąć. Owocem złączonych dłoni są mydlane bańki. Tańczą i wirują w powietrzu wprawiając nas w zadowolenie. Powierzchnia baniek jest lekko błyszcząca, bywa więc, że możemy ujrzeć w nich nas samych. Nie wiedzieć czemu to nas zachwyca. Im więcej nas w bańce, tym bardziej mamy ochotę sprawić, by bańka nabrała konkretnych kształtów. Dopóki bańki są małe i delikatne, robimy wszystko, żeby je chronić. Przekładamy fragmenty nas samych - te małe cegiełki stworzone przez nasze myśli, umiejętności, potrzeby - umacniając strukturę bańki, także w końcu staje się ona zupełnie samodzielnym, niezależnym bytem. Wówczas nasze dłonie oddalają się od siebie. Jakby płoszyła nas możliwość dalszego trwania w tej dziwnej jedności i zadowoleniu. I to jest zwykle początek klęski. Zaczynamy zapominać, że Czas jest kolisty. Więc budząc się co niedzielę w tym samym łóżku, z tą samą obok osobą, z tymi samymi szmerami, które wydobywają się ze śpiącego jeszcze domu, zaczynamy wpadać w panikę. „Znowu to samo”, myślimy i zaczynamy drżeć. Gdzieś w zakamarkach naszej głowy zaczyna kiełkować poczucie winy, jakbyśmy byli odpowiedzialni za to, że tydzień ma siedem dni, a my żyjemy w jego ramach i nie potrafimy przeskoczyć do dnia ósmego, do tego śmiesznego ósmka, który uciekł Bogu, kiedy Ten stwarzał świat.
Nasze światy stykają się opuszkami palców. Żyjemy razem ulegając razem wpływom Kolistego Czasu. Kiedyś zachwycała nas możliwość snucia własnej bajki w ramach tej wspólnej. Ale potem nadszedł dzień, kiedy nasze palce przestały się dotykać. Na jedną chwilkę utraciliśmy ze sobą kontakt. Coś uległo zmianie. Pewnego dnia znowu zaczynamy mówić do siebie per „pan” i „pani”.
Nasze światy przestały się stykać ze sobą opuszkami palców. Wciąż toczymy razem nasze obok-życia, ale już nie jesteśmy pewni ani tego kim jesteśmy, ani tym bardziej kim jest osoba, która tak uparcie wędruje tym samym szlakiem co my. Każdego dnia budzi nas ten sam dźwięk telefonu, ale nie próbujemy zmienić melodii na nową, nie widzimy sensu takiej zmiany. Przywykliśmy zarówno do melodii jak i do codziennego „dzień dobry”, wymawianego mechanicznie, nie wiadomo nawet w którą stronę.
Nasze światy są zupełnie obcymi światami. Zjadamy śniadanie siedząc przy wspólnym stole, ale każde z nas myśli o czymś zupełnie innym zatopione w swoim prywatnym ekranie pełnym niejednokrotnie fałszywych informacji.
Jeden ze światów przystanął. Drugi świat nie zauważył nieobecności tego pierwszego i toczył się dalej. Pierwszy świat zapomniał jak wprawić samego siebie w dalszy ciąg zdarzeń i wyrzucony z możliwości ruchu pomału umierał. Drugi, zupełnie przypadkiem, natknął się na kolejny świat i odtąd
nasze światy stykają się opuszkami palców wskazujących. Ulegamy wpływom Kolistego Czasu i wędrujemy razem, zadowoleni i szczęśliwi. Nasz uścisk jest delikatny, a przestrzeń styku wąska. Ale tyle wystarcza. Musi wystarczyć. Nie ma innej możliwości. W każdym razie my nie mamy o niej pojęcia. 


Grafika Nathalie Gile Art


niedziela, 26 sierpnia 2018

Falochron (opowiadanie właściwe) #falochron #nurkowanie

Lubię nurkować. Zaglądać do tego świata, który zwykle jest taki rozmazany i niemal nieprawdziwy. Nakładam maskę, sprawdzam butlę. Czarne płetwy wyglądają jakbym chciał udawać, że jestem jakąś wielką żabą. Potworem z błonami między palcami, który postanowił szpiegować morskie dno. Bawi mnie ta myśl i kiedy rzucam swoje ciało za burtę rybackiego kutra, który zwykle pożyczam od ojca, żeby móc ponurkować, jestem w bardzo dobrym nastroju.
Kolorowe muszle, roślinność, której zieleń potrzebowałaby dodatkowych nazw, by chociaż spróbować zrozumieć jej różnorodność. Wszystko tu jest inne. Powolne, ze słońcem w wiecznym stanie rozproszenia.
Pływam zwykle dość powolnie, żeby nie zakłócać rytmu tego podwodnego świata, w którym jestem intruzem. Moje oczy chłoną całą tą wilgotną przestrzeń. To jest mój relaks. Zresztą wolę nurkowanie od spotykania się z chłopakami w moim wieku, którzy albo mówią o grach komputerowych, albo o dziewczynach. A mnie nie interesuje ani jedno, ani drugie. Nie rozumiem chęci przebywania w cyberprzestrzeni, tak jak oni nie wiedzą co mnie tak fascynuje w nurkowaniu. Co do dziewczyn mam dość mieszane uczucia. Coś tam w moim ciele mówi mi, że ich obecność może być całkiem przyjemna. Ale musiałbym wpierw przebrnąć przez randki, słuchanie tego o czym mówią. A ja wolę milczeć. Wypuszczanie słów przez otwór gębowy jest dla mnie stratą czasu. Czasami żałuję, że nie urodziłem się pozbawiony możliwości wydawania z siebie słów tak jak moja nie ma siostra. Może wówczas wszyscy daliby mi święty spokój.
Płetwy falują, kiedy nurkuję głębiej. Mam wrażenie, że mój skafander uległ skurczeniu, ale wiem, że to tylko ciśnienie. Ułuda. Wszystko jest tak, jak powinno być.
Kątem oka dostrzegam jakiś błysk. Za moimi plecami. Odwracam głowę. Cień łodzi wciąż faluje poza taflą wody. Nic nie uległo zmianie. A jednak zaczynam odczuwać strach. Nie mam pojęcia dlaczego. Pod wodą zwykle mam poczucie bezpieczeństwa. Tu nie ma głupich słów i złośliwych odpowiedzi. Wszystko jest spokojem. Próbuję unormować oddech, ale to nie pomaga. Strach przysiadł na moim karku jak kałamarnica i nie ma zamiaru puścić. Nie mam więc wyboru. Chcę płynąć w górę. Ale nie mogę. Moja noga utknęła. Zielone wodorosty zawiązały na niej swoje ciała. I wówczas czuję obecność kogoś jeszcze. Nie jestem sam. Nerwowo rozglądam się na boki. Panika jest czymś na co nurek nigdy nie powinien sobie pozwolić. Zamykam oczy i przywołuję w myślach spokojną taflę morza. To mnie uspokaja. Kiedy otwieram powieki widzę przed sobą oczy. Zielone, błyszczące oczy patrzą na mnie, a czyjeś blade ręce dotykają moich ramion, a potem nóg. Mam ochotę krzyczeć, ale przecież jestem pod wodą. Tu nie ma dźwięków. Odpycham od siebie postać i zaczynam silniej uderzać płetwami o wodę.
Kiedy wynurzam głowę na powierzchnię jest mi gorąco i ledwo oddycham. Może popłynąłem za głęboko i miałem halucynację? Łapię za burtę i wpadam na pokład kutra. Zrzucam z siebie sprzęt i leżę przez jakiś czas na deskach łodzi oddychając ciężko. Co to było? Co to do jasnej cholery było?
Dzień pomału zaczyna zachodzić, kiedy w końcu wstaję i zapuszczam silnik. Wieczorna bryza powiewa od strony lądu. Delikatny wiatr łagodnie gładzi taflę wody. Pod włos. Mam wrażenie, że powstające wybrzuszenia to pomruki zadowolenia. Morze lubi takie pieszczoty. W oddali dostrzegam światła latarek. Kilka albo nawet kilkanaście osób przeczesuje wodę smugami światła. Podpływam bliżej.
– To on! – ktoś krzyczy na mój widok.
– Jezu, całe szczęście.
– Gdzieś ty do cholery był? – pyta mnie ojciec a potem, wbrew szorstkości własnych słów przysuwa do siebie.
– Tato, przestań – mówię uwalniając się spod czułości. – Przecież wiesz, że każdego dnia idę nurkować.
– Nie było cię dwa dni! – krzyczy. – Dwa cholerne dni!
– To niemożliwe, przecież wypłynąłem… – urywam. Bo nie mam już pewności ile czasu minęło. Może zasnąłem na łodzi i nie zauważyłem, że czas wcale nie spał ze mną? – Przepraszam. Nie wiem jak to się stało.
– Najważniejsze, że jesteś cały. A gdzie Mary?
– Mary?
– Była z tobą.
– Pływałem sam – mówię. – Byłem sam na łodzi! – niemal krzyczę chcąc zagłuszyć jakieś skrobanie, które drapie moje myśli, że był ktoś jeszcze.

Tej nocy nie mogę zasnąć. Wałkuję łóżko wzdłuż i wszerz, w końcu siadam na jego brzegu i zsuwam z siebie kołdrę. Chłodne powietrze gładzi moje nagie ciało.
– Mary – mówię cicho. Jedyna dziewczyna, z którą potrafię rozmawiać, a raczej milczeć. Bo Mary zawsze jest cicha. Idealnie pozbawiona dźwięków. Czasami zabieram ją ze sobą i nurkujemy w tej przyjemnej ciszy braku słów. Jedynie morze wciąż szumi i mlaska jęzorem oblizując burtę kutra. Ale przecież tym razem wypłynąłem sam.
Pokłóciliśmy się. O coś co nie miało znaczenia. I na moje pytanie czy płynie ze mną pokręciła przecząco głową. Ale potem… Wstaję i podchodzę do okna. Dwa księżyce. Jeden szarpany wiatrem faluje na tafli wody. Jakby chciał się uwolnić, ale nie potrafi. Drugi zerka na niego z góry. Wyniosły i zimny. I wówczas znowu widzę zielone oczy. Patrzą na mnie szklistym odbiciem w szybie. Odwracam głowę. Ale pokój jest pusty. Nikogo nie ma. Kręcę głową. Chcę z niej strzepnąć to wrażenie obecności.
– Mary? – pytam, bo przecież dobrze wiem do kogo należą zielone oczy. Nikt mi jednak nie odpowiada. „Ona umarła”, słyszę w swojej głowie własny szept i zaczynam płakać, chociaż mężczyźni, nawet ci bardzo młodzi, nie płaczą, nie wolno im. Od dziecka dostają podprogowe informacje, że łzy narażają ich męskość, jakby faktycznie penis mógł się kurczyć z powodu kilku słonych kropli.

Wkładam spodnie i wychodzę z domu. Wieczorne powietrze jest lepkie i chłodne. Siadam na pomoście.
– Ja też za nią tęsknię. Czasami zapominam… – słyszę głos ojca.
– Wiem, tato – mówię. – Mnie też jej bardzo brakuje.
– Mam wrażenie jakby ona nas nie opuściła.
– To my jej nie potrafimy uwolnić. Dręczymy jej duszę. Trzymamy w tym miejscu, bo jesteśmy egoistami.
– Powinniśmy wreszcie ją pochować.
– Tak – przytakuję.

Nigdy nie odnaleźliśmy jej ciała. Utonęła pięć lat temu. Poszła z koleżankami popływać. Z tymi, których tak nie lubię, bo są piskliwe i głośne. Ale Mary, która od dziecka nie potrafiła mówić, uwielbiała ich towarzystwo. Może właśnie dlatego, że ona nie potrafiła tworzyć takiego hałasu co one. A może zwyczajnie lubiła ludzi. Niezależnie od tego czy mieli coś wartościowego do powiedzenia, czy nie.
Nie wiem która z nich wpadła na pomysł, by nurkować przy falochronie. Woda była spokojna, ale przecież Mary wiedziała, że to są tylko pozory. Pod granatową powierzchnią kryły się niewidzialne prądy. A jednak ta wiedza jej nie powstrzymała. Wskoczyła do morza. I to był jej ostatni w życiu skok. Szukaliśmy jej przez wiele dni, ale czasami morze nie wyrzuca swoich ofiar na brzeg. Chowa je. Pod kamieniem, w zagłębieniu skały, przechowuje niczym drogocenny skarb. Rozbiera do kości. Liże i pieści szczątki upodobniając je do muszli. W moich rejonach jest taka legenda. Mówi ona dziewczynie, która została porwana przez morze, gdyż jej oczy były tak samo zielone jak wodorosty pokrywające morskie dno. A ponieważ była bardzo dobra, nie umarła tylko zamieniła się w opiekunkę morskiej trawy. Od tego dnia, jeżeli jakiś nurek zaplącze nogę o te miękkie zielone sieci, ona wyplątuje go stamtąd, gdyż nie chce by ludzkie zwłoki okaleczyły piękno wodorostów.
Czasami mam wrażenie, że ta legenda opowiada o mojej siostrze. Chciałbym, żeby tak było.


wtorek, 14 sierpnia 2018

Wędrówka (opowiadanie, wydłużone)

Czasami mam wrażenie jakbym był obok. Obok sytuacji, w którą wdepnąłem jak w psie gówno leżące na chodniku; obok swojej żony, która nagle jest jakaś odległa i niemal zamazana, chociaż właśnie trwamy w uścisku zbliżającym i ciasnym; obok własnego ciała, którego czasami nie rozumiem, bo ono działa automatycznie i zanim w ogóle powstanie we mnie ochota, by gdzieś pójść, ono już tam dawno przebywa. Jestem obok własnych myśli, które obserwuję niczym zjawiska atmosferyczne – z fascynacją i lekkim przerażeniem. Miałbym ochotę wysnuć teorię o nieistnieniu własnego ja, ale to już chyba zbyt daleko idące wnioski. Zresztą wnioski zwykle mają chude, patykowate nogi, na których ledwo trzymają cały korpus przypuszczeń i analiz. Są więc raczej powolne i niekoniecznie skłonne do odległych wędrówek.

Wczoraj widziałem ducha. Wszedłem do łazienki, w której wcześniej kąpała się żona. Ciepła para przycupnęła na moich ramionach i włosach. Przez chwilę odczuwałem pokusę, by na tym zakończyć swoją bytność pod prysznicem, zostałem w końcu otoczony oparami mydła i wody, co dawało skąpe poczucie czystości, w końcu jednak doszedłem do wniosku, że lenistwo jest czymś niegodziwym, więc w ramach walki z jego przejawami otworzyłem plastikową kabinę. I wówczas ujrzałem mężczyznę. Całkiem podobnego do mnie, chociaż być może z lepiej rozbudowanym torsem. Całą resztę również miał bardziej wydatną, ale nie obudziło to we mnie zadawnionych kompleksów, w końcu wiem, że nie jest ważne nasze ciało, z pewnością to nie o nie w życiu chodzi. W każdym razie patrzyłem na nagiego mężczyznę stojącego w mojej własnej łazience i przez chwilę zacząłem podejrzewać swoją ukochaną o romans, ale po chwili dotarło do mnie, iż nie byłoby to możliwe z racji tego, iż cały dzień byłem w domu. Chrząknąłem znacząco, gdyż nie miałem pojęcia co w takiej sytuacji należy powiedzieć, mężczyzna jednak pozostał obojętny na moje wdychania i charkoty. W końcu wyrzuciłem z siebie krótkie zdanie w stylu: To nie jest pańska kabina. Ale nagi osobnik ani drgnął. Zdobywszy się na odwagę wyciągnąłem przed siebie rękę. Nie napotkała na żaden opór i może bardzo dobrze, gdyż celowaniem na oślep. W łazience byłem sam. Mężczyzna zniknął. I kiedy później opowiadałem o zdarzeniu swojej małżonce, ta powiedziała tylko: Ojej, lepiej zbudowany od ciebie? A potem spuściła głowę, jakby miała coś z tym wszystkim wspólnego.
Męczy mnie osobliwa myśl, iż oto byłem świadkiem cudzej fantazji, która została porzucona, niepotrzebna i zużyta, a jednak wystarczająco intensywna, by mogła przetrwać bez głowy, która ją stworzyła.
To nie był jedyny raz, kiedy ujrzałem coś osobliwego. Jakiś czas temu, teraz sobie przypominam, spotkałem pewną staruszkę. Jej kościste palce chwyciły moją dłoń i trzymały jak w szponach. Coś do mnie mówiła, ale nie mogłem niczego zrozumieć, gdyż jej głos był zbyt cichy albo to ja w głowie wcisnąłem „mute”. W każdym razie patrzyła na mnie w taki sposób, który mnie przerażał. I gdyby nie ten silny uścisk byłbym przekonany, że oto mam przed sobą ducha o czarnych włosach i pomarszczonej jak kuchenna ścierka twarzy. Coś mi dała. Jakiś zeszyt, który wyglądał na równie stary co ona. Jej usta wypowiadały szybko jakieś słowa, ale ja wciąż nie mogłem nic usłyszeć. W końcu kobieta zwolniła uścisk, a ja odszedłem do swoich spraw. Zeszyt wyrzuciłem do śmietnika za rogiem. I więcej o nim i kobiecie nie myślałem.


Pracuję w małej firmie, która oferuje równie małe zarobki. Tuż po studiach miałem wielkie aspiracje, fantastyczne plany i nierealne pomysły, jednak zmuszony przez życie i okoliczności, stopniowo z nich rezygnowałem. Odzierałem je z pierza. Skubałem, a na końcu opaliłem jak kurczaka i zjadłem. Chciałbym w jakiś sposób wyróżnić się ponad przeciętność, pokazać swoje intelektualne możliwości i zawiłości umysłu, ale brakuje mi odwagi. Bo musiałbym wszystko rzucić. Marny, ale realny i stały etat oraz pewność, że pieniędzy starczy do kolejnej wypłaty, a w razie wypadku będę miał opłacony pobyt w szpitalu. I te dogodności mnie krępują, związują moje pragnienia, ciskają je w kąt i mówią, żeby nie próbowały nawet unieść głowę. Nie wolno im na mnie patrzeć. W końcu mam żonę, która, jak większość kobiet, nosi w torebce hasło „poczucie bezpieczeństwa”, którym w razie konieczności może pomachać mi przed nosem. Są też dzieci. Dwójka. Wciąż małe i niezbyt samodzielne. Zapatrzone w tablet czy komórkę, dzieci nowej generacji, które urodziły się z palcami zdolnymi do przesuwania wirtualnych ikon. Czasami, kiedy patrzę na moich synów odnoszę wrażenie, iż siedzą oni za jakąś szybą, że są w zupełnie inne przestrzeni niż ja, a postęp technologii sprawia, że nie dam rady ich dogonić.

Jedziemy nad morze. Trasa dość długa i żmudna. Zaintonowałem więc jakąś piosenkę zapamiętaną z czasów, gdy miałem dziesięć lat i chodziłem do harcerstwa, z czasów, w których pistolety robiło się z patyków, a trzepak nie był zardzewiałym chochołem a drążkiem gimnastycznym, na którym spędzało się połowę wolnego czasu. Drugą trzeba było podzielić między sen a lekcje. W każdym razie zacząłem śpiewać, a głos mam całkiem dobry, niski, niepasujący do mojego trochę zbyt wątłego ciała. Moja żona podciągnęła kąciki ust w górę, zadowolona, rozmarzona, znowu młoda.
– Lubię jak śpiewasz, Mikołaju – powiedziała klaszcząc w dłonie.

Tylko chłopcy nagle się skrzywili i powiedzieli, żebym przestał, że to już niemodne tak nucić, że to im przeszkadza i nie mogą przeze mnie grać. Więc umilkłem. Zerknąłem w lusterko wsteczne i zobaczyłem cyber-synów z palcami mknącymi po błyszczących ekranach i poczułem, że przestaję pasować. Odstaję. Jeżeli świat zmierza w kierunku wirtualnej rzeczywistości, tacy jak ja, wcale nie starej daty, tylko Innej, pozostaną poza nim. Wypluci przez komputery, które sami stworzyliśmy. Odepchnięci przez dzieci, które przecież nie wzięły się z powietrza. I jak potem to nasze potomstwo, kiedy już osiągnie pewną dojrzałość (przynajmniej fizyczną, na emocjonalną ciężko liczyć), poradzi sobie z kreowaniem nowych istot? Takich z krwi i kości, namacalnych, płaczących nocami i ssącymi wielkie cycki wypełnione mlekiem? Nagle okaże się, że nie wystarczy klikać palcem, że trzeba użyć czegoś zupełnie innego, a to oznacza bliskość, pot, wydzieliny, całą tą odrzuconą dziwaczność. Więc jak sobie poradzą?

- Może byście pooglądali przestrzeń za oknem – mówię. – Nauczcie się świata, bo nikt tego za was nie zrobi.
– Tato, wrzuć na luz, teraz wszystko można zobaczyć w Internecie, to jest nasze okno – odparł starszy.
– Właściwie to nie bardzo wiem po co musimy chodzić do szkoły – wtrącił młodszy. – Przecież wystarczy wygooglać jak się czegoś nie wie i już.
– O Boże – jęknęła żona, chociaż nie była wierząca.
– Moi drodzy – powiedziałem i zaczerpnąłem głębszy oddech rozpoczynający przemówienie, ale nie zdążyłem niczego powiedzieć, gdyż nagle usłyszałem krzyk, a potem nastąpiło uderzenie. Ból wszedł w moje ciało niczym nóż, którym zwykle kroję chleb na śniadanie. Przez chwilę miałem wrażenie, że lecę w górę, a potem rozpadam się na tysiące kawałków tak samo jak przednia szyba, której okruszki boleśnie uderzyły o moją twarz. Przestałem należeć do siebie. Byłem jednocześnie z przodu i z tyłu samochodu. Krople mojej krwi głaskały swoim ciepłem coraz silniej zgniataną karoserię, a ja powoli osuwałem się w przestrzeń wolną od myśli, słów, hałasu. Umierałem ratami. Po kawałku. Aż do zgaszenia światła.


Otwieram oczy. Jasność jest tak natarczywa, że nie mogę wytrzymać jej obecności.
– Czy pan mnie słyszy – mówi jakiś anioł o całkiem przyjemnym, aksamitnym kobiecym głosie. Znałem kiedyś podobny. Byłem wówczas młody, a moje serce miało całkiem sporą pojemność, więc co chwilę zakochiwało się w innej dziewczynie. A może miłość była wciąż ta sama, tylko jej nośniki ulegały wymianie. W każdym razie pewnego wieczoru poszedłem z kolegą do pubu. Był koncert. Wokalistka stała z ustami przyciśniętymi do mikrofonu, z wielkim kapeluszem na głowie zasłaniającym większość jej twarzy, ale to nie było istotne. Liczył się ten aksamitny śpiew i wydatne usta, które z miejsca zapragnąłem mieć na własność, gdyż wówczas jeszcze nie rozumiałem znaczenia słowa „posiadać”. Spędziłem potem dwa tygodnie w jakimś obskurnym motelu, gdzie piosenkarka uczyła mnie rzeczy, o których nawet dzisiaj nie byłbym skłonny mówić na głos. I teraz słyszę ten sam albo bardzo podobny głos.
– Wszystko będzie dobrze – zapewnia kobieta, a jej głos niczym ciepłe ramiona wyciąga mnie z pustki, w którą znowu zacząłem spadać.


Pokój jest sterylny. W każdym razie takie wrażenie daje wszech panująca biel. Niezbyt przyjemna dla dopiero co obudzonych oczu. Przez chwilę walczę ze wzrokiem, który wszystko spłaszcza i pozbawia konturów. Jakbym leżał na kartce, a przestrzeń wokół mnie była jedynie delikatnie naszkicowana ołówkiem.
– Umarłem? – pytam, ale moje słowa są jakieś niezdarne i nie jestem pewien czy powiedziałem właśnie to słowo.
Biała postać odkleja się od ściany i podchodzi do monitora, którego obecności wcześniej nie zarejestrowałem. Czuję zapach krochmalu i lawendy.
– Parametry w normie – mówi bezbarwnie, jakby jej słowa nie były kierowane do mnie.
– Moje dzieci? Żona? – charczę.
– Proszę sprawdzić jeszcze saturację.
– W normie.
– Mój syn – mówię, ale już wiem, że nikt mnie nie słyszy. Moje gardło nie potrafi wydać z siebie odpowiednich dźwięków. Słychać jedynie skrzekot. Żabi skrzekot, który nie ma żadnego znaczenia. Zapadam w sen.

Śnię, że jestem zwinięty w kłębek i leżę w ciepłej, gęstej mazi. Słyszę miarowe uderzenia, ale nie wiem czy to moje serce, czy kogoś innego. Jest mi dobrze. Mógłbym żyć w tej bezpiecznej przestrzeni już zawsze. Wszystko wokół mnie jest jakieś spowolnione i odległe. Nic mnie nie może dotknąć, skrzywdzić. Próbuję dotknąć ręką twarzy i ten ruch trwa w nieskończoność. I to jest przyjemne. Inne. Nie ma pośpiechu. W końcu wkładam do ust kciuk i ssę zadowolony. Jestem szczęśliwy.

– A kto tu się obudził? – Słyszę koło ucha czyjeś szczebiotanie. – A pieluszka pełna. Trzeba ją zmienić mój maleńki.
Chcę protestować, ale te ręce, takie duże i silne, mają nade mną jakąś dziwną władzę. Unoszą mnie w górę, a ja wyginam swoje ciało, nagle tak skurczone, śmiesznie małe. Chcę powiedzieć coś rozsądnego, ale nie potrafię. Moje usta wypuszczają z siebie jedynie bulgotanie.
– Jaką masz rozkoszną pupcię – mówi kobieta, a ja zaczynam wrzeszczeć, bo dociera do mnie, że ona zaraz zacznie coś z tą rozkoszną pupą robić. I mam rację. Wilgotna ściereczka zostaje wsunięta pomiędzy moje skurczone jądra, a potem wędruje dalej, w kierunku odbytu. Drę się jak opętany, ale kobiety nie obchodzi moje upokorzenie, ona ma swój cel. Słyszy mnie, a jednak nie dociera do niej, co tak naprawdę pragnę dać jej do zrozumienia.
– No już tak się nie rzucaj, maleńki. Już dobrze. Pupcia musi być czysta, inaczej będzie odparzenie, a to boli. Chyba nie chciałbyś, żeby cię bolało, prawda?
Milknę. Ma rację, nie chciałbym, ale nie chcę też, by jakaś obca kobieta pakowała swoją rękę w moje genitalia.
Ciasno zawinięty w becik zostaję odłożony do łóżeczka. Gdzie ja do cholery jestem, dalej śnię?

Kiedy ponownie otwieram oczy widzę szybę samochodową. Próbuję zasłonić twarz przed jej odłamkami, ale szkło jest szybsze i jego okruchy wbijają się w moje gałki oczne. Wrzeszczę.

– Miałeś zły sen? Już wszystko dobrze, jestem przy tobie – słyszę aksamitny głos i nie protestuję, kiedy jego właścicielka bierze mnie na ręce. – Chciałbyś zostać ze mną? Ja nie mogę mieć dzieci, ty jesteś takim bezbronnym okruszkiem. Mogłabym… – nie kończy zdania. W tle słyszę jakieś głosy. Odkłada mnie na miejsce i wychodzi. Światło jest zgaszone, ale po zapachu lizolu wnioskuję, że wciąż jestem w szpitalu. Próbuję wytężyć umysł, ale moje myśli są jakieś rozproszone. Nie potrafię ich zgarnąć w jedno miejsce i posegregować. Znowu zasypiam.


– Tatoooo! – słyszę i zaczynam płakać, bo wiem, że głos mojego syna jest zbyt daleko, bym mógł cokolwiek zrobić. Umieramy jednocześnie, ale ta świadomość wcale nie łagodzi strachu i bólu.


– To jak, zostaniesz ze mną? – aksamitny głos oferuje matczyne ciepło i bezpieczeństwo, a ja nie marzę teraz o niczym innym. Wyciągam w górę ręce. Moja pamięć rozpada się. Pocięta przez przednią szybę przeszłość, umiera. Kim jestem? Gdzie ja jestem? – Będę twoją mamą, Mikołaju – słyszę i przez chwilę mam wrażenie, że to samo zdanie powiedziała moja matka czterdzieści lat temu, kiedy postanowiła mnie adoptować. Zamykam oczy.



***

Mężczyzna przeszedł na drugą stronę ulicy. Jego ruchy były zamaszyste. Za duże. Nieprzewidywalne. Był długi i tykowaty. Na takich jak on kobiety nie zawieszały wzroku na dłużej niż na kilka sekund. Ale jemu to nie przeszkadzało. Nie żył wcale w świecie, który musiał każdego dnia mijać w drodze do laboratorium. Dla niego liczyły się tylko liczby. I tylko czasami, kiedy wracał do pustego mieszkania, zasypiając w pustym łóżku, marzył o czyimś dotyku dającym przyjemne ciepło. Potem jednak wstawał świt a wraz z nim nowe myśli, pomysły i Mikołaj zapominał o tym, że człowiek jest istotą społeczną.
– Och, przepraszam – powiedziała młoda kobieta potrąciwszy go na pasach.
– Nie szkodzi – mruknął i zaczął iść dalej. W głowie analizował wczorajszy eksperyment sugerujący, że po podaniu myszom odpowiedniej dawki ksenofibrilum, te zaczynają wpadać w dziwny letarg. Jakby odnalazły zupełnie inną przestrzeń. A przecież nie były znarkotyzowane. Ksenofibrilum nie powinno dawać takich skutków. W przyszłości lek ten miał leczyć starczą demencję, a nie ją pogłębiać.
– Mikołaj? – zapytała kobieta, więc spojrzał na jej ładną, symetrycznie skonstruowaną twarz, na jej bladą, niemal białą skórę i czarne włosy.
– My się znamy? – zapytał zupełnie niepotrzebnie, bo najwidoczniej kobieta go pamiętała i teraz patrzyła na niego w taki sposób jakby ujrzała ducha.
– Mój Boże, jak to możliwe – powiedziała, a jej mała broda wpadła w dziwne drżenie, którego mężczyzna w pierwszym momencie nie zrozumiał.
– Pani chyba mnie z kimś myli – odparł w końcu, ale kobieta go już nie usłyszała. Jej delikatne ciało upadło na chodnik. Przykucnął obok niej i dotknął jej szyi. Puls miarowo wystukiwał dobrze znany rytm.
– Tu ktoś leży! – posłyszał. Ludzie zaczęli zbijać się w kłębowisko nóg, rąk i ciekawych sensacji oczu.
– Proszę się odsunąć, przecież ona potrzebuje tlenu.
– Niech ktoś zadzwoni po pogotowie!
– Jak się układało w pozycji bocznej ustalonej? Ktoś może pamięta?
Nie mógł wstać. Tłum trzymał go kurczowo przy kobiecie. I tylko pomiędzy niektórymi nogami były prześwity, więc na czworaka zaczął się przedzierać w stronę, gdzie było laboratorium. Nie chciał myśleć o czarnowłosej dziewczynie. To nie był jego problem. Chyba. Nie mógł być. Z pewnością go z kimś pomyliła. Z pewnością.

Stała tam. Następnego dnia, kiedy szedł do pracy, ona znowu stała na chodniku. Wyglądała jak zjawa i przez chwilę zastanawiał się czy jest prawdziwa. Może to duch? Próbował zawrócić, ale od razu rozpoznała jego szczupłą sylwetkę na tle innych, nie tak chudych i nie tak wysokich. Zaczęła iść w jego kierunku, a on nie miał pojęcia co zrobić. Nigdy nie lubił rozmów z kobietami, a ta go przerażała.
– Mikołaju – powiedziała, kiedy była już blisko, ale on pokręcił głową przecząco i wyciągnął rękę przed siebie.
– Nie – odparł tylko, a ona nagle przystanęła. Po jej policzkach zaczęły spływać krople. „A przecież nie pada”, pomyślał i dopiero wówczas zrozumiał, że kobieta płacze. – Czego pani ode mnie chce?
– Ty naprawdę mnie nie pamiętasz? – zapytała i ten głos, tak delikatny i aksamitny wydał mu się znajomy. Była w nim jakaś przyjemna miękkość, którą dobrze znał. Tylko skąd?
– Nie jesteś stąd – powiedział, a ona pokręciła głową przecząco.
– To ty nie jesteś stąd – odparła. I nic z tego nie zrozumiał, bo przecież w Mieście żył całe swoje życie. Był tego pewien. Nie pamiętał żadnego innego miejsca, do którego by wyjeżdżał. Właściwie nie pamiętał niczego sprzed podjęcia pracy w laboratorium. Kim był?
Wyciągnął przed siebie rękę. Zapragnął dotknąć tych czarnych włosów, które opadały na jasny policzek kobiety, ale jego dłoń nie napotkała na żaden opór.
– Ciebie tu nie ma – wyszeptał. – Jesteś moim wspomnieniem…
– Mikołaju – powiedziała drżącym głosem. – Umarłeś kilka lat temu.


***

Otwieram oczy. Moje serce bije jak szalone. Nie mogę go uspokoić. Próbuję unormować chociaż oddech, ale to i tak nie pomaga. Ból przenika przez moją klatkę piersiową. Coś jest nie tak. Mam wrażenie, że rzeczywistość wokół mnie jest jak masa plastelinowa, można ją dowolnie formować, zmieniać, przekształcać. I to mnie przeraża. Jakbym cały czas spał.
Dotykam ręką czoła. Kropelki potu pomału spływają wzdłuż nosa i skroni. Wycieram je wierzchem dłoni, a potem przykładam do ust. Czuję smak morza i zapach ludzkiej skóry. Więc jednak żyję. Wciąż istnieję.
Próbuję usiać, ale jakoś nie potrafię. Coś mnie przygniata. Jakiś ciężar, którego nie potrafię rozpoznać. I wówczas dociera do mnie, że ktoś na mnie leży. Wyciągam rękę i odsuwam czarne włosy z bladego policzka. Kobieta z mojego snu. Moja żona.


Kiedy ponownie otwieram oczy jestem w tym samym sterylnym pokoju, w którym, przeczuwam, że już kiedyś byłem. Moją twarz ściska ciasno biała przepaska. Bandaż. Coś się wydarzyło. Jakiś wypadek? Nie mogę sobie przypomnieć. Próbuję ustawić swoje ciało tak, by widzieć coś więcej, ale mam wrażenie, że jestem za ciężki. Wszystko wokół mnie jest przytłaczająco ciężkie.
– Proszę nie próbować nic mówić – słyszę czyjś przyjemny głos. Znam go. Ale skąd?
– Śniłem… - charczę, ale moje słowa są jakieś kalekie i nie jestem pewien czy kobieta mnie zrozumiała.
– Był wypadek... – mówi pielęgniarka, a przed moimi oczyma zaczyna roztaczać się wizja odłamków szkła.
– Żona? – pytam. Kobieta kręci głową, a ja nie mam pewności czy dlatego, że moja żona umarła czy po prostu nigdy nie miałem żony. Zaciskam z całych sił powieki. Chciałbym odzyskać swoje życie. „Tylko które?”, pyta jakaś natarczywa myśl, która przepływa przez moją głowę. Ale myśl jest jak obłok. Ma płaski brzuch i niemal przezroczyste ciało. Szybko znika.



***

Wstaję. Nie jest to łatwe. Moje ciało jest jak worek kartofli, który muszę jakoś udźwignąć, a nigdy nie pracowałem fizycznie. Marny ze mnie osiłek. W końcu jednak daję radę i idę w stronę łazienki. Wczoraj ściągnęli mi bandaż z twarzy i chcę zobaczyć co z niej zostało. Pielęgniarka patrzy na mnie z pewnym zdziwieniem, może nawet przerażeniem. Dlaczego? Czy odłamki szkła tak bardzo mnie odmieniły?
Zielone kafelki straszą wizytą w PRL-u. Wszystko tu jest jakby z zeszłej epoki. Podchodzę do szklanej tafli. Ktoś musiał wcześniej używać dużo ciepłej wody, gdyż jest zaparowana. Wycieram ręką białą mgłę. Z lustra nie patrzy na mnie nikt. Nie mam odbicia. Krzyczę.

Czyjeś ręce podnoszą mnie z ziemi. Najwidoczniej zemdlałem. Kiedy byłem dzieckiem bałem się wampirów. Mówiono, że nie mają swojego odbicia, gdyż istnieją tylko pośrednio. Tak niezupełnie. Tylko trochę. Czy ja też jestem niekompletny?


– Nie widzę siebie – szepczę.
– To może być szok. Proszę na razie skupić się na odpoczynku. Po południu przyjdzie do pani psycholog.
– Pani? – chcę zapytać, ale pielęgniarka wlewa coś do moich żył i sen nadchodzi szybciej niż słowa.


Budzę się wieczorem. Dotykam ręką włosów. Delikatny meszek łaskocze opuszki palców. Musieli mnie ogolić. Więc obrażenia nie dotyczyły jedynie twarzy, ale też tego co mam pod czaszką?
Wdycham znajomy już zapach lizolu. Przynajmniej mam pewność, że to wciąż ten sam szpital. W pokoju nikogo nie ma. Siadam na łóżku. Moje stopy są śmiesznie małe. Niemal dziecięce. To samo z łydkami. Szczupłe, zgrabne. Wędruję wzrokiem w górę. Chwytam koszulę, w której muszę wyglądać śmiesznie, i zaczynam ją unosić. Brzuch. Z podłużną blizną u jogo podstawy. Wyrostek? Nie, trochę za długa. To musiała być bardziej rozległa operacja. Unoszę koszulę ponad żebra. Okrągłe, zgrabne piersi sterczą z mojej klatki piersiowej.
– Ja pierdolę – mówię i próbuję je pomacać, odruch niemal bezwarunkowy. Kto by nie miał ochoty na dotykanie takich piersi? Tylko dlaczego one tkwią w moim ciele?
– Lepiej się pani czuje? – pyta czyjś głos a się czuję jak przyłapany na gorącym uczynku.
– Co wyście mi zrobili?
– Pani Aniu, jest pani w szoku pourazowym. Chciałabym z panią o tym porozmawiać.
– Mam na imię Mikołaj.
– Mikołaj? – głos kobiety wyraża zdumienie. Wyciąga jakiś notes i zaczyna w nim coś bazgrać.
– Zadam ci kilka kontrolnych pytań, mogę? Spróbujemy w ten sposób sprawdzić co się stało.
Kiwam głową, że się zgadzam i poprawiam koszulę.
– Wiesz jakiś dzisiaj jest dzień? Który rok?
– Nie wiem jak długo tu leżę, ale ostatnie co pamiętam to sierpień 2018.
– Dwa-ty-sią-ce-o-siem-na-sty? – powtarza cedząc każdą sylabę.
– Tak.
Kobieta pochyla się w moją stronę. Czuję teraz jej oddech. Niezbyt świeży.
– Ile masz lat?
– Czterdzieści.
– To się akurat zgadza – mówi. – Czy wiesz dlaczego przebywasz w szpitalu?
– Miałem wypadek samochodowy – odpowiadam. – Jechałem z żoną i synami nad morze i nagle coś w nas uderzyło.
– Nagle?
– Tak.
– Nie widziałaś co to było?
– Nie… – mówię i nagle uświadamiam sobie, że nie mam pojęcia czy to ja w coś wjechałem, czy może inne auto wpadło na nas. Moje wspomnienia są wyraźne, a jednak nie mam pojęcia jak doszło do wypadku. Jakbym wjechał w ścianę. – Ale tam nic nie mogło stać. Droga była pusta.
– I nie jest dla ciebie dziwne, że coś się pojawiło tak nagle? Jesteś kiepskim kierowcą? Byłaś pijana?
– Nie. Zawsze prowadzę auto ze sporą rozwagą, nie rozumiem…
– A jeżeli na drodze niczego nie było?
– Słucham?
– Bo nie było żadnej drogi.
– O czym pani mówi? – pytam, a mój głos brzmi kobieco, niemal aksamitnie.
– W czasie operacji, którą przeprowadzaliśmy doszło do awarii. Być może, to takie moje przypuszczenie, doszło do stymulacji obszaru odpowiedzialnego za poczucie czasu.
– Jakiej operacji?
– Anno, od dziecka przebywasz w tym szpitalu. Jedna z pielęgniarek była dla ciebie jak matka. Ale jakiś czas temu zmarła, a ty nie mogłaś znieść tej straty. Męczyłaś się. Pierwszy raz w swoim życiu krzyczałaś. Cały czas musiałaś być na prochach, powoli umierałaś. Lekarz zdecydował więc, że spróbujemy nowatorskiej metody… Otworzyliśmy twoją czaszkę.
– Nie – mówię i wstaję z łóżka.
– Stymulowaliśmy różne ośrodki twojego mózgu. Pobudzaliśmy go do pracy…
– Nie – powtarzam i podchodzę do drzwi. Szarpię za klamkę. Zamknięte.
– Musisz sobie przypomnieć… Anno, spróbuj…
– Mam na imię Mikołaj – odpowiadam bez przekonania. – Mikołaj – mówię a po moich policzkach zaczynają spływać łzy.


***

Wiosenne świtało jest natarczywe. Jakby słońce chciało pobudzić do życia nie tylko zieleń, ale i oczy oraz skórę osób, które wyszły z domu. Opierając się na lasce kobieta rusza przed siebie. Świat wygląda inaczej. Jej pamięć zatarła pisk opon i ten pośpiech, który towarzyszy krokom przechodniów. Ona idzie wolno. Delektuje się wolnością. Po tylu latach, wreszcie pozwolono jej wyjść. Nie dlatego, że uznali, że jej stan jest stabilny, ale dlatego, że o niej zapomnieli. Przez ostatnich czterdzieści lat istniała obok wszystkiego, w zawieszeniu. Leki mąciły jej myśli, ale ona miała swój sekretny dziennik, w którym wszystko spisywała. I teraz szła ulicą, którą, była przekonana, kiedyś chodziła do pracy, a jej serce biło jak szalone. W końcu miała go spotkać. Odda mu swoje notatki. Mikołaj musi zrozumieć. Tylko on może przerwać to wszystko.
– Mikołaj – powiedziała i wygięła usta w rodzaj uśmiechu. W szpitalu nie pozwalano jej wypowiadać tego imienia. Było na liście słów zakazanych. Ale ona je pielęgnowała, podlewała i karmiła swoimi myślami.
I nagle przypomniała sobie, że kiedyś już do niego poszła, kiedy była jeszcze młoda. A może to nie była ona. Może coś jej się pomyliło.
Przycisnęła dziennik do pomarszczonej piersi.
Szedł ulicą zapatrzony w telefon komórkowy. Serce kobiety zaczęło bić jak szalone. Wyglądał niemal tak samo jak go zapamiętała. Tyle razy spoglądała na tę twarz w lustrze. Ale to było dawno temu. Wyciągnęła rękę i chwyciła mężczyznę za nadgarstek. Spojrzał na nią zdziwiony.
– Musi pan to przeczytać. – Podała mu dziennik. – To bardzo ważne. Niech pan nie jedzie z żoną na wakacje. Nie teraz. Teraz jest niebezpiecznie. W tym zeszycie wszystko opisałam. Mikołaju, musisz mi uwierzyć, to uratuje i ciebie, i mnie. Błagam. Przeczytaj nasze notatki. Kiedy wszystko zrozumiesz… Czy czas wróci na właściwie tory?
Mężczyzna wziął zeszyt.
Przez jakiś czas kobieta stała na chodniku wpatrując się w dal.
– Wszystko jest płynne – wyszeptała opadając w ciemność.