Leżała powalona przez wiatr, raczej nikt jej nie podłożył nogi, by upadła, chociaż widok leżącej bezradnie ucieszył niektóre zwierzęta. Pierwsze do boju ruszyły mrówki. Rozpoznały teren, wybrały dogodne miejsce i zaczęły drążyć tunele. Korytarz w lewo, korytarz w prawo. Pięć pięter budowanych w głąb ziemi, bez windy. Z drewnianym dachem zrobionym z powalonej przez wiatr ambony. Apartamenty dostępne od ręki. Gwarancja nie obejmuje terenu sąsiadującego z mrowiskiem.
Polna mysz przemykała obok ambony, nie myślała o schronieniu, ale spróchniałe drewno miało w sobie kilka kuszących otworów, więc została. Pająk utkał nad jej norką podwieszany dach i żyli odtąd obok siebie, ona na dole a on na górze, bez zbędnych słów i wysilania się na grzeczności. W świecie zwierząt wszystko wydaje się być prostsze i aż dziw, że ludzie należą do tego samego królestwa. Może to słowa tyle komplikują, może oczekiwania.
Luna usiadła obok ambony i przez chwilę obserwowała ruch pod jej zmurszałym grzbietem. Postawiona kiedyś przez człowieka, powalona przez przyrodę konstrukcja umierała powoli, poddając swoje drewniane ciało procesom gnicia i rozpadu. Grzyby zjadały ją kawałek po kawałku, bez pośpiechu, może nawet trochę leniwie, miały czas, więc co smaczniejsze kąski odkładały sobie na potem.
- Piękny widok, prawda? – usłyszała czyjś głos i uniosła głowę, lekko spłoszona, że ktoś ją przyłapał na podglądaniu prywatnego życia myszy.
- Tak – mruknęła wstając i odruchowo oceniając stan swojej garderoby, chociaż od już od dłuższego czasu nie przejmowała się dziurami w sukience. Były to pamiątki po przedzieraniu się przez chaszcze, biegu na przełaj czy upadku z drzewa. Wyglądam paskudnie, pomyślała. La Que Sebe od miesięcy uczyła ją dzikiego życia, a życie w dzikości oznacza wolność od opinii innych. Łatwo być wolnym, kiedy żyje się z dala od ludzkich oczu, co innego nagle na takie oczy się natknąć.
- Pan chyba zabłądził – powiedziała hardo prostując się i silnie wciskając stopy w ziemię, by mieć możliwość wybicia się do skoku, gdyby zaszła taka konieczność.
- Ja nigdy nie błądzę – odparł i po grzbiecie kobiety przebiegł dreszcz. Jeden z tych utkanych z rozkoszy i lęku, przyjemny i nieprzyjemny jednocześnie. – Szukałem cię, Luna – dodał i wówczas zrozumiała, że i ona go szukała. Chociaż nie miała o tym pojęcia, do tej chwili, kiedy w końcu pozwoliła sobie na objęcie wzrokiem tego mężczyzny, który nie był od niej dużo wyższy, ale wyglądał na wystarczająco silnego, by mógł ją wziąć w ramiona i dać jej to, na o tak długo czekała.
Przez chwilę stała niepewna, z myślami, które kotłowały się w jej głowie jak zamknięte w słoiku pchły i nie miała pojęcia czy skoczyć na mężczyznę z pazurami, czy może obdarzyć go czułością. Więc po prostu bez słowa obróciła się na pięcie i zaczęła iść w stronę bagniska, po którym tylko ona potrafiła przejść, bo czasami tak bywa, że nie można wybrać właściwie, więc lepiej nie wybierać wcale.
Zapach mięty kołysał się nad głową Luny, kiedy zwinięta w kłębek położyła się w swojej kryjówce pośrodku bagien. Będziemy stały na straży, szumiały gałązki leszczyny, ześlemy ci piękne sny, szeptały wierzby, przykryjemy cię swoją zielenią i nikt cię nie znajdzie, mówiły trawy. Zamknęła oczy, pod głową miała jedynie kilka liści o woni przypominającej zeszłoroczną jesień, ale nauczyła się spać bez poduszki. Ziemia była w tym miejscu miękka i Luna czuła jej oddech, delikatne falowanie, góra-dół, góra-dół. Sen długo nie przychodził, miała wrażenie, że słyszy jego kroki, a jednak cięgle z daleka, jakby obawiał się do niej podejść. W końcu jednak poczuła jego ciepły oddech na prawym policzku i zimny na lewym.
Śniła, że stoi przed wielkim drzewem, które otworzyło swój brzuch, by mogła wejść do jego wnętrza. A potem była ciemność, nieprzejednana, smolista, gęsta i czyjś szept, łagodny, żeby nie bała się. Więc szła przez tą czarną masę, która przyklejała się do jej ramion, wplątywała we włosy, owijała wokół nóg. Szła, bo czuła, że nie może się zatrzymać, że w tym miejscu panuje zasada bycia w ruchu, o to co nieruchome od razu umiera. Nie miała pojęcia jak długo wędruje, być może Czas na chwilę przystanął jak tu był i umarł, a może wnętrze drzewa było po prostu poza jego władaniem, w każdym razie zaczęła odczuwać zmęczenie, ale szła dalej, uparcie i wytrwale, bo wiedziała, że nie wszystko w życiu musi przychodzić z łatwością. La Que Sebe powtarzała, że praca nad sobą obarczona jest trudem. To co przychodzi z łatwością, bywa niedocenione. W dawnych czasach, o których nikt już nie pamięta, ludzie nie znali wysiłku. Zrywali rajskie owoce i zajadali się nimi w najlepsze. Słońce świeciło, nikt nie musiał pracować, nie było wojen, chorób ani głodu. Tylko wielka tęsknota. Małe dzieci przychodziły na świat z zaciśniętymi pięściami, a kiedy otwierały dłonie, ukazywała się w nich maleńka Tęsknota, która rosła wraz z dzieckiem. W końcu starszyzna zdecydowała, że trzeba się pozbyć Tęsknoty, bo pozbawia ona radości. Uznano ją za Złą, rozpalono stos i zaczęto ją palić. Ale im większy był ogień, tym silniejsza stawała się Tęsknota, ogień tylko potęgował jej działanie. Kiedy Tęsknota była już tak wielka, że nie można jej było ignorować, a jej ogromne ciało zaczęło miażdżyć mieszkańców rajskiej krainy, ludzie postanowili jej ulec. Od tego momentu Tęsknota, która pobudza do działania, zasiliła ludzkie serca. I chociaż nic już nie było tak proste jak dawniej, ludzie zaczęli być bardziej zadowoleni. Gnani Tęsknotą zaczęli budować niezwykłe konstrukcje, pisać poezję czy malować obrazy tak czarowne, że doszukiwano się w nich magii.
Luna westchnęła przez sen, a bagno westchnęło razem z nią.
Gdzieś tam, pośrodku lasu stał mężczyzna i patrzył wprost na Lunę, chociaż z tej odległości nie mógł jej widzieć, jednak po plecach kobiety przebiegł dreszcz i nie była pewna czy jest on dobry czy zły, a może i taki i taki.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz