czwartek, 26 lipca 2018

Zasyp mnie po dach. Opowiadanie na upalne dni. Z nutką rozważań o tym dokąd i dlaczego ;)

Znowu padało. Śnieg podszedł aż pod okna. Cała ścieżka, którą wczoraj wieczorem w końcu zdołałam wygrzebać spod białego puchu, teraz przepadła. Zniknęła. A może to ja oślepłam? Czasami mam wrażenie, że nic nie widzę, wszędzie tylko biel. Nieskończony ocean bezbarwnych opowieści. Nie ma przede mną tak naprawdę nic i kiedy wyruszam ze szpadlem na podwórze tak naprawdę nie idę nigdzie. Stoję nieruchomo i tylko patrzę w dal. Zahipnotyzowana i pozbawiona zdolności do poruszenia. Ale przecież to niemożliwe. Wiem, że odgarniałam ten cholerny śnieg, a on po prostu znowu zasypał moje drogi i dlatego od kilku dni siedzę w swoim domu. Nie mam dokąd iść. Nie mam jak. Jestem jak w pułapce. A może nie mam w sobie wystarczającej ilości samozaparcia? Zbyt słaba, by uwierzyć, że warto coś w swoim życiu zmienić? Więc tkwię w tej drewnianej chatce, każdego dnia wykonując te same, żmudne czynności i tylko łudzę się, że to jest mój cel. Że innego mieć nie mogę. Po prostu.
Wzdycham ciężko, nie jak lokomotywa, nie przesadzajmy, jestem w końcu szczupła, pojemność moich płuc starcza na dość wyraźne, a jednak niezbyt głośne westchnięcie. A potem nakładam na siebie płaszcz i wychodzę przed dom. Mam wrażenie, że jest dość ciepło. Dlaczego jest tak gorąco? Mróz powinien mi teraz usiąść na nosie i zacząć go drapać, do czerwoności, ale nic takiego nie zachodzi. Ściągam kurtkę i szalik. Nie będą mi potrzebne. Zresztą śnieg też nie jest przeraźliwie zimny. A może to ja już nie odróżniam tego co ciepłe od tego co zimne? Zdecydowanie za długo tu już tkwię. Jakbym nie potrafiła odejść z tego miejsca, a przecież tyle razy kładąc się spać mówiłam sobie, że następnego dnia spakuję wszystko co potrzebne, zamknę za sobą drzwi i już więcej tu nie wrócę. Do tej pustki i samotności. Ale zawsze zwyciężała myśl, że za ścianą białego lasu jest kolejna, a za nią następna i jeżeli odejdę to i tak trafię do takiego samego miejsca jak to, tylko oddalonego o parędziesiąt kilometrów. Więc jaki to ma sens? Czy ucieczka jest w ogóle możliwa?

Siadam na chodniku, który wreszcie jest widoczny i przez chwilę cieszę się, że tego dokonałam. Odgarnęłam śnieg. Teraz mogłabym sobie dokąś pójść, albo przynajmniej kogoś ugościć. Ale przecież nie mam ochoty na wędrówki, nikt też tędy nigdy nie przejeżdża. Właśnie, kiedy ostatni raz widziałam kogoś z kim mogłabym porozmawiać? Kilka dni temu przebiegł obok mojego domu lis. W każdym razie mam wrażenie, że to był lis. Rudy z ogonem zakończonym białą kropką. A może to była tylko czapka, która komuś spadła z głowy… Zaraz, przecież jakiś czas temu zgubiłam taką. Pomarańczową z białym pomponem przypominającym ogon lisa. Więc kiedy ostatni raz widziałam człowieka? No kiedy?

Zasypiam wciąż rozmyślając o swojej samotności. Coś mnie zaczyna niepokoić, ale nie do końca wiem co. Jakbym czuła, że otaczająca mnie rzeczywistość skrywa jakaś przerażającą tajemnicę, którą już kiedyś nawet odkryłam, ale potem wypadłam. Nie chciałam zapamiętać tego, że istnieję tylko ja. Że w tej śnieżnej kuli poza mną nie ma nikogo więcej.


Dziewczynka zerknęła na mały, drewniany domek zaklęty w szklanej kuli o płaskim dnie i uśmiechnęła się. Uwielbiała wyobrażać sobie, że w tej chatce ktoś mieszka. Ktoś podobny do niej, ale silniejszy. O tak, dużo silniejszy, w końcu każdego dnia musiałby ten ktoś odgarniać sporą ilość śniegu. A to praca dla osoby wytrwałej. Z pewnością nie dla dziecka.
Poruszyła kulą. Śnieg zawirował nad maleńkim domem a potem stopniowo zaczął opadać na jego dach i na ścieżkę przysypując wszystko grubą warstwą białego puchu.






niedziela, 22 lipca 2018

#przeznaczenie Opowiadanie

Położyła książkę na kolanach. Kiedy czytała świat znikał. W jakiś dziwny sposób ulegał rozproszeniu, a w zamian otrzymywała inną rzeczywistość. Bardziej wzruszającą, czasami straszną, pełną labiryntów, w których można było łatwo się zgubić. Teraz jednak nie mogła utrzymać koncentracji na tych czarnych literach usypanych w równe rzędy, jakby zostały zasiane przez wprawnego ogrodnika. Westchnęła i uniosła głowę.
Młody, przystojny mężczyzna o brwiach utkanych z nocy, zerkał na nią w taki sposób, że postanowiła się zaczerwienić. Ale jej cera była zbyt blada czy może zwyczajnie nie potrafiła siłą woli wywołać na policzkach tego różu, który jest jak po ukąszeniu komara, więc tylko przymknęła powieki.
Jeden, dwa, trzy, cztery, liczyła oddechy, byle nie za szybko oddać mu spojrzenie, bo wówczas wszystko może przepaść. „Mężczyźni to łowcy”, mawiała jej babka, „Tacy trochę jak koty. Nie lubią jak zwierzyna sama wpada w ich łapy, wówczas nie mogą potraktować jej poważnie. Nigdy nie próbuj być przekąską, zdecydowanie lepiej zostać daniem głównym”.
Pięć, sześć, siedem. Uniosła powieki. Wolno i delikatnie. Jakby zupełnie nie zależało jej na czasie. Ale jego już nie było. Zaczęła nerwowo rozglądać się na boki, jednak mężczyzna zniknął.
Westchnęła, założyła nogę na nogę i odwróciła głowę w stronę okna. I tam go ujrzała. Stał na przystanku z uśmiechem przypiętym do ust i patrzył na nią, która właśnie odjeżdżała ósemką w stronę Dworca Głównego.
- Cholera – syknęła pod nosem. Ale nic już nie mogła zrobić. Jej tramwaj z miarowym turkotem coraz bardziej oddalał się od Przeznaczenia.


***

Nie powinna była przyjmować tego spadku. Wiedziała, że to zły pomysł. Z Ciotką nigdy nie miały dobrego kontaktu, właściwie nie miały go wcale. Widywała ją jedynie będąc jeszcze dzieckiem. Przyjeżdżała wówczas z matką do tego ponurego domu, w którym zawsze było więcej kotów niż ludzi i musiała udawać, że jest szczęśliwa, chociaż dużo bardziej wolała zostać w swoim mieście, ze swoimi koleżankami. Ale Ciotka zapraszała je każdego roku na tydzień wakacji, a matka nie potrafiła odmówić własnej siostrze, chociaż i ona nie przepadała za długą jazdą pociągiem i czterokilometrowym spacerem pośród niczego. Bo wokół domu Ciotki nie było ani lasów, ani wsi. Mieszkała na pustkowiu, otoczona zaschniętymi trawami i zapomnianymi przez rolników polami. Raz na jakiś czas szła do pobliskiej miejscowości na zakupy. Skromne i zaspakajające bardziej potrzeby kotów niż jej samej. Ale taka właśnie była Ciotka. Wolała zwierzęta od ludzi. Gdyby mogła wybrać zrzuciłaby swoją ludzką powłokę i porosła sierścią.
A teraz szła w stronę tego dziwnego domu ze świadomoscią, iż Ciotki już nie ma, a dom należy do niej.
- Cholera – syknęła, kiedy kamyk wyskoczył pod jej nogą. Zamachała ramionami, ale powietrze nie potrafi trzymać za rękę, nawet jeżeli ma na to ochotę, więc poczuła jak jej ciało uderza o polną drogę, a zaraz po ciele opada na niego świadomość, że wszystko jest nie takie jak być powinno.
– Dlaczego nie przyjechałam samochodem? – zapytała piasek, a ten odsunął się od niej, bo nie polubił jej oddechu pełnego pretensji.
– Potrzebuje pani pomocy? – posłyszała czyjś męski, przyjemny głos i szybko w myślach zrobiła przegląd swojego ubrania, bielizny w razie czego też.
– Szukam złota – odparła. – Ciotka mówiła, że w okolicy było kiedyś dużo złota, ale przed wojną ludzie zmieszali je z piaskiem, żeby nikt im go nie ukradł.
– W takim razie jestem bardzo bogaty, gdyż wszystko co jest w okolicy należy do mnie.
– Nie wszystko – powiedziała i po raz pierwszy odważyła się unieść głowę, by spojrzeć na mężczyznę. Miał ciemne włosy i gęste brwi, takie jak lubiła, chociaż nie była pewna dlaczego. Ubrany był w czarną koszulkę polo z białym kołnierzykiem i ciemne jeansy lekko zwężane ku dole, całkiem przyjemnie uwypuklające silne, męskie nogi. Odruchowo przygładziła swoją elegancką spódnicę, którą nałożyła tego dnia tylko dlatego, iż wszystkie inne leżały w koszu na brudy. – Dom Ciotki jest mój.
– Schronisko też?
– Schronisko? – zapytała niepewnie.
– Pani nic nie wie?
– Nie byłam tu od lat. Faktycznie w wyroku jest mowa o dwóch budynkach, ale nie sądziłam, że Ciotka prowadziła jakieś schronisko.
– Tak. Prowadziła – powiedział i spojrzał na nią w taki sposób, w jaki nie wypada patrzeć na nieznajome.
– Pan jej pomagał? – zapytała po chwili.
– Ja? – Na jego usta wskoczył uśmiech. – Właściwie można powiedzieć, że pomagałem. Na swój sposób. Zaprowadzę panią, znam skrót.
– Proszę do mnie mówić Zuza.
– Radek – odparł i chwycił ją za rękę. Jego dłoń była ciepła i miękka.
– Muszę zabrać walizkę.
– Nie martw się o nią. Nie zginie. Tu nie ma złodziei. Chyba że trzymasz w niej jakąś kiełbasę – powiedział i zwilżył językiem swoje wargi.
– Nie, co za pomysł, oczywiście że nie – zaprotestowała.
– W takim razie jest bezpieczna. Potem kogoś po nią przyślę.
– Więc w domu Ciotki mieszka teraz więcej osób? – zapytała, ale nie dosłyszała odpowiedzi, gdyż Radek puścił się pędem przed siebie i wiatr rozerwał jego słowa na strzępy.

– Możemy zwolnić? – zapytała po jakimś czasie czując jak strużka potu zaczyna spływać między jej piersiami, bezczelnie liżąc jej skórę, chociaż wcale nie wyrażała zgody na takie pieszczoty.
– Jesteśmy prawie na miejscu – odparł, a ona skinęła głową, gdyż przyjemnie było czuć jego ciepłą dłoń na swojej.

Obok piętrowego domu, z tynkiem odpadającym od elewacji, przycupnął mniejszy budynek. Rodzaj lepianki. Z glinianymi oczodołami, w których tkwiły drewniane powieki okiennic. Teraz szczelnie zamknięte. Jakby dom pogrążony był we śnie. Ot, przycupnął, skulił grzbiet i zasnął pośród wysokich na półtora metra traw. Zuzanna uśmiechnęła się na ten widok. Nie dlatego, że Schronisko było urodziwe, ale z powodu nagłego przypływu czułości. Coś jej mówiło, że oto stoi w miejscu, które należy do niej. A ona do niego. I chociaż wcześniej deklarowała, że zamieszka w domu Ciotki tylko przez miesiąc, dopóki wszystkiego nie uporządkuje, teraz nie była już tego taka pewna.
– Jakbym należała do tego miejsca – wyszeptała.
– Możesz mieć rację – powiedział mężczyzna. – Chodź, pokażę ci zwierzęta.
Pomieszczenie pachniało świeżym sianem i sierścią. Po chwili jednak doszedł inny zapach, intensywny i natarczywy. Zmarszczyła nos.
– Dawno nikt tu nie sprzątał – powiedział mężczyzna przepraszająco, a ona nawet nie próbowała go zapytać dlaczego sam tego wszystkiego nie zrobił.
Weszli do ciasnego pokoju. Mężczyzna syknął, a potem włączył światło. Szare i białe kłębki pochowały się po kątach.
– Tu są koty. Nie mogą wychodzić na dwór. Każdy z nich ma jakiś defekt. Ale jak tylko wyzdrowieją, będziesz mogła je wypuścić. Z pewnością wybiorą wolność. Przynajmniej niektóre z nich. Chociaż będą wracać po jedzenie. Czasami. Taka ich natura. Mimowolnie przywiązują się do miejsca. Nawet takiego, którego nie lubią.
– Mówisz to w taki sposób jakbyś i ty musiał tu być.
– Trochę tak jest. To też mój dom.
– Nie bardzo rozumiem… Jesteśmy jakoś ze sobą spokrewnieni?
– Wkrótce zrozumiesz – odparł i pociągnął ją za sobą do drugiego pokoju.
– Tu niczego nie ma.
- Jesteś pewna?
Zerknęła na pustą kanapę pokrytą cienką warstwą czarnej, kociej sierści. Na bujany fotel stojący nieruchomo pod oknem, ale nie dostrzegła niczego co by wskazywało na to, iż mieszka tu jakieś zwierzę. I wówczas coś czarnego otarło się o jej nogi.
– Och, a więc to twoja siedziba? – zapytała i wzięła na ręce czarnego kocura z białym kołnierzykiem owiniętym zgrabnie wokół szyi. – Jaki on słodki – powiedziała w stronę Radka, ale mężczyzny nie było.
– Radku? – powtórzyła.
Kot, którego trzymała na rękach zamiauczał przeciągle.
– Ludzie bywają bardzo dziwni, prawda? – powiedziała do kota, a ten, mogłaby przysiąc, że skinął głową jakby rozumiał co miała na myśli. – No nic. Zobaczmy co tu jeszcze mamy.
W ostatnim pokoju znalazła martwego psa. Stado much siedziało na jego wielkim cielsku, jakby chciały je unieść w górę i zanieść do Boga czy innego Stwórcy, ale w ich skrzydełkach nie było tylu sił, więc tkwiły wciąż na ziemi. Zniewolone własną słabością i grawitacją.
– Biedaku – powiedziała szeptem, gdyż obecność Śmierci narzuca na głos nie tylko konieczność powagi, ale i Ciszy. Śmierć jest zatrzymaniem. Krew staje w tunelach żył, oddech zaczyna być milczący, serce porzuca na zawsze swój rytm. Wszystko wewnątrz zmarłego jest Ciszą. A potem ta Cisza zaczyna wyciągać swoje ramiona i zagarnia coraz większe połacie przestrzeni.
Podeszła na palcach do zwierzęcia. Jej dłoń dotknęła szorstkiej, brązowej sierści.
Czarny kot otarł się o jej nogę.
– Musimy go gdzieś pochować, prawda? – powiedziała do zwierzęcia, a ono skoczyło przed siebie, jakby chciało jej pokazać to miejsce, które od dawna było przeznaczone dla psa, tylko przez jakiś czas leżało uśpione i niepotrzebne. – No dobrze, pójdę z tobą – dodała i zaczęła iść w stronę drzwi prowadzących na tyły domku.
Zazgrzytał skobel.
– Mój Boże – powiedziała i zrobiła krok w tył. Na niewielkim polu ogrodzonym drewnianym płotem stały krzyże. Jeden przy drugim. W ciasnym uścisku, jakby chciały siebie nawzajem pocieszyć. Wolnym krokiem podeszła do największego z nich.
– „RADEMEDES, zwany w skrócie Radkiem,
ukochany czarny kocur z białym kołnierzem” – przeczytała na głos i zadrżała.
Wiatr poruszył okiennicami. Skrzypnęły drzwi. Kobieta zamknęła oczy. 




niedziela, 8 lipca 2018

Stand by me


Wyszła. Nawet na mnie nie spojrzała, chociaż tak usilnie próbowałem jej powiedzieć, że wolałbym, żeby została, że nie ma sensu przekraczać tych drzwi, za którymi nie wiadomo co i nie wiadomo kto. Ale ona już od jakiegoś czasu nie zwracała na mnie uwagi zajęta przygotowaniem do wyjścia. Jej ruchy były nerwowe, rwane, trochę jakby próbowała udawać kogoś kim nie jest. Znałem kiedyś taką kobietę. Zawsze, kiedy do mnie przychodziła uśmiechała się słodko, przymilnie, a potem, kiedy pozwalałem jej, by podeszła bliżej, by położyła głowę na moim brzuchu, ona nagle wbijała swoje palce w moją głowę i jednym gwałtownym ruchem zadawała mi ból. Nienawidziłem jej za to, a jednocześnie coś nas łączyło, coś czego nie potrafię wytłumaczyć, więc każdego dnia powtarzaliśmy nasz bolesny rytuał. To już jednak przeszłość. Właściwie nie wiem nawet czy prawdziwa, bo pamięć bywa bardzo wybredna i kapryśna. Plącze zeznania, kojarzy jakieś odległe fakty, splata rzeczy, które nie mogły wydarzyć się w tym samym czasie. Pamięć jest jak kłamca, który niby wie, że powinien mówić prawdę, a jednak nie potrafi. I potem lawiruje pomiędzy tym, co wyobrażone (i może nawet hipotetycznie możliwe, a jednak nieprawdziwe), a czymś co faktycznie zaszło. I potem nagle jest za późno, korekta ucieka w kąt i beczy jak małe dziecko.
Zauważyłem, że fikcja bardzo chętnie ulega zmieszaniu z rzeczywistością w splocie makramy i ciężko potem cokolwiek odplątywać. Zresztą nie ma sensu próbować. I tak wszystko co kiedyś miało miejsce już nie istnieje. A ja o tym wiem najlepiej. Dla mnie nawet to co było kilka dni temu nie istnieje. Należę do tych, którzy są zakotwiczeni w Teraz i łudzę się, że dzięki temu jestem bardziej prawdziwy.

Więc wychodzi, rzuciwszy przelotne spojrzenie, które wcale nie było wycelowane we mnie, tylko gdzieś obok. Zatem jakby go nie było. Narasta we mnie poczucie rozgoryczenia. Bo ja zawsze szukam jej oczu, rąk, dotyku, a ona bywa taka powściągliwa, niemal zimna. A przecież czuję, jak ciepło rozpływa się po jej ciele. Czuję każdy czerwony strumyk przepływający wąskimi kanałami jej żył. Uwielbiam ten szmer, to ciche kołysanie wewnętrznego ciepła. Kładę wówczas głowę na jej kolanach i zamykam oczy. Rozpuszczam się pod wpływem jej dotyku. Jakbym był masłem rzuconym na ciepłą patelnię. I chciałbym mruczeć z rozkoszy, ale ona wówczas zwykle wstaje i zaczyna coś robić, przestawiać, maszerować, trochę bez celu, przypadkowo. Jakby nie miała zamiaru dopuścić do siebie myśli, że jest mi tak bardzo potrzebna.

A teraz jestem sam. Cisza mieszkania jest dość przytłaczająca. Chociaż, właściwie nie istnieje coś takiego jak cisza. Zawsze jest jakiś pomruk. Szmer. Skrzypnięcie starej podłogi, buczenie lodówki, jęk sprężyny, kiedy siadam na kanapie. Zupełnie jakby mieszkanie spało i delikatnie pochrapywało przez sen. Aż mam ochotę zachowywać się głośno. Ale nigdy tego nie robię. A może robię? A może biegam, skaczę i krzyczę coś co nie ma sensu byle tylko nie tkwić w tej parszywej senności, która powoli ogrania i mnie?
W końcu siadam w fotelu, a moja głowa pomału opada coraz niżej i niżej, aż przestaje należeć do mnie i staje się własnością moich snów.

Nie wstaję, kiedy otwiera drzwi. Chociaż miałem wielką ochotę przywitać ją już w progu, przecież słyszałem zapowiadający jej wejście zgrzyt zamka. Wcześniej coś mówiła pod nosem, pewnie nie mogła znaleźć swoich kluczy w tej przepastnej torebce uczepionej kurczowo jej ramienia. W końcu jednak zadzwoniły metalowe obietnice otwarcia i zobaczyłem jak drzwi powoli się uchylają. Właściwie zawsze mam wrażenie, że drzwi zwykle stawiają lekki opór, jakby wolały tkwić we framudze. Tam im jest przyjemniej. Otwarte narażone są na samotność. Ja zresztą też nie lubię samotności, więc idę do kuchni, gdzie Ona rozpakowuje zakupy. Znowu zrobiła ich za dużo, a jakby nie kupiła niczego. Bo na co komuś jakieś waciki, kremy i pończochy? Marnotrawstwo. Lepiej zamieniać pieniądze na jedzenie. Co w brzuchu to nasze.

Podchodzę bliżej. Coś jest nie tak. Nie wiem jeszcze co, ale to wyczuwam. Jej twarz ma dziwny grymas, a dłonie kurczowo trzymają się kuchennego blatu, jakby pragnęły od niego jakiejś pomocy, ale przecież drewno nie ma rąk, nie przytrzyma. I kiedy jej ciało zaczyna upadać na podłogę już rozumiem. Nie ma w nim szumu. Tego ożywczego, pięknego szumu, który tak kocham. Przez chwilę stoję jak otępiały i nie wiem co robić, ale trwa to ułamek sekundy, potem już Wiem. Prawda dociera do mnie z taką samą prędkością z jaką zwykle łapię w swoje pazury ciepłą mysz. Odbijam się od podłogi. Po chwili jestem już na blacie. Stąd lepiej widzę to miejsce, które zwykle tak piękne dudni. Miarowo, równo, niemal mechanicznie. To miejsce, które teraz jest przerażająco ciche. Biorę głęboki oddech i skaczę. Rzucam całe swoje ośmiokilogramowe ciało na Jej klatkę piersiową, bo przecież wiem, że wewnątrz ukryty jest ten dzwon, którego trzeba obudzić.

- Nigdy nie spotkałem się z czymś takim, jest pani pewna? – mówi pół godziny później lekarz, kiedy Ona tłumaczy drobne zadrapania na wysokości serca.
– Uratował mnie, panie doktorze, mój kot mnie uratował – wyciąga rękę i głaszcze mnie za uchem, a ja jestem szczęśliwy, bo nic więcej dla mnie się nie liczy. Prócz jej miłości. No i może pełnej miski z jedzeniem. Tak, jedzenie też jest ważne, ale troszkę mniej. 




poniedziałek, 2 lipca 2018

Zacisnąć szczęki

– Zagryzam szczękę. Mam wrażenie, że moje zęby zmieniają się w imadło. Za chwilę z moich jedynek pozostanie jedynie pył. A potem reszta zębów również ulegnie zniszczeniu. Ale nie potrafię puścić tego uścisku. Nie mam pewności czy to ja tak zaciskam szczękę, czy może ona sama z siebie postanowiła to zrobić. Cichy, zgrzytający kamieniem seks. Ostatni – jak u modliszki. Tyle że to moje usta, więc powinienem mieć nad nimi władzę.

Mężczyzna wzdycha ciężko.

– Próbuję się skupić i je otworzyć, ale od tylu lat dążyłem tylko do tego, by nie mówić prawdy, że teraz już ona nie ma zamiaru wyjść na wierzch. Moja babka zwykle mawiała, iż lepiej nie trzymać niczego w sobie, bo to z tego trzymania jakieś bagno wyniknie.
„ – Przez trzydzieści lat mówiłam mężowi, że go kocham i za każdym razem kłamałam. I wiesz co? Gdybym mu powiedziała wtedy, kiedy mnie brał, jako byłam jeszcze niewinno i głupio, że jednak nie chcę, że to nie dla mnie, to może by on poczekoł i potem byśmy mogli się normalnie kochać, tak po bożemu a nie z przymusu. Ale nie powiedziołam. I głupio mnie było potem rzec mu w oczy, żem wcale nie zakochana, tym bardziej, że już brzuch mi zaczął rosnąć, a on ożenek zaproponował i wstydu mi tym oszczędził, no to co miałam robić? Milczołam. I gówno mom tera z tego milczenia. Więc Karolku, pomiętaj, co by zawsze prosto z trzewiów, nawet jak z tego się potem przykrość jaka stanie to lepiej, żeby od razu była przykrość a nie ciągnęła się przez trzydzieści lat.” Ale nie mogę. Z moich ust nie wydobywa się już żadne słowo, bo wbrew temu co mówiła moja babcia uważałem, że jednak niekoniecznie prawda jest słuszna i dobra. Udawałem. Tak jak ona udawała, a potem moja matka. Moze to już tak jest, ze się kłamstwem jakoś tak obrasta. Że ono jest już w naszych genach i jak raz w nie wniknie to już jego nic stamtąd nie wyciągnie.

– Mówili, że jestem idealny. Że mój dobrze skrojony garnitur pasuje na mnie dlatego, ze i ja jestem dobrze skrojony. Niczego za dużo, niczego za mało. Nienaganne maniery w nienagannym ciele. Nawet mój penis jest ani za krótki, ani za długi. I kobiety to lubią. Że jestem taki w sam raz. Że potrafię się wpasować w każdą sytuację i w każdą dziurkę. A ja nie protestuję, bo czemu miałbym odmawiać?
A jednak coś we mnie nie chce tych sytuacji. Coś we mnie pragnie powiedzieć, że mam dosyć, że chcę czegoś innego. I może gdybym potrafił zdefiniować swoje potrzeby, może wówczas bym zwyczajnie za nimi szedł, ale ja nie jestem pewien. Mój cel kołuje na granicy linii horyzontu – zamglony, szary, trochę nijaki. Takiego celu nie można ścigać. Nie warto. Z bliska mógłby w ogóle nie przypaść mi do gustu. Więc milczę. A moja szczęka coraz silniej się zaciska.

Wskazuje ręką na swoje usta. I rzeczywiście. Są zamknięte. Ściśnięte. Zwarte. Lekko sine.

– Milczę także wtedy, kiedy proszą mnie bym mówił o polityce. Ja swoje wiem. Nie jestem głupi. Rozumiem kto z kim i dlaczego. Za jakie pieniądze. Ale nie mam ochoty wszystkim tłumaczyć, że gadają bzdury, że nie mają pojęcia na czym to wszystko polega, że może coś przeczuwają, ale to nie wystarcza. Nie należę do ludzi, którzy chcą kogoś uświadamiać.
Kiedyś próbowałem. Byłem młody, w głowie kiełkowały mi, jak małe zalążki zbóż, wzniosłe myśli i piękne idee. Więc wstałem i wypuściłem z ust jakiś rwący potok, który miał szarpać i zrywać brzegi, ale nie zrobił nic, bo mój ojciec stuknął pięścią w stół. Powstała tama. Potok złagodniał. Umierał powoli, jakby niechętnie, bo ciężko było mu się pogodzić z utratą szerokiego koryta. Ale w końcu wyschnął. Pozostało kilka kropli, małe, błotniste kałuże, które nie miały znaczenia. Do dzisiaj pamiętam ów pełen niechęci wzrok mego ojca. „Nie znasz się gówniarzu, więc milcz”. Tak mi powiedział. A ja go posłuchałem. Trochę przez przypadek. Bo przecież nie miałem zamiaru, przecież byłem w wieku, kiedy trzeba się buntować. Ale ja, zamiast trzasnąć drzwiami i pokazać mu, że ze mną tak nie wolno, że sobie nie życzę, umilkłem.
„Coś ty taki markotny, synek”, pytała potem matka. „On to już chybo jakimś myślicielem został, bo całymi dniami jeno siedzi i wgapio się ścianę. Co tam jest napisane, co? Moze byś nam jakie dał streszczenie?”, pytała babka, a ja nie robiłem nic. Prawie nic. Bo jednak poszedłem na maturę i kiedy zdałem ją na same piątki, celujących wówczas nie było, człowiek po prostu się uczył, nikt nie musiał celować w sam środek tarczy, postanowiłem iść dalej. Więc były studia, wpierw jedne, potem podyplomowe. Jakieś aplikacje. Pierwsza praca, pierwsza dziewczyna, pierwszy seks. Pierwsze garnitury.

Wykonuje ruch ręką. Trochę niestosowny, arogancki, niepasujący do jego szarej marynarki.

– Nie wiem kiedy zrozumiałem, ze to nie ja. Ze coś mną kieruje, niekoniecznie dobrego. Żadna tam boska siła. Diabelska też nie. Zresztą uważam, że nie ma żadnych pozaziemskich istot. To tylko wymysł dla ukojenia nerwów. Łatwiej żyć z myślą, że tych żyć jest więcej i jest jakiś Bóg, który czuwa, który pomoże. Chociaż, może nie łatwiej, bo mnie jakoś to nie przekonuje, bo niby jak On ma czuwać? Jak harcerz na warcie czy może raczej niczym kot, który czeka aż wybiegnie z dziury mysz? Wiec nie jest mi potrzebna myśl o życiu wiecznym. Ja już z tym jednym żywotem jakoś nie mogę sobie poradzić a co dopiero z wiecznym? To dopiero byłby problem, rozłożyć swoje marzenia i cele na całą wieczność. Albo na kolejne żywota, jeżeli brać pod uwagę reinkarnację. Mam więc nadzieję, że to jest tak, że jeżeli nie wierzysz, to umierasz zwyczajnie. Pstryk. Gasną światła, ciało kruszeje, myśli znikają, nie ma nic. Pustka. I tylko wierzący dostają to, czego tak usilnie pragnęli. Dla nich Bóg jest prawdziwy i może nawet poklepie ich po ramieniu i powie coś miłego, żeby wchodzili do nieba uśmiechnięci. Całe życie w smutku to chociaż to wieczne może będzie bardziej radosne.

Kręci głową. Może nawet by się uśmiechnął, ale chyba nie potrafi.

– Nie narzekam. To nie tak, że narzekam. Ja właśnie nie potrafię. I moje szczęki coraz mocniej napierają na siebie. Właśnie dlatego, że chciałbym trochę ponarzekać, a nie mogę. Cały jestem milczeniem. Potrafię tylko milczeć. A we mnie jest tak wiele słów. I one mnie uciskają. Tak od środka. I powinienem iść w tę stronę, w którą one gonią, ale jakoś nie potrafię. I dlatego mam wrażenie, że jednak jestem tylko zwyczajną marionetką. Chociaż to takie oklepane. Już od czasów Szekspira mówiono, że życie to teatr, nic więcej. Wolałbym wymyślić coś bardziej oryginalnego, ale może zwyczajnie nie potrafię.

Skłania głowę. Przez chwilę w sali panuje cisza. A potem dociera do niego, że ludzie klaszczą, mocno, natarczywie, jakby spodobało im się to, co następnego dnia nazwą totalną porażką. Kupą gówna. Stratą czasu. I może nawet będzie trochę w tym racji, bo nie był to jego najlepszy występ. Jest już zmęczony. Całe to brzuchomówstwo jest kurewsko męczące. Ma dość. Od jakiegoś czasu nosi się z zamiarem porzucenia tego fachu. Ale nie może. Z tego żyje, więc musi. Każdego dnia musi stawać na scenie i udawać, że zaciska z całych sił swoje wargi. A potem, kiedy nadejdzie ranek, sprawdzi portale internetowe i będzie czytał. Chociaż dobrze wie, że to nie ma sensu, że cały ten hejt wcale nie jest wymierzony w niego, że tu chodzi o ludzi w ogóle. O tych, którym się lepiej powodzi albo o tych, którzy nie osiągnęli nic. Że nie wiadomo dlaczego człowiek człowiekowi wilkiem. Że ludzie gryzą, szarpią i drapią. Chociaż nie muszą. Nie mają celu. Niczego nie zmienią, nic nie naprawią, tylko obrzucą śliną, literami, tymi komputerowymi plwocinami. Bo są anonimowi i mogą. Bo nagle cała ta złość, złość, którą trzymali jeszcze ich prapradziadowie, złość życia pod zaborami, złość powstańców, którzy ginęli po nic i złość tych, którzy wywalczyli wolność w zamian za własną młodość. Złość pierwszej i drugiej wojny i złość wolności, która nie była wolnością. Złość na tych co potem dali prawdziwą wolność, bo nagle okazało się, że ciężko żyć bez tych, co trzymają za pysk. Złość kobiet w ciąży, dzieci chorych i zdrowych. Złość lewicy i prawicy oraz tych, którzy nie mają pojęcia dlaczego nazywają ich lewakami, chociaż są po prostu kapitalistami. Złość społeczników, wolontariuszy, dziwek, alfonsów, polityków, księży, ludzi niewinnych i winnych. Złość na to co się ma i czego się nie ma. Złość całych pokoleń. Ta złość wylewała się potem na portalach i zalewała okoliczne wioski, wsie i miasta. Pojedynczych ludzi i pojedyncze zdarzenia. Czasami przypadkowo. Złość przekazana genetycznie, z którą nie można walczyć, bo nie sposób wycisnąć z samego siebie pamięci, nawet takiej na poziomie komórkowym. Więc nie powinien czytać, wie o tym, ale jakaś siła wciąż pcha go i nie pozwala przejść obojętnie. A przecież zawsze kochał ludzi. Zawsze szukał w nich dobroci. I nawet znajdował. Tego się będzie trzymał. Jak brzytwy. Bo w ludziach jest dobro, on o tym doskonale wie. Tylko niektórzy wpierw muszą nauczyć się, jak żyć z własną złością.

zdj.ze strony: http://www.radiopik.pl/6,37912,marionetki-bei-ihnatowicz-w-toruniu&s=1&si=1&sp=1