czwartek, 28 kwietnia 2016

Legenda Potaszy



Zdawało by się, że każda legenda zaczyna się od słów”dawno temu” tudzież „pewnego razu”. Tymczasem historia, którą zamierzam Wam opowiedzieć nie ma swojego początku, tak samo jak nie posiada go kij czy sznurowadło. Wszystko bowiem co się wydarzyło mogłoby się wydarzyć jeszcze raz, ale w zupełnie innej kolejności. Na dodatek nie ma pewności, czy przytoczona historia już się zakończyła czy może trwa dalej, zawieszona w jakimś innoczasie, wciąz spełniająca się od nowa.
Jeżeli jednak próbować się uprzeć i poszukać jakiegoś początku to z pewnością stanowił by go obraz pewnej kobiety, która pewnego dnia postanowiła pomodlić się do dębu, a ten, w podzięce rozpadł się na dwie części rażony piorunem. Niektórzy mogliby sądzić, że kobiecina była zatem czarownicą i sprowadziła swoimi błaganiami diabła. Nic bardziej mylnego. Poczciwina po prostu wyszła nie w porę ze swojej chaty, a że nadeszła burza, hucząca, potężna, z błyskawicami tak strasznymi jakby to stado smoków lizało niebo tworząc na nim złowieszcze, ogniste konstelacje, kobieta rozpoczęła, co było logiczne w zaistniałych okolicznościach, wznosić bardzo żarliwe i pełne westchnień modły. I wówczas dąb, pod którym się zatrzymała łudząc się, iż jego szerokie konary niczym ramiona dobrego Anioła Stróża roztoczą nad nią pieczę, ów dąb, tak potężny i solidny, przełamał się na pół.




Kobieta uklękła obok drzewa i poczuła, że napływający zapach palonego drewna rozpływa się nie tylko w powietrzu, ale i miękko rozpościera się w jej wnętrzu. Wyciągnęła pokrytą siateczką zmarszczek dłoń i zanurzyła ją w popiele. Gorąco nie mogło uczynić jej niczego złego, gdyż już jako dziecko wpadła w czasie Nocy Świętojańskiej do ogniska i od tego czasu jej skóra stała się twarda niczym gliniane naczynie, a kobieta wciąż przesiadywała w pobliżu ognia nigdy już nie mogąc zaznać słodyczy gorąca. Tego dnia również nie poczuła jak popiół wpija się jadowicie w jej ręce chcąc pokryć je pęcherzami (co jednak mu się udać nie mogło), wdychała jedynie tę woń wspaniałą, pyszną, niemal piernikową i zastanawiała się dlaczego dopiero teraz, kiedy życie jej chyliło się ku końcowi niczym żywot starej jabłoni, której spróchniały pień wyżerały korniki drążąc w nim coraz większe i coraz bardziej bezczelnie długie korytarze, dlaczego dopiero teraz dane jej było zrozumieć, że celem jej życia nie było wcale doglądanie gospodarstwa i opieka, wpierw nad swoimi dziećmi, a potem nad dziećmi swoich dzieci, lecz stworzenie czegoś, co sprawi, że ludzie zaczną być szczęśliwi. A przynajmniej zadowoleni.
Ponieważ jednak nie czuła, by śmierć miała nadejść w danej chwili, westchnęła jedynie ciężko, tak samo jak wzdychała jej matka i babka, gdyż było rodzinną tradycją pokazać światu, że lekko być nie może skoro trzeba tyle zrobić, a ręce są tylko dwie, podciągnęła grubą spódnicę i wsypała do niej tyle popiołu, ile zdolna była udźwignąć...




Czy burza zakończyła swoje potrząsanie lasem, kiedy kobieta zaczęła wracać do domu, czy trochę później, trudno powiedzieć. Z pewnością jednak nadeszła noc, a wraz z nią ciemność tak gęsta jakby smoła pokryła cały świat kradnąc nie tylko jego kolory, ale i kształty i kontury. Nie było więc łatwo trafić do domu. Nie sposób było odnaleźć właściwą drogę. Błądziła więc kobiecina pośród czerni myląc prawą stronę z lewą, aż w końcu jej nogi podpowiedziały jej, że zaczęła się wspinać w górę.
Świt zaczął przecierać swoje zaprószałe oczy, kiedy kobieta dotarła na szczyt Dziewiczej Góry. Stamtąd mogłaby dostrzec w oddali swój dom, a gdyby miała oczy silniejsze niźli sokół, to kto wie, może i by wypatrzyła powalony dąb, który wciąż lekko się tlił jakby wiedział, że nie wolno mu się tak szybko wypalić, gdyż potasz nie będzie wówczas tak aromatyczna i wonna.




Kiedy cysterki (hodujące w tych okolicach na zielonych, wiotkich gałązkach, czerwca polskiego, owada z którego później piękny, czerwony barwnik pozyskiwały), przyszły o poranku na Dziewiczą Górę, by sprawdzić dojrzałość owadów, zdumiały się widząc pośrodku poletka staruszkę, która siedziała z nogami szeroko rozstawionymi kiwając głową to to w przód, to znowu w tył.
- Czy potrzebuje pani pomocy? - zapytała młoda mniszka uśmiechając się skromnie jakby nawet uśmiech winien być delikatny i subtelny, bo wszystko co przesadne i szerokie mogło w jej przekonaniu obrazić Pana Boga.
- A tak, dobra duszyczko, tak, tak, pomoc byłaby potrzebna – odparła kobiecina i uśmiechnęła się szeroko, bardzo szeroko, aż widać było puste miejsca po tylnych zębach. - Ale czy umiesz gotować? - dodała po chwili już zupełnie poważnie, przewiercając cysterkę swoimi zielonymi oczyma.
- Ja jestem ogrodniczką, ale w klasztorze jest wiele sióstr, które parają się pracami kuchennymi.
-Dobrze im to wychodzi?
- Kiedy siostra Klarysa gotuje zupy to jakby niebo zeszło na ziemię i dotknęło podniebienia.
- A umie ona piec pierniki? - dopytywała dalej kobiecina.
- Pierniki? – zdumiała się mniszka, gdyż kojarzyły się jej one jedynie z Bożym Narodzeniem.
- Tak. Pierniki.
- Pewnie by potrafiła – odparła bez większego przekonania.
- Więc mnie do niej zaprowadź, bo już wiem co zrobić, by piernik rozpływał się w ustach aromatem tak intensywnym i smacznym, że mu się oprzeć nie będzie żadnego sposobu.
- Och – powiedziała tylko mniszka myśląc, że kobiecina przesadza. Potem jednak to „och” wydobyło się z jej ust, gdy pierwsze pierniki wyszły z pieca. To samo „och”, mnożąc się niczym odbite echem krążyło później po całym zakonie cysterek, gdyż kobiecina miała rację. Dodanie potaszu do pierników sprawiło, że stały się one tak smakowite, że niejedna mniszka musiała się potem spowiadać ze swego łakomstwa.


W miejscu, gdzie dąb upadł powalony piorunem ludzie zaczęli zakładać domostwa, tak więc wkrótce powstała wioska, której nazwa, jakby mogło być inaczej, zaczepiła swoje korzenie w piernikowym składniku, który to jej mieszkańcy wyrabiali ochoczo i dostarczali do klasztoru. A że jak pisałam na początku historia ta nie ma swojego zakończenia, gdyż i jej początek rozpływa się mgliście w czasie, którego nie sposób ująć datą, wioska Potasze istnieje po dziś dzień, a jej mieszkańcy, sami nie wiedząc dlaczego, gdyż potażu już nikt z nich nie wyrabia, a Cysterek już od dawna w Owińskach nie ma, każdej nocy śnią o aromatycznych piernikach. W nocy zaś, nad wsią, co niejeden widział na własne oczy, w miejscu, gdzie dawniej stał dąb, unosi się stróżka dymu...