piątek, 13 stycznia 2017

Wojna #wojna (opowiadanie)

Sen podkradł się do mojego łóżka, poczułam jego nieświeży oddech na swoim policzku, więc zasunęłam kołdrę aż po czubek głowy. Ale to go wcale nie zraziło. Stał i czekał, aż w końcu naprawdę zasnę, a kiedy to nastąpiło wbił swoje wściekłe pazury w moją głowę, a potem wnikał dalej i głębiej, jakby chciał odszukać zagubionej w moim ciele duszy…

Pierwszy wybuch przypominał upadek ciężkiego pudła na podłogę – stłumiony, jakby zza mgły albo zza niedomytych uszu. Kolejny musiał nastąpić gdzieś w pobliżu, gdyż dom nagle zaczął się trząść jak pies, który zamierza zrzucić z siebie każdą kroplę wody po przymusowej kąpieli. Przedmioty padały na podłogę – książki opuszczały półki, filiżanki, pozostawione nieopatrznie na stole żegnały drewniany blat w samobójczym, rozpaczliwym geście, po którym pozostawały jedynie skorupki. A potem drgania ustały. W ciszy, która zapanowała można było wyczuć strach. Nie byłam pewna czy należy on do mnie, czy do moich dzieci, które wtulone spały przy moim brzuchu, zupełnie jakby to miejsce, z którego przyszły na ten świat miało je po raz kolejny ochronić. Głaszczę ich małe główki, a potem szepczę, że musimy wstawać, trzeba iść, nie ma czasu na zabieranie czegokolwiek. W domu nie jesteśmy bezpieczne, w ogrodzie tato wykopał dla nas mały schron, pachnącą korzeniami i oddychającą ziemią lepiankę, wielki dół, w którym starczy miejsca dla dwóch dziewczynek, ich matki oraz kilku puszek z konserwami, zostawionych na w razie czego, gdyby naloty trwały dłużej, albo strach nie pozwolił nam wyjść na zewnątrz.

Idziemy zakryte kocem. Chociaż jaką on mógłby nam dać ochronę? Dzieciom tak jednak jest łatwiej. Jesteśmy wielkim żółwiem, który idzie po liście sałaty zakopanej w ogrodzie, albo gigantycznym szczurem, ten zawsze wie jak przeżyć, w jaki sposób prześlizgnąć się pomiędzy niebezpieczeństwem. Więc suniemy pod naszą ciepłą płachtą. Chłód dotyka naszych kostek. Nie ma pojęcia, że nie czasu na skarpetki. Światło słoneczne prześwituje przez koc, więc noc już przeszła. Jest piękny, wiosenny poranek. Jak to w ogóle możliwe? Pomieszanie pojęć, antonimy, które teraz szły pod rękę szydząc z naszych słowników pojęciowych, wszystko było do wyrzucenia, całe to myślenie przechowywane w głowach przez te wszystkie lata. Nic już nie ma takiej wartości jak przedtem, nawet miłość skarlała, bo kogo kochać prócz własnej rodziny? Każdy może donieść, że maż w lesie, schron w ogrodzie, że jedyne czego pragniemy to uciec. Obojętne dokąd, tam, gdzie bomby tracą zasięg. Może być bezludna wyspa.

Ziemia drażni nasze nosy, kichamy, każda jeden raz, bunt nie ma sensu. Próbuję zasunąć drewniany właz, ale ten wypada mi z rąk. Szarpię mocniej, zagryzam wargi, ale nie mam szans. Coś dużo silniejszego ode mnie unosi go i roztrzaskuje na kawałki. Ziemia teraz jest wszędzie. Czy jeszcze mam rękę? Przecież wyciągałam ją na zewnątrz. Nic jednak nie czuję, prócz lepkiego ciepła wędrującego po moim ramieniu. Dzieci przywarły do mnie jak ślimak do swojej skorupki, już dobrze, mówię, to nie w nas, gdzieś obok, bardzo blisko, ale nic nie widzę, wszędzie tylko szarość dymu i czerń ziemi. Mamo, mamo, słyszę ich szept, a może to krzyk, tylko moje uszy już nie potrafią właściwie rozpoznać dźwięków?

Ukucnęłam i przycisnęłam do siebie moje małe zwierzątka. Nasz schron został częściowo zasypany ale nie czuję napływu łez. To krew? Pyta starsza z córek i wówczas uświadamiam sobie, że odczuwam okrutny ból. Palce, które tyle lat dotykały klawiaturę komputera, by komponować na niej opowiadania i wiersze, te palce, którymi nawlekałam moje igły, aby szyć torebki, na których potem malowałam mandale, słonie i koty, te palce, które zwyczajnie były moje i od zawsze, teraz zniknęły. Coś dziwnie czerwonego i obrzydliwie galaretkowatego zostało zamiast nich, a przecież z taką namiastką niczego nie zrobię. To nic, mówię, to był tylko fragment tej skorupki, w której się ukrywam, może wcale nie tak potrzebny? Na pewno można przyszyć nowe, sklonować, cokolwiek, nie płaczcie tak, nie ma po czym, powtarzam raz za razem jak mantrę, modlitwę, próbę wmówienia sobie, że faktycznie nic się nie stało.

Cisza oblepia nas tak samo intensywnie jak przedtem huk i ziemia. Siusiu, mówi młodsza. Ja też chcę, powtarza starsza, więc delikatnie wynurzam głowę z naszej gawry i sprawdzam. Nie wiem ile godzin minęło, a może dopiero kilka minut? Waham się. Strach jednak dawno minął. Chcę obliczyć odległość do domu, ale nie potrafię go zlokalizować. Tu jakaś sterta gruzu, tam przewrócone drzewa… Mój wzrok wraca do owej sterty cegieł i nagle dopada mnie uczucie paniki. To samo musi czuć drzewo, które ktoś próbuje wyrwać z korzeniami. Wykopcie mały dołek i do niego zróbcie, mówię, łazienki już nie ma. I kiedy zaczyna szumieć woda nie wiem czy to potrzeba fizjologiczna córek, czy nasze łzy dudnią tak głośno o policzki, jakby chciały w nich wyżłobić koryta…

http://www.radiownet.pl/system/post/multi_posts/avatars/125947/large/wojna.jpg


Otworzyłam oczy. Sen stał pochylony nade mną. Odejdź, wyszeptałam, nie chcę takich obrazów, nie chcę wojny, bratobójczej walki, poświęcenia, śmierci honorowej ani takiej zupełnie przypadkowej; nie chcę czuć tego paraliżującego strachu o własne dzieci; nie chcę zapachu zwęglonych ciał, domów, życia. Ale Sen tylko pokręcił głową i powiedział, nie otwierając ust, że wszystko jest możliwe, bo przecież ludzie wciąż śpią, nie robią niczego innego, tylko śpią. A tych kilku przebudzonych, którzy próbują bezskutecznie potrząsać pogrążonymi w ułudzie głowami? To nie wystarczy, bo nikt nie chce wiedzieć, iż rzeczywistość jest tylko majakiem, snem opasłym, leniwym, bez większego znaczenia...