niedziela, 17 listopada 2019

9.00 rano


Sobota. 9.00 rano. Woda w kalużach odbija echa piątkowej imprezy. Zapamiętała stopy w szpilkach i te na slupkach. Plaskie obuwie zna zbyt dobrze. Nie zawraca sobie nim głowy. To co powtarzalne nie jest tak pociągające. A woda w kaluzach marzyla kiedys o byciu tancerką. Śnila o lekkości kroku baletnicy. Ale to tylko krople deszczu delikatnie wpadaly w jej objęcia.
Miasto o poranku pełne jest dnia wczorajszego. Porozrzucane papierki. Butelki po piwie i wódce pochowane w naroznikach sklepowych witryn. Jakby ktoś chciał, by patrzyly szklistymi oczyma na poukladane na półkach towary. Mali strażnicy. Niezbyt jednak groźni. I moze dlatego nikt się nimi nie przejmuje.
Tego smoka wczoraj tam jeszcze nie było. A może to moje oczy dopiero dzisiaj dojrzaly do tego, by go zobaczyć? W kazdym razie jest. A moze raczej byl, gdyz nabity na iglicę nigdzie juz nie poleci.
Jakim Czasem okreslic martwego smoka? Terazniejszym, bo wciaz tkwi w miejscu czy tez przeszłym, gdyż umarlbyl zanim zdołał wydac z siebie pierwszy smoczy ryk?
Panie w kawiarni uśmiechają się niepewnie. Muszą sobie przypomnieć, każdego dnia na nowo, że chcą pracowac, że to miejsce to tylko na jakis czas, punkt odbicia. Kolejny etap w stawaniu się kims innym.
Niedziela
W niedzielę o 9.00 miasto jest trochę bardziej brudne. Zniknęły kałuże. Komus musiało się to nie podobac, że nagle chodniki sa tak matowe, więc postanowil nabłyszczyc je swoja śliną. Efekt marny. Byc może miał chore płuca albo cierpial na jakąś inna przypadłość.
Pod szyldem, zapraszajacym na pyszną, ciemną czekoladę, ktos zrobił kupę. Musial byc bardzo zazdrosny o to ze innych stać na gorący napój a jego nie. A moze wypił i mu nie smakowało i to wszystko w akcie protestu?
Stojacy na parapecie plastikowy kufel wyglada podejrzanie. Jego właściciel ma problemy z nerkami. Albo nawet wątroba.
Ciekawa jestem czy palacze, wyrzucajac na ulicę pety, myślą o tym jaki je potem spotka los. Czy wpadną pod koła pędzącego samochodu, czy tez w kratkę kanalizacyjną splukane z chodnika deszczem? Większość petow odnajduje jakąś szczelinę. Chowają się w niej. I siedzą. Nie mogą z niej wyczesać nawet zadziorne miotly ekipy sprzatajacej.
Czytalam że smutne melodie mogą niektorym osobom poprawić nastrój. Slucham Fall in love. Moje cynamonowe cappuccino stygnie. Muszę potrzasnac głową, żeby odegnać od siebie nagle zbyt nostalgiczne myśli.
Obok przy stoliku siedzi kobieta z mężczyzną. Nie patrzą na siebie. Ekran telefonu jest bardziej atrakcyjny.
Sobotnia impreza musiala byc bardziej szalona od tej piątkowej. Miasto przyjmuje to jednak ze spokojem. Jego nic nie zaskoczy. Nawet to, że liście z drzew przy glownej alei również pozostawiły po sobie zolto-brunatny ślad. Ja jednak jestem zmuszona do uniakania tuneli i arkad. Pod nimi w niedzielę rano jest ciemniej niż zwykle. I dziwnie mokro.
Nie podoba mi sie takie miasto. W nieładzie, z podkrazonymi oczyma. Na pytanie skąd jestem wolę odpowiedzieć, że z Pimpililistanu albo innej zmyslonej krainy.





czwartek, 14 listopada 2019

Listy do... Odnalezione na strychu skrawki pamiętnika Alicji

Obudziłam się wtulona w Twoją pachę. Przez chwilę byłam mniejsza od pchły.

***

Też masz czasami to dziwne uczucie, że wszystko jest ze sobą powiązane? Że każda nasza myśl zahacza o następną, a wypowiedziane słowa przeskakują z jednej osoby do drugiej, a potem krążą po wieczność wśród ludzi, gdyż nic w przyrodzie nie ginie?
Całkiem prawdopodobne, że kiedy jeszcze świat nie był podzielony na kontynenty, wszyscy ludzie mieli taki sam kolor skóry, oczu i włosów, oddychali w tym samym tempie, a ich serca wybijały jeden rytm. Myśli też mieli wspólne, a mimo to ludzie byli szczęśliwi. Jeżeli czujesz to samo co druga osoba, nie przyjdzie Ci do głowy, żeby ją skrzywdzić. Pierwsi ludzie, zadowalając innych, uszczęśliwiali samych siebie.
A potem bogowie postanowili rozbić Prajednię. Była zbyt nudna, by możną ją było oglądać z góry przez całą wieczność.
Do dzisiaj jednak fruwają w powietrzu pradawne powiązania. Niektórzy potrafią ich nawet dotknąć.

***

Mam trzydzieści pięć lat, może ciut więcej albo dużo więcej, to jednak nie ma żadnego znaczenia. Ludzie patrzą na mnie ze zdziwieniem, „Wyglądasz młodo”, uśmiechają się, a ja zgrzytam zębami. Tymi ukrytymi głęboko we mnie i niemającymi nic wspólnego z bielą porcelany. Bo przecież wcale nie wyglądam. Znaczy nie tyle wyglądam co jestem. Mam świadomość, że właśnie tkwię w połowie swojej drogi. Ale wciąż po tej młodszej stronie.
Zresztą, nigdy nie będę stara. Moje kruczoczarne włosy też nie. Taką mamy rodzinną tradycję. Unikamy starości. Nie mamy pojęcia co to siwe włosy, chwiejny krok i rozedrgane dłonie. Do Końca jesteśmy dziarscy, szczupli i pełni energii. Jedni z nas dlatego, że zdrowo się odżywiają, drudzy po prostu umierają przed czasem. Zresztą, to od zawsze był najlepszy sposób na zachowanie młodości – umrzeć w wieku dwudziestu, trzydziestu lat i pozostać w cudzych wspomnieniach kimś niemal niedojrzałym. Z gładką cerą i brakiem codziennych zmartwień.

Ty masz trochę więcej lat niż ja, trochę więcej doświadczeń i kurze łapki wokół oczu. Nikt nie dosypał Tobie genu wiecznej młodości, ale to nie szkodzi. Mężczyźni, nie wiedzieć czemu, całkiem niesprawiedliwie, starzeją się dużo przyjemniej niż kobiety. I dlatego traktują zmarszczki w ten sam sposób co kobiety biżuterię – nie przyszłoby im do głowy zapudrowywanie tych drobnych oznak doskonałości.

***
Zastanawiałeś się kiedyś na ile już zostałeś pochłonięty przez smolistą materię codzienności? Jak głęboko wniknąłeś w tę czarną masę, która początkowo łapie tylko za pięty wywołując łaskotki? I może dlatego człowiek zwykle traci czujność, bo przecież łaskotanie jest przyjemne. A kiedy otwiera oczy, jest już za późno, całe ciało ma pokryte strzępami homogenicznej substancji. I nie potrafi jej z siebie zrzucić. Czasami po prostu nie wie, że tkwi ona przyklejona do niego, tworząc rodzaj drugiej skóry, przez którą rzeczywistość dociera jedynie fragmentarycznie albo wcale. Pamiętasz? Niedawno sam mi mówiłeś, że to przez skórę oddychamy, czujemy, odkrywamy świat. A kiedy jest ona pokryta ciemną mazią możemy jedynie udawać, że prowadzimy prawdziwe życie. Tak naprawdę to niemal umarliśmy. I słowo „niemal” jest tu kluczowe, gdyż wciąż możemy niemal wszystko. Tylko zachwyt nad błahostkami gdzieś ucieka. Nie ma uścisku w brzuchu na widok wielkiej góry piasku, kolorowej waty na patyku czy słońca, które ogrzało kamień tak mocno, że teraz to on niemal świeci jakimś zaczarowanym blaskiem.
Co w Tobie wciąż wywołuje zachwyt?

***
Nigdy nie wyszłam za Ciebie za mąż. Odmówiłam. Nie byłam gotowa na pierścionek z diamentem i zobowiązanie do końca życia. A jednak też nigdy od ciebie nie odeszłam, chociaż tyle razy w myślach pakowałam swoje albo Twoje walizki.
Może to mi wystarczyło? Ta wiedza, że mogę w każdej chwili wyjść. Że nie trzyma mnie przy Tobie sakramentalne „tak”, tylko moje własne pragnienie. Dobrowolne i budowane od nowa za każdym razem, kiedy otwieram oczy.

***
Przyszedłeś do mnie w nocy. Rozbudziłeś, chociaż wcale budzić nie chciałeś, a tym bardziej rozbudzić. Czasami wolisz leżeć obok kłody pokrytej miękkim mchem koszuli nocnej. Niczego więcej nie potrzebujesz, by zasnąć. Nie mam nic przeciwko. Nie można rozkoszować się swoimi ciałami każdej nocy, nikt nie ma na to ani czasu, ani energii. Chyba że jest prostytutką. Wówczas musi. Być może jednak udawana rozkosz męczy mniej od tej prawdziwej.
Tej nocy jednak, odwróciłam się w Twoją stronę, ale Ty już spałeś mrucząc pod nosem jedną z tych pierwotnych, niedźwiedzich kołysanek.
Co można zrobić z rozkoszą, która nie nadeszła?
Czasami trzeba ją schować pod poduszkę, wówczas śnią się rzeczy niepojęte. Słonie z kilkoma trąbami, pociągi jeżdżące po schodach, skoki z mostu na wielkie palmy, wyścigi pokrytymi błotem limuzynami.
Czasami można zapić ją ciepłym mlekiem pokrytym delikatnością kożucha. Wówczas skrzywisz się ściągając białą skórkę i ta czynność obierania cieczy ze skóry tak Cię rozbawi, że może zapomnisz dlaczego wstałeś w środku nocy i poszedłeś do kuchni.
Czasami można taką rozkosz schować do słoika. I hodować niczym miniaturowy las. Dokładając od czasu do czasu nowe drzewka. Może to być jednak niebezpieczne. Rzadko kiedy zwracamy uwagę na rzeczy małe. Niewielka rysa nikogo nie zaniepokoi. Łatwo ją przegapić. I dopiero, kiedy słoik rozpadnie się na kawałki i będzie za późno, dopiero wówczas nasza pamięć wyłowi tę delikatną skazę na szle. Zupełnie niepotrzebne wspomnienie skoro nagle w pokoju wyrośnie prawdziwy las zabierając każdy skrawek wolnej dotąd przestrzeni. Z takim lasem niewiele można zrobić. Drzew powyżej dziesięciu metrów ścinać nie wolno. Nawet kiedy rosną pośrodku domu.
Ja moją rozbudzoną rozkosz zwykle wyrzucam do zsypu. Musi się czuć strasznie lecąc z siódmego piętra gardłem metalowej rury, tej samej, która połyka zwykle resztki z obiadu i ścinki z kolacji. Leży potem w brzuchu pełnego śmieci kontenera i umiera powoli. Bywa, że znajdzie ją jakiś bezdomny kot i połknie, sądząc, że to po prostu przerośnięta mysz.
Wolę nie myśleć, co się potem dzieje z kotem. Słyszałam tylko, że w piwnicy żyje ich już całe stado, rozmnażając się nieustannie. Może to jest ta tajemnica dlaczego kotów jest na świecie zawsze o jednego za dużo. Powinnam ostrzec innych, by nie wyrzucali swojej niedoszłej rozkoszy do kosza na śmieci. Aż strach pomyśleć co by się mogło wydarzyć, gdyby właściciel owej rokoszy mieszkał w pobliżu lasu, w którym jest dużo dzików.

***
Mam, na ile można posiadać cokolwiek, małe mieszkanie w bloku na siódmym piętrze, z którego okna lubię wyrzucać swoje fantazje. Widzę wówczas jak wznoszą się górę. Kolorowe baloniki. A potem pikują w dół, zahaczają o rękawy pospiesznie idących po szarych chodnikach ludzi. Zaczepieni w ten sposób przechodnie reagują wzdrygnięciem. Rzadko który chwyci balon za sznurek i będzie niósł go ze sobą do pracy czy sklepu. Większość ludzi jednak w ogóle nie czuje, że cokolwiek dotknęło ich skóry. Nie wiedzą co tracą.

***
Nasłuchiwałeś kiedyś szeptów klatki schodowej? Głosy, krzyki, chrząknięcia, wszystkie te ludzkie odgłosy wydobywają się przez szczeliny w drzwiach mieszkań i zaczynają pląsać ze sobą. Zagubione chochliki. Słowa Pani A zostają wymieszane z tym co mówił B. Krzyk rozkoszy młodej dziewczyny z ostatniego piętra połączył się z okrzykiem starszej pani, która znalazła w pudełku z ciastkami zdechłą mysz. Zmieszana ze sobą rozkosz i strach zakiełkowały nowym dźwiękiem. Odtąd ludzie wieczorami nie mogą spać, gdyż ciągle czują dziwnie rozkoszny niepokój.


***
Znowu nasze pragnienia minęły się o kilka centymetrów. Siedziałeś na kanapie z laptopem na kolanach i powili znikałeś w świecie, którego nie potrafię zrozumieć. Być może dlatego, że nie mam na to ochoty. W każdym razie podeszłam do Ciebie i pogładziłam Twoje oszronione Czasem włosy, ale Ty nie zareagowałeś. Mój dotyk był zbyt delikatny. Nie zdołał wyrwać Cię z rzeczywistości, w której tkwiłeś. Coś tam, w głębi komputera jest dla Ciebie dużo przyjemniejsze od obecności drugiego człowieka. Nie wiem tylko co. Nigdy nie zdołałam odnaleźć w wirtualnym świecie tej magicznej miękkości. Może dla mnie jej już zabrakło? A może za mało się staram, z obawy, żeby nie zniknąć.

***
Wczoraj biegłam na tramwaj, spóźniona jak zwykle o parę sekund. Myślałam, że mam szybkie nogi i zdążę. I pewnie dałabym radę. Gdyby ktoś inny siedział za kierownicą. Ale to byłeś Ty. Zawsze lubiłeś dawać nauczkę osobom, które łamią przepisy. Więc i teraz Twoje stopa nie zwolniła pedału gazu. A moja pechowo, zupełnie przypadkiem, zahaczyła o nierówność w asfalcie. Upadając poczułam strach. Potem przyszedł ból i odebrał mi możliwość myślenia. Moje ciało rozpadło się na kawałki. Tylko dusza została cała. I ta dusza widziała jak w końcu zatrzymałeś auto, ale nie potrafiłeś już z niego wysiąść. Przesłoniłeś dłońmi oczy, jak małe dziecko, które sądzi, że tyle wystarczy, by uciec przed strachem. Ale to nic nie dało. Powoli wpadałeś do środka samego siebie. Ty, zwykle taki wysoki i wyprostowany, skurczyłeś się do wielkości małego orzeszka. Być może dlatego, kiedy nadjechała policja nie znalazła sprawcy wypadku. Nikt nie zwrócił uwagi na leżący na fotelu kierowcy orzech włoski. Tylko ja podeszłam, nie podchodząc wcale, bo przecież nie miałam już nóg, wzięłam Cię w moje nie-dłonie i teraz wędrujemy. Razem. Pogrążeni w wiecznym milczeniu. Wreszcie całkowicie zgodni.


niedziela, 3 listopada 2019

Wierszem o milczeniu

Nie mam pomysłu na tytuł. Może nie jest potrzebny?


***
Milczymy
wspólnie
Chociaż
Każde w swoim pokoju
Więc
bardzo prywatnie
niemal wykwintnie

Takie milczenie
może ugryźć
w kostkę
albo w nos

Może też zostawić ślad
w jakimś niewidocznym miejscu
tak bardzo niewidocznym
że aż nieprawdziwym

Lepiej byłoby coś powiedzieć
Ale to wymaga odwagi

Przełamać ciszę
to jak stwierdzić
że nie miało się racji

Więc musimy
milczeć wspólnie
chociaż przedzieleni ścianą
o grubości
ciszy

Mąż na kanapie

Spojrzała na swoje męża tak, jak nie powinna nigdy patrzeć na męża żona. Jakby na chwilę
zapomniała o wspólnych wypadach do kina, przejażdżkach samochodem do parku, gdzie w zaparowanym
od oddechów aucie oddawała mu, nie całe, bo całego nie byłaby w stanie, ale fragmentarycznie, swoje
ciało. Przez kilka sekund, nagle rozciągniętych w minuty, zapomniała o dorosłych synach, którzy nie byli
dziećmi przypadku czy pękniętej prezerwatywy a świadomego wyboru. Zapomniała o wspólnym
mieszkaniu, na którym ciążył równie wspólny kredyt we frankach. I tych miłych chwilach, których
przecież było całkiem sporo, tylko nagle wyleciały jej z głowy.
Położyła dłonie na twarzy, a potem, jakby chciała zetrzeć z siebie ten dziwny wzrok zatopiony w
nagłej niepamięci o życiu, które wiodła, przesunęła je w dół. Skórę miała lekko wilgotną od kremu i
nawet całkiem gładką jak na swoje pięćdziesiąt parę lat. Gdyby miała od razu określić swój wiek, nie
byłaby w stanie tego uczynić. Zapamiętała swoje trzydzieste urodziny jako te ostatnie. Potem przestała liczyć.
– Może już wstaniesz? – powiedziała zbyt cicho, by mógł ją usłyszeć, a potem poszła do kuchnio bierać ziemniaki.
***
Stanęła przed drzwiami. Klatka schodowa wypełniona była oddechami mieszkań. Niektóre z nich
spały i te miały woń lekko słodką. Inne wypełnione były zapachem alkoholu, awantury o rzeczy błahe
oraz te istotne, szybkiego seksu i pieczonej kaczki.
Zaczęła szukać w torebce kluczy, ale jej ręka natrafiła na coś zupełnie innego. Cofnęła dłoń
zdumiona chłodem metalu i dziwacznym kształtem przypominającym korkociąg. Nie mogła sobie
przypomnieć, kiedy kupiła kastet. Czy w ogóle mogła coś takiego zrobić? Ona, przykładna żona i matka.
Z poukładanym aż do przesady życiem. Tak mocno poukładanym, że przesunięcie jednego elementu
mogłoby zaburzyć całą jego konstrukcję? Patrzyła na czarny, spiczasty przedmiot i coraz silniej zaciskała
wargi, jakby próbowała zatrzymać w ustach słowa, które miały zamiar z nich wyjść. Ale przecież nie
mogłaby im na to pozwolić. Te słowa nie mogły należeć do niej, przecież ona miała dobre życie, nie
miała na co narzekać, a tym bardziej przeklinać.

***
Po raz kolejny przyłapała się na wpatrywaniu w leżącego na kanapie męża.
– Wstań wreszcie – powiedziała dość stanowczym głosem. Ale mężczyzna nawet nie drgnął.

***
Rozwieszając pranie zauważyła na swojej bluzce plamę. Czerwoną jak od wina, a przecież od dawna nie miała w ustach alkoholu. Więc skąd ten czerwony ślad? Przymknęła powieki. Próbowała
przyciągnąć do siebie jakiś obraz. Odległy, niezrozumiały, pocięty na kawałki, ale jej uciekł. Wzięła więc
trochę płynu, którym zwykle szorowała toalety i wtarła go w tkaninę. Teraz plama była po prostu biała.
***
Otworzyła lodówkę, ale to nie z niej. Sprawdziła wszystkie szafki kuchenne, toaletę i sypialnię.
Ale nie potrafiła zlokalizować zapachu. Smrodu rozkładającego się mięsa.
– Wstań i znajdź tego szczura, który gnije pod podłogą – krzyknęła w stronę kanapy, ale jej mąż
nie zareagował pogrążony w tej swojej drzemce, która zawsze doprowadzała ją do szału.
Bo kobieta nie lubiła bezczynności. Akceptowała, z braku wyboru, konieczność snu, ale na tym jej tolerancja wobec
odpoczynku się kończyła. Tak została wychowana. Babka i matka zawsze jej powtarzały, że dobry
mężczyzna to nie ten, który ma długiego penisa, ale ten który potrafi działać. Więc żyła w przekonaniu,
że trzeba cały czas czymś się zajmować. Od bezruchu ludzie umierali. A ona chciała żyć.

***
Tego dnia sąsiedzi zawiadomili policję. Jeden z mundurowych wygiął jej ręce do tyłu tłumacząc, że ma
prawo do zachowania milczenia. A przecież ona cały czas milczała. Prawie nigdy nic nie mówiła. I dlatego tak bardzo było jej źle. Bo nie potrafiła powiedzieć głośno o swoich myślach i uczuciach.

– Czy wie pani za co jest aresztowana?
Kiwnęła przecząco głową.
– Naprawdę pani nie wie?
Spojrzała na niego niepewnie. Czy wiedziała co zrobiła?
Odwróciła głowę i po raz ostatni spojrzała na kanapę, na której leżało zmasakrowane ciało jej męża.
– Ja go tylko chciałam obudzić – odparła.


niedziela, 20 października 2019

Opowieści Kolistego Czasu, My.




Nasze światy stykają się ze sobą opuszkami palców wskazujących. Ucisk jest delikatny, powierzchnia dość wąska. Ale jak dotąd tyle nam wystarczało, żeby żyć razem i razem ulegać wpływom Kolistego Czasu. Bo Czas nie jest linią prostą. Ci z ludzi, którzy ulegli namowom gnających naprzód dat, zdaniom naukowców i pomniejszej wagi mówców, żyją wedle prostych reguł, cały czas biegnąć przed siebie. Nie wiedzą, że jest to bieg daremny, że każdego dnia wracają do tego samego puntu co dzień wcześniej. Zaślepieni linearnością czasu nie dopuszczają do siebie szeptów, wyłażących z różnych zakamarków dnia, które podpowiadają, że Czasu nie można zmierzyć za pomocą kalendarza. Zerkają na zegarki, pozbawione, dla zmyłki, okrągłych tarcz i tylko wzruszają ramionami.
Bywa jednak, że ktoś nagle zatrzyma się pod wieżą kościelną, spojrzy na krągłość ogromnego cyferblatu, zmarszczy brwi i nagle dotrze do niego, że Czas biegnie w zupełnie inny sposób niż sądził do tej pory. Jak to jest poczuć, że jest się jedynie małym kamykiem uczepionym ogromnej kuli? Kamykiem, który zmienia delikatnie, jednakże nie zanadto, chociaż uporczywie trajektorię tejże kuli?
Nasze światy stykają się ze sobą opuszkami palców wskazujących. Żyjemy razem ulegając wpływom Kolistego Czasu jednocześnie zmieniając jego bieg. Czasami przykładamy do siebie całe dłonie. Wówczas nasza miłość zaczyna kwitnąć. Owocem złączonych dłoni są mydlane bańki. Tańczą i wirują w powietrzu wprawiając nas w zadowolenie. Powierzchnia baniek jest lekko błyszcząca, bywa więc, że możemy ujrzeć w nich nas samych. Nie wiedzieć czemu to nas zachwyca. Im więcej nas w bańce, tym bardziej mamy ochotę sprawić, by bańka nabrała konkretnych kształtów. Dopóki bańki są małe i delikatne, robimy wszystko, żeby je chronić. Przekładamy fragmenty nas samych - te małe cegiełki stworzone przez nasze myśli, umiejętności, potrzeby - umacniając strukturę bańki, także w końcu staje się ona zupełnie samodzielnym, niezależnym bytem. Wówczas nasze dłonie oddalają się od siebie. Jakby płoszyła nas możliwość dalszego trwania w tej dziwnej jedności i zadowoleniu. I to jest zwykle początek klęski. Zaczynamy zapominać, że Czas jest kolisty. Więc budząc się co niedzielę w tym samym łóżku, z tą samą obok osobą, z tymi samymi szmerami, które wydobywają się ze śpiącego jeszcze domu, zaczynamy wpadać w panikę. „Znowu to samo”, myślimy i zaczynamy drżeć. Gdzieś w zakamarkach naszej głowy zaczyna kiełkować poczucie winy, jakbyśmy byli odpowiedzialni za to, że tydzień ma siedem dni, a my żyjemy w jego ramach i nie potrafimy przeskoczyć do dnia ósmego, do tego śmiesznego ósmka, który uciekł Bogu, kiedy Ten stwarzał świat.
Nasze światy stykają się opuszkami palców. Żyjemy razem ulegając razem wpływom Kolistego Czasu. Kiedyś zachwycała nas możliwość snucia własnej bajki w ramach tej wspólnej. Ale potem nadszedł dzień, kiedy nasze palce przestały się dotykać. Na jedną chwilkę utraciliśmy ze sobą kontakt. Coś uległo zmianie. Pewnego dnia znowu zaczynamy mówić do siebie per „pan” i „pani”.
Nasze światy przestały się stykać ze sobą opuszkami palców. Wciąż toczymy razem nasze obok-życia, ale już nie jesteśmy pewni ani tego kim jesteśmy, ani tym bardziej kim jest osoba, która tak uparcie wędruje tym samym szlakiem co my. Każdego dnia budzi nas ten sam dźwięk telefonu, ale nie próbujemy zmienić melodii na nową, nie widzimy sensu takiej zmiany. Przywykliśmy zarówno do melodii jak i do codziennego „dzień dobry”, wymawianego mechanicznie, nie wiadomo nawet w którą stronę.
Nasze światy są zupełnie obcymi światami. Zjadamy śniadanie siedząc przy wspólnym stole, ale każde z nas myśli o czymś zupełnie innym zatopione w swoim prywatnym ekranie pełnym niejednokrotnie fałszywych informacji.
Jeden ze światów przystanął. Drugi świat nie zauważył nieobecności tego pierwszego i toczył się dalej. Pierwszy świat zapomniał jak wprawić samego siebie w dalszy ciąg zdarzeń i wyrzucony z możliwości ruchu pomału umierał. Drugi, zupełnie przypadkiem, natknął się na kolejny świat i odtąd
nasze światy stykają się opuszkami palców wskazujących. Ulegamy wpływom Kolistego Czasu i wędrujemy razem, zadowoleni i szczęśliwi. Nasz uścisk jest delikatny, a przestrzeń styku wąska. Ale tyle wystarcza. Musi wystarczyć. Nie ma innej możliwości. W każdym razie my nie mamy o niej pojęcia. 


Grafika Nathalie Gile Art