Wcieram wspomnienia
w ściany, stoły, krzesła, w każdy kąt i zakamarek mojego domu,
jakby były tynkiem. Glinianym tynkiem, który potrzebuje delikatnych
dłoni, żeby go rozprowadziły równomiernie po całej powierzchni.
I kiedy skończę, a nie skończę nigdy, bo wszystkie zdarzenia mają
jakieś znaczenie i każde z nich należy wetrzeć w ścianę,
poczuję zadowolenie. Albo nie poczuję nic, bo kiedy skończę, będą
mnie chować do trumny, chociaż bardzo nie lubię ciasnych,
klaustrofobicznych pudełek.
Wzdycham ciężko.
Zupełnie nie tak jak uczy tego joga. Pozbawiam mój oddech
odpowiedniej lekkości, nie idzie on prosto z mojego brzucha tylko
ucieka z głowy. Wzdycham ciężko głową, bo to ona ciągle jest
pełna niespokojnych myśli, zawirowań i pytań właściwie po co. W
jakim celu ja tu, przed komputerem, moje palce na klawiaturze.
Dlaczego ja tam, przy sztaludze a moje dłonie z pędzlem, nie z
papierosem, bo te rzuciłam kilka lat temu. Nawet nie w kąt, bo
stamtąd mogłyby znowu do mnie przyleźć, właśnie przyleźć a
nie przyjść, bo pełne smolistych substancji nie potrafią poruszać
się lekko i z gracją. Ale nie przyłażą, więc pewnie upadły
gdzieś daleko, nie na wyciągnięcie ręki. Wypadły z obrębu moich
zainteresowań, chociaż raz na jakiś czas jakiś wewnętrzny głos
próbuje mnie skusić. Idź i szukaj. Potrzebujesz tego dymu, który
dawniej tak przyjemnie łaskotał twoje płuca. Tfu, a kysz. Teraz
moje płuca są wolne i zwykle oddychają spokojnie, ba, czasami
oddychają niezwykle wolno, w przemyślany i ukierunkowany sposób.
Ale to tylko wówczas, kiedy mam czas na pranajamę. Przeważnie nie
mam. Więc dlaczego moje ciało w pozycjach jogi, niemal każdego
dnia rano? W jakim celu ja tu i tam, ja w domu i poza domem. Z ludźmi
i bez nich?
Wcieram wspomnienia
w ściany. Niech oddychają tym, co dla mnie ważne.