Położyła książkę
na kolanach. Kiedy czytała świat znikał. W jakiś dziwny sposób
ulegał rozproszeniu, a w zamian otrzymywała inną rzeczywistość.
Bardziej wzruszającą, czasami straszną, pełną labiryntów, w
których można było łatwo się zgubić. Teraz jednak nie mogła
utrzymać koncentracji na tych czarnych literach usypanych w równe
rzędy, jakby zostały zasiane przez wprawnego ogrodnika. Westchnęła
i uniosła głowę.
Młody, przystojny
mężczyzna o brwiach utkanych z nocy, zerkał na nią w taki sposób,
że postanowiła się zaczerwienić. Ale jej cera była zbyt blada
czy może zwyczajnie nie potrafiła siłą woli wywołać na
policzkach tego różu, który jest jak po ukąszeniu komara, więc
tylko przymknęła powieki.
Jeden, dwa, trzy,
cztery, liczyła oddechy, byle nie za szybko oddać mu spojrzenie, bo
wówczas wszystko może przepaść. „Mężczyźni to łowcy”,
mawiała jej babka, „Tacy trochę jak koty. Nie lubią jak
zwierzyna sama wpada w ich łapy, wówczas nie mogą potraktować jej
poważnie. Nigdy nie próbuj być przekąską, zdecydowanie lepiej
zostać daniem głównym”.
Pięć, sześć,
siedem. Uniosła powieki. Wolno i delikatnie. Jakby zupełnie nie
zależało jej na czasie. Ale jego już nie było. Zaczęła nerwowo
rozglądać się na boki, jednak mężczyzna zniknął.
Westchnęła,
założyła nogę na nogę i odwróciła głowę w stronę okna. I
tam go ujrzała. Stał na przystanku z uśmiechem przypiętym do ust
i patrzył na nią, która właśnie odjeżdżała ósemką w stronę
Dworca Głównego.
- Cholera –
syknęła pod nosem. Ale nic już nie mogła zrobić. Jej tramwaj z
miarowym turkotem coraz bardziej oddalał się od Przeznaczenia.
***
Nie powinna była
przyjmować tego spadku. Wiedziała, że to zły pomysł. Z Ciotką
nigdy nie miały dobrego kontaktu, właściwie nie miały go wcale.
Widywała ją jedynie będąc jeszcze dzieckiem. Przyjeżdżała
wówczas z matką do tego ponurego domu, w którym zawsze było
więcej kotów niż ludzi i musiała udawać, że jest szczęśliwa,
chociaż dużo bardziej wolała zostać w swoim mieście, ze swoimi
koleżankami. Ale Ciotka zapraszała je każdego roku na tydzień
wakacji, a matka nie potrafiła odmówić własnej siostrze, chociaż
i ona nie przepadała za długą jazdą pociągiem i
czterokilometrowym spacerem pośród niczego. Bo wokół domu Ciotki
nie było ani lasów, ani wsi. Mieszkała na pustkowiu, otoczona
zaschniętymi trawami i zapomnianymi przez rolników polami. Raz na
jakiś czas szła do pobliskiej miejscowości na zakupy. Skromne i
zaspakajające bardziej potrzeby kotów niż jej samej. Ale taka
właśnie była Ciotka. Wolała zwierzęta od ludzi. Gdyby mogła
wybrać zrzuciłaby swoją ludzką powłokę i porosła sierścią.
A teraz szła w
stronę tego dziwnego domu ze świadomoscią, iż Ciotki już nie ma,
a dom należy do niej.
- Cholera –
syknęła, kiedy kamyk wyskoczył pod jej nogą. Zamachała
ramionami, ale powietrze nie potrafi trzymać za rękę, nawet jeżeli
ma na to ochotę, więc poczuła jak jej ciało uderza o polną
drogę, a zaraz po ciele opada na niego świadomość, że wszystko
jest nie takie jak być powinno.
– Dlaczego nie
przyjechałam samochodem? – zapytała piasek, a ten odsunął się
od niej, bo nie polubił jej oddechu pełnego pretensji.
– Potrzebuje pani
pomocy? – posłyszała czyjś męski, przyjemny głos i szybko w
myślach zrobiła przegląd swojego ubrania, bielizny w razie czego
też.
– Szukam złota –
odparła. – Ciotka mówiła, że w okolicy było kiedyś dużo
złota, ale przed wojną ludzie zmieszali je z piaskiem, żeby nikt
im go nie ukradł.
– W takim razie
jestem bardzo bogaty, gdyż wszystko co jest w okolicy należy do
mnie.
– Nie wszystko –
powiedziała i po raz pierwszy odważyła się unieść głowę, by
spojrzeć na mężczyznę. Miał ciemne włosy i gęste brwi, takie
jak lubiła, chociaż nie była pewna dlaczego. Ubrany był w czarną
koszulkę polo z białym kołnierzykiem i ciemne jeansy lekko zwężane
ku dole, całkiem przyjemnie uwypuklające silne, męskie nogi.
Odruchowo przygładziła swoją elegancką spódnicę, którą
nałożyła tego dnia tylko dlatego, iż wszystkie inne leżały w
koszu na brudy. – Dom Ciotki jest mój.
– Schronisko też?
– Schronisko? –
zapytała niepewnie.
– Pani nic nie
wie?
– Nie byłam tu od
lat. Faktycznie w wyroku jest mowa o dwóch budynkach, ale nie
sądziłam, że Ciotka prowadziła jakieś schronisko.
– Tak. Prowadziła
– powiedział i spojrzał na nią w taki sposób, w jaki nie wypada
patrzeć na nieznajome.
– Pan jej pomagał?
– zapytała po chwili.
– Ja? – Na jego
usta wskoczył uśmiech. – Właściwie można powiedzieć, że
pomagałem. Na swój sposób. Zaprowadzę panią, znam skrót.
– Proszę do mnie
mówić Zuza.
– Radek – odparł
i chwycił ją za rękę. Jego dłoń była ciepła i miękka.
– Muszę zabrać
walizkę.
– Nie martw się o
nią. Nie zginie. Tu nie ma złodziei. Chyba że trzymasz w niej
jakąś kiełbasę – powiedział i zwilżył językiem swoje wargi.
– Nie, co za
pomysł, oczywiście że nie – zaprotestowała.
– W takim razie
jest bezpieczna. Potem kogoś po nią przyślę.
– Więc w domu
Ciotki mieszka teraz więcej osób? – zapytała, ale nie dosłyszała
odpowiedzi, gdyż Radek puścił się pędem przed siebie i wiatr
rozerwał jego słowa na strzępy.
– Możemy zwolnić?
– zapytała po jakimś czasie czując jak strużka potu zaczyna
spływać między jej piersiami, bezczelnie liżąc jej skórę,
chociaż wcale nie wyrażała zgody na takie pieszczoty.
– Jesteśmy prawie
na miejscu – odparł, a ona skinęła głową, gdyż przyjemnie
było czuć jego ciepłą dłoń na swojej.
Obok piętrowego
domu, z tynkiem odpadającym od elewacji, przycupnął mniejszy
budynek. Rodzaj lepianki. Z glinianymi oczodołami, w których tkwiły
drewniane powieki okiennic. Teraz szczelnie zamknięte. Jakby dom
pogrążony był we śnie. Ot, przycupnął, skulił grzbiet i zasnął
pośród wysokich na półtora metra traw. Zuzanna uśmiechnęła się
na ten widok. Nie dlatego, że Schronisko było urodziwe, ale z
powodu nagłego przypływu czułości. Coś jej mówiło, że oto
stoi w miejscu, które należy do niej. A ona do niego. I chociaż
wcześniej deklarowała, że zamieszka w domu Ciotki tylko przez
miesiąc, dopóki wszystkiego nie uporządkuje, teraz nie była już
tego taka pewna.
– Jakbym należała
do tego miejsca – wyszeptała.
– Możesz mieć
rację – powiedział mężczyzna. – Chodź, pokażę ci
zwierzęta.
Pomieszczenie
pachniało świeżym sianem i sierścią. Po chwili jednak doszedł
inny zapach, intensywny i natarczywy. Zmarszczyła nos.
– Dawno nikt tu
nie sprzątał – powiedział mężczyzna przepraszająco, a ona
nawet nie próbowała go zapytać dlaczego sam tego wszystkiego nie
zrobił.
Weszli do ciasnego
pokoju. Mężczyzna syknął, a potem włączył światło. Szare i
białe kłębki pochowały się po kątach.
– Tu są koty. Nie
mogą wychodzić na dwór. Każdy z nich ma jakiś defekt. Ale jak
tylko wyzdrowieją, będziesz mogła je wypuścić. Z pewnością
wybiorą wolność. Przynajmniej niektóre z nich. Chociaż będą
wracać po jedzenie. Czasami. Taka ich natura. Mimowolnie przywiązują
się do miejsca. Nawet takiego, którego nie lubią.
– Mówisz to w
taki sposób jakbyś i ty musiał tu być.
– Trochę tak
jest. To też mój dom.
– Nie bardzo
rozumiem… Jesteśmy jakoś ze sobą spokrewnieni?
– Wkrótce
zrozumiesz – odparł i pociągnął ją za sobą do drugiego
pokoju.
– Tu niczego nie
ma.
- Jesteś pewna?
Zerknęła na pustą
kanapę pokrytą cienką warstwą czarnej, kociej sierści. Na bujany
fotel stojący nieruchomo pod oknem, ale nie dostrzegła niczego co
by wskazywało na to, iż mieszka tu jakieś zwierzę. I wówczas coś
czarnego otarło się o jej nogi.
– Och, a więc to
twoja siedziba? – zapytała i wzięła na ręce czarnego kocura z
białym kołnierzykiem owiniętym zgrabnie wokół szyi. – Jaki on
słodki – powiedziała w stronę Radka, ale mężczyzny nie było.
– Radku? –
powtórzyła.
Kot, którego
trzymała na rękach zamiauczał przeciągle.
– Ludzie bywają
bardzo dziwni, prawda? – powiedziała do kota, a ten, mogłaby
przysiąc, że skinął głową jakby rozumiał co miała na myśli.
– No nic. Zobaczmy co tu jeszcze mamy.
W ostatnim pokoju
znalazła martwego psa. Stado much siedziało na jego wielkim
cielsku, jakby chciały je unieść w górę i zanieść do Boga czy
innego Stwórcy, ale w ich skrzydełkach nie było tylu sił, więc
tkwiły wciąż na ziemi. Zniewolone własną słabością i
grawitacją.
– Biedaku –
powiedziała szeptem, gdyż obecność Śmierci narzuca na głos nie
tylko konieczność powagi, ale i Ciszy. Śmierć jest zatrzymaniem.
Krew staje w tunelach żył, oddech zaczyna być milczący, serce
porzuca na zawsze swój rytm. Wszystko wewnątrz zmarłego jest
Ciszą. A potem ta Cisza zaczyna wyciągać swoje ramiona i zagarnia
coraz większe połacie przestrzeni.
Podeszła na palcach
do zwierzęcia. Jej dłoń dotknęła szorstkiej, brązowej sierści.
Czarny kot otarł
się o jej nogę.
– Musimy go gdzieś
pochować, prawda? – powiedziała do zwierzęcia, a ono skoczyło
przed siebie, jakby chciało jej pokazać to miejsce, które od dawna
było przeznaczone dla psa, tylko przez jakiś czas leżało uśpione
i niepotrzebne. – No dobrze, pójdę z tobą – dodała i zaczęła
iść w stronę drzwi prowadzących na tyły domku.
Zazgrzytał skobel.
– Mój Boże –
powiedziała i zrobiła krok w tył. Na niewielkim polu ogrodzonym
drewnianym płotem stały krzyże. Jeden przy drugim. W ciasnym
uścisku, jakby chciały siebie nawzajem pocieszyć. Wolnym krokiem
podeszła do największego z nich.
– „RADEMEDES,
zwany w skrócie Radkiem,
ukochany czarny
kocur z białym kołnierzem” – przeczytała na głos i zadrżała.
Wiatr poruszył
okiennicami. Skrzypnęły drzwi. Kobieta zamknęła oczy.