Zdawało by się, że każda legenda zaczyna się od słów”dawno
temu” tudzież „pewnego razu”. Tymczasem historia, którą
zamierzam Wam opowiedzieć nie ma swojego początku, tak samo jak nie
posiada go kij czy sznurowadło. Wszystko bowiem co się wydarzyło
mogłoby się wydarzyć jeszcze raz, ale w zupełnie innej
kolejności. Na dodatek nie ma pewności, czy przytoczona historia
już się zakończyła czy może trwa dalej, zawieszona w jakimś
innoczasie, wciąz spełniająca się od nowa.
Jeżeli jednak próbować się uprzeć i poszukać jakiegoś początku
to z pewnością stanowił by go obraz pewnej kobiety, która pewnego
dnia postanowiła pomodlić się do dębu, a ten, w podzięce rozpadł
się na dwie części rażony piorunem. Niektórzy mogliby sądzić,
że kobiecina była zatem czarownicą i sprowadziła swoimi
błaganiami diabła. Nic bardziej mylnego. Poczciwina po prostu
wyszła nie w porę ze swojej chaty, a że nadeszła burza, hucząca,
potężna, z błyskawicami tak strasznymi jakby to stado smoków
lizało niebo tworząc na nim złowieszcze, ogniste konstelacje,
kobieta rozpoczęła, co było logiczne w zaistniałych
okolicznościach, wznosić bardzo żarliwe i pełne westchnień
modły. I wówczas dąb, pod którym się zatrzymała łudząc się,
iż jego szerokie konary niczym ramiona dobrego Anioła Stróża
roztoczą nad nią pieczę, ów dąb, tak potężny i solidny,
przełamał się na pół.
Kobieta uklękła obok drzewa i poczuła, że napływający zapach
palonego drewna rozpływa się nie tylko w powietrzu, ale i miękko
rozpościera się w jej wnętrzu. Wyciągnęła pokrytą siateczką
zmarszczek dłoń i zanurzyła ją w popiele. Gorąco nie mogło
uczynić jej niczego złego, gdyż już jako dziecko wpadła w czasie
Nocy Świętojańskiej do ogniska i od tego czasu jej skóra stała
się twarda niczym gliniane naczynie, a kobieta wciąż przesiadywała
w pobliżu ognia nigdy już nie mogąc zaznać słodyczy gorąca.
Tego dnia również nie poczuła jak popiół wpija się jadowicie w
jej ręce chcąc pokryć je pęcherzami (co jednak mu się udać nie
mogło), wdychała jedynie tę woń wspaniałą, pyszną, niemal
piernikową i zastanawiała się dlaczego dopiero teraz, kiedy życie
jej chyliło się ku końcowi niczym żywot starej jabłoni, której
spróchniały pień wyżerały korniki drążąc w nim coraz większe
i coraz bardziej bezczelnie długie korytarze, dlaczego dopiero teraz
dane jej było zrozumieć, że celem jej życia nie było wcale
doglądanie gospodarstwa i opieka, wpierw nad swoimi dziećmi, a
potem nad dziećmi swoich dzieci, lecz stworzenie czegoś, co sprawi,
że ludzie zaczną być szczęśliwi. A przynajmniej zadowoleni.
Ponieważ jednak nie czuła, by śmierć miała nadejść w danej
chwili, westchnęła jedynie ciężko, tak samo jak wzdychała jej
matka i babka, gdyż było rodzinną tradycją pokazać światu, że
lekko być nie może skoro trzeba tyle zrobić, a ręce są tylko
dwie, podciągnęła grubą spódnicę i wsypała do niej tyle
popiołu, ile zdolna była udźwignąć...
Czy burza zakończyła swoje potrząsanie lasem, kiedy kobieta
zaczęła wracać do domu, czy trochę później, trudno powiedzieć.
Z pewnością jednak nadeszła noc, a wraz z nią ciemność tak
gęsta jakby smoła pokryła cały świat kradnąc nie tylko jego
kolory, ale i kształty i kontury. Nie było więc łatwo trafić do
domu. Nie sposób było odnaleźć właściwą drogę. Błądziła
więc kobiecina pośród czerni myląc prawą stronę z lewą, aż w
końcu jej nogi podpowiedziały jej, że zaczęła się wspinać w
górę.
Świt zaczął przecierać swoje zaprószałe oczy, kiedy kobieta
dotarła na szczyt Dziewiczej Góry. Stamtąd mogłaby dostrzec w
oddali swój dom, a gdyby miała oczy silniejsze niźli sokół, to
kto wie, może i by wypatrzyła powalony dąb, który wciąż lekko
się tlił jakby wiedział, że nie wolno mu się tak szybko wypalić,
gdyż potasz nie będzie wówczas tak aromatyczna i wonna.
Kiedy cysterki (hodujące w tych okolicach na zielonych, wiotkich
gałązkach, czerwca polskiego, owada z którego później piękny,
czerwony barwnik pozyskiwały), przyszły o poranku na Dziewiczą
Górę, by sprawdzić dojrzałość owadów, zdumiały się widząc
pośrodku poletka staruszkę, która siedziała z nogami szeroko
rozstawionymi kiwając głową to to w przód, to znowu w tył.
- Czy potrzebuje pani pomocy? - zapytała młoda mniszka uśmiechając
się skromnie jakby nawet uśmiech winien być delikatny i subtelny,
bo wszystko co przesadne i szerokie mogło w jej przekonaniu obrazić
Pana Boga.
- A tak, dobra duszyczko, tak, tak, pomoc byłaby potrzebna –
odparła kobiecina i uśmiechnęła się szeroko, bardzo szeroko, aż
widać było puste miejsca po tylnych zębach. - Ale czy umiesz
gotować? - dodała po chwili już zupełnie poważnie, przewiercając
cysterkę swoimi zielonymi oczyma.
- Ja jestem ogrodniczką, ale w klasztorze jest wiele sióstr, które
parają się pracami kuchennymi.
-Dobrze im to wychodzi?
- Kiedy siostra Klarysa gotuje zupy to jakby niebo zeszło na ziemię
i dotknęło podniebienia.
- A umie ona piec pierniki? - dopytywała dalej kobiecina.
- Pierniki? – zdumiała się mniszka, gdyż kojarzyły się jej one
jedynie z Bożym Narodzeniem.
- Tak. Pierniki.
- Pewnie by potrafiła – odparła bez większego przekonania.
- Więc mnie do niej zaprowadź, bo już wiem co zrobić, by piernik
rozpływał się w ustach aromatem tak intensywnym i smacznym, że mu
się oprzeć nie będzie żadnego sposobu.
- Och – powiedziała tylko mniszka myśląc, że kobiecina
przesadza. Potem jednak to „och” wydobyło się z jej ust, gdy
pierwsze pierniki wyszły z pieca. To samo „och”, mnożąc się
niczym odbite echem krążyło później po całym zakonie cysterek,
gdyż kobiecina miała rację. Dodanie potaszu do pierników
sprawiło, że stały się one tak smakowite, że niejedna mniszka
musiała się potem spowiadać ze swego łakomstwa.
W miejscu, gdzie dąb upadł powalony piorunem ludzie zaczęli
zakładać domostwa, tak więc wkrótce powstała wioska, której
nazwa, jakby mogło być inaczej, zaczepiła swoje korzenie w
piernikowym składniku, który to jej mieszkańcy wyrabiali ochoczo i
dostarczali do klasztoru. A że jak pisałam na początku historia ta
nie ma swojego zakończenia, gdyż i jej początek rozpływa się
mgliście w czasie, którego nie sposób ująć datą, wioska Potasze
istnieje po dziś dzień, a jej mieszkańcy, sami nie wiedząc
dlaczego, gdyż potażu już nikt z nich nie wyrabia, a Cysterek już
od dawna w Owińskach nie ma, każdej nocy śnią o aromatycznych
piernikach. W nocy zaś, nad wsią, co niejeden widział na własne
oczy, w miejscu, gdzie dawniej stał dąb, unosi się stróżka
dymu...