czwartek, 5 lutego 2015

codzienność kobieta dziecko dom Matka Polka - nieporzebne skreślić

Przewróciła się na prawy bok i zacisnęła silniej powieki. Nie miała zamiaru jeszcze wstawać, nie po tym jak w nocy maszerowała pomiędzy swoim łóżkiem, a tym dziecięcym, w którym nie chciało spać jej młodsze dziecko. Więc teraz próbowała oszukać poranek wmawiając mu, że wcale się nie pojawił, że przecież dalej jest ciemno.
- Kupiłaś chleb?
Maż położył dłoń na jej włosach. Ciepła, przyjemna, smukła dłoń.
- Zapomniałam – powiedziała nie otwierając oczu.
- Przecież pisałem tobie, że masz to zrobić.
Dłoń została cofnięta. Zabrał to przyjemne ciepło jakby chciał mnie ukarać, pomyślała. Przez chwilę była małą dziewczynką, która nie wykonała zadania i za chwilę otrzyma minus, może nawet jedynkę czy raczej F, bo przecież teraz tak modna jest próba oszukiwania, że nie ma ocen.

Wstała. Każda kość, każdy kawałek skóry dźwignął się razem z nią – nieprzyzwoicie ciężko, jakoś tak ślamazarnie, chociaż kobieta ważyła zaledwie pięćdziesiąt kilogramów. Chyba znowu schudłaś. Jesteś za chuda. Czy ty przypadkiem nie wpadłaś w jakąś chorobę? Dlaczego jesteś tak szczupła? Pytania krążyły wokół niej niczym natrętne muchy. Przysiadały, drwiły, złośliwie łaskotały, a potem odlatywały do kogoś innego. A jeszcze jakiś czas temu wcale nie była tak smukła i zadowolona z wystających kości policzkowych. Dwa lata wcześniej wyglądem przypominała ruchomego pulpeta, któremu ktoś dla żartów doczepił ręce i nogi.
Westchnęła i poczłapała do łazienki. W lustrze jakaś kobieta spojrzała na nią wpółprzytomnie, a potem skrzywiła się, niezadowolona, może z jej powodu, może z jakiegoś innego. Wacik z wodą miclearną otulił jej twarz, ale niczego z niej nie wymazał, nie wyprostował, nie spróbował nawet chociaż trochę odmłodzić. Bo nie musisz, jesteś młoda, dopiero niedawno przekroczyłaś trzydziestkę. Dwa, nie, to już trzy lata odkąd... Daj spokój, nie zaczynaj znowu, ile razy tak można o tym samym, jakby uroda była czymś najważniejszym, skarciła siebie i zaczesała dłońmi czarne włosy jakby chciała odgarnąć coś jeszcze, nie tylko loki, które nigdy nie chciały być proste, bo natura kazała im wyginać się niczym dzikim pnączom.

Szarość pomału wykradała się z salonu ustępując miejsca jasności. Nie słońcu. O tej porze roku to słońca należy szukać raczej w Etiopii niż na wsi pod Poznaniem. W każdym razie dzień otworzył szeroko oczy, ziewnął, wydłubał spomiędzy zębów resztki snu i uśmiechnął się szeroko. Szkoda, że nie do mnie, pomyślała zerkając zza firanki na puste podwórko, na którym kikuty pozbawionych liści drzew tańczyły niezdarnie na wietrze.
- Gdzie moje kanapki? - zapytał mąż, a ona tylko wyciągnęła rękę z biała, papierową torebką cicho popierającą ekologię i przez chwilę myślała nad tym, dlaczego rankiem jej ukochany wypluwa z siebie tak dużą ilość pytań. Jakby o świcie obowiązywał kodeks zdań bezkropkowych. Kropki są zarezerwowane dla wieczorów. Wieńczą dzień, sprawiają, że nabiera odpowiedniego kształtu. Wszystko się zgadza.
- Było tylko tyle... - powiedziała cicho, smutno, smutniej niż to konieczne, ale on nie zwrócił na to uwagi i tylko cmoknął ją w usta, jakby nigdy nic, jakby wszystko co złe było tylko w jej głowie i nawet uniósł lekko kąciki swoich ust w górę na znak zadowolenia. Ze mnie, z siebie, z tego co ma, co będzie. Ale przecież nic nie jest pewne.
Potrząsnęła głową. Nie każde myśli są warte tego, by nad nimi przystawać.

Na piętrze rozpoczęło się szuranie, do którego dołączone było dziecko pchające swoje małe krzesełko, po to, by wywołać nie tak znowuż małe zamieszanie.
- Mamo, ona włącza światło! - głos starszej córki wyrażał skargę, niewspółmierną do czynów młodszej.
- Idę – odkrzyknęła, tak samo jak dawniej krzyczała jej matka, a wcześniej babka i być może prababka. W każdym razie było jej nawykiem wyniesionym jeszcze z domu, by rozmowę toczyć poprzez krzyk. Pójść i powiedzieć? Cicho? Bez zdzierania głosu? Zbyt łatwe. Poza tym nieopłacalne energetycznie, bo chociaż krzyk wyczerpuje to na dłuższą metę na walory zdrowotne. Pomaga w wyrzuceniu z siebie emocji, oczyszcza... W każdym razie tak sobie tłumaczyła ten cały proceder. Zupełnie mylnie, bo w rzeczywistości wszystko miało swój początek w głuchych uszach prababki, do których należało słowa nie wymawiać, a wrzucać, głośno i garściami. A potem ów podniesiony ton głosu zaczął się rozpychać, rozpierać, aż w końcu przysiadł na swoim szerokim zadzie i już nie opuścił domu, w którym go z taką łatwością zaakceptowano.

- Mogłybyście chociaż raz... - zaczęła mówić, a potem przymknęła powieki, bo to zdanie tle razy powtarzała, że już miała go dość. A może w końcu dotarło to niej, że to nic nie da. Słowa na wiatr, na łąkę, pola, w las. - Idziemy na śniadanie. Zjecie płatki z mlekiem, bo nie ma chleba.
Dziewczynki wydały z siebie odgłos przypominający małą, przyjemną kulkę, która potoczyła się po schodach, a potem rozbiła na parterze lśniąc i błyszcząc zadowoleniem.

Światło wpadało do salonu wszelkimi możliwymi otworami, a że okien było sporo, gdyż Hanna uwielbiała nie tylko przestrzeń, ale także jasność, zdawało się, że podłogę zastąpiły białe, błyszczące plamy. Związała czarne włosy w kok i spojrzała niechętnie w stronę porozrzucanych zabawek, których z każdą godziną przybywało, aż w końcu powchodziły w zakamarki, pod krzesła, stoliki, szafkę, na której stał sprzęt muzyczny, a nawet na półkę koło kominka. Ciężkie westchnięcie, które z siebie wydała miało wyrazić skargę, ubolewanie nad jej trudnym do zniesienia losem wiecznej sprzątaczki-po-dzieciach, tyle że nikt nie mógł go usłyszeć. Młodsza córka zasnęła pod kuchenką szafką, a starszą córkę odwiozła przed godziną do szkoły.
Westchnęła ponownie, tak dla pewności, że będzie to dźwięk wyrażający wystarczająco dobitnie jej stan ducha i uniosła małe, zwinięte w kłębek ciałko. Zuzia jęknęła, a potem wtuliła się w ciepło swojej matki. Hanna przymknęła powieki. Zapach córki był intensywny, przyjemny, wciąż rozkosznie naturalny, nieskażony perfumami, płynami do kąpieli czy dorastaniem. Nie ma niczego milszego od zapachu lekko spoconej główki własnego dziecka, powtarzała – raz w myślach, raz na głos jakby chciała utwardzić to zdanie, dotlenić niczym glinę, która zasycha pod wpływem czasu i powietrza.

Schylając się i prostując szła przez salon niczym pielgrzym pogrążony w modlitewnym transie, jej dłonie co rusz natrafiały na pluszowe misie, lalki, samochodziki czy klocki. Chwytała je w dłonie i wrzucała energicznym ruchem do odpowiedniego kosza, świadoma tego, że za kilka godzin będzie musiała czynność tę powtórzyć, a potem znowu, i znowu, dopóki jej dzieci nie dorosną wyrzucając wraz z dzieciństwem także wszystkie te małe przedmioty, które obecnie są dla nich tak ważne. Przez chwilę zastanawiała się jak to będzie, za te kilka lat. Czy dom opustoszeje? Cisza, do której teraz tak tęskni i o którą tak dba, kiedy tylko ta nadchodzi, być może stanie się jej codziennością. Czy zacznie zagłuszać ją głośną muzyką? Może nawet kupi telewizor, tak jak niektórzy jej znajomi, byle tylko nie tkwić w dziwnym wrażeniu bezruchu jaki niesie ze sobą intensywna cisza. Nie. Tak nie zrobię. Przecież lubię milczeć, lubię jak wszystko chodzi na palcach i jedynie delikatnie szepcze. Zresztą, na wsi nie ma nigdy całkowitej ciszy. To jakiś ptak zacznie śpiewać jakby od tego zależało czy wrzuci do karmika trochę ziaren, to znowu latem żaby w pobliskim stawie urządzają konkursy na najgłośniejszy skrzekot albo jelenie ryczą jakby domagały się by ktoś namalował je w tej banalnej pozie na tle zachodzącego słońca. I ten wiatr. Silny, przenikliwy, uderzający w komi i okna. Wieś nigdy nie jest milcząca. Przyroda domaga się uwagi.

Kiedy już wszystko zostało uporządkowane otworzyła komputer i zaczęła szukać tutoriali dotyczących projektowania wektorowego. Amatorzy i zawodowcy uczyli jak prowadzić punkty kontrolne, doradzali odnośnie efektów specjalnych, a ona wszystko chłonęła będąc zadowoloną z możliwości wniknięcia w coś zupełnie innego. Zresztą zawsze lubiła naukę. Bez niej było pusto, w każdym razie tak została wychowana. Poczucie spełnienia jest niesione na barkach rozwoju i dążenia do szczytnych celów. Poczucie spełnienia można osiągnąć jedynie poprzez samodoskonalenie oraz podnoszenie własnych umiejętności. Każdego dnia piła te słowa, nie w tym wymiarze i nie w takiej kolejności, a jednak sens był zawsze ten sam, a ona naiwnie uwierzyła, że nie ma życia poza humanizmem.
Pokrywka zaczęła tańczyć zawzięcie na metalowym garnku. Przez chwilę Hanna próbowała ignorować to stepowanie szklanym obcasem, w końcu wstała i poszła do kuchni, niezadowolona, że musi przerywać swoje szkolenie,że musi oderwać się od rzeczy zaczętej i zaledwie nadgryzionej.
- Mami, pici – cienki głosik pojawił się pod jej nogami i poszybował w kierunku uszu.
- Obudziłaś się? - powiedziała z lekkim wyrzutem w glosie, po czym dodała już łagodnie, że zaraz zrobi soczek.
Nalała do plastikowego kubka, wytrzymałego i odpornego na wstrząsy, chociaż nie zawsze skutecznie pilnującego swojej zawartości. Niekapek, który w pewnych sytuacjach kapie jest już kapkiem? Małe rączki rzuciły przedmiot na podłogę. Nic nie wyleciało, więc wzięły go i położyły na stół, a następnie jednym machnięciem zrzuciły ponownie. Udało się. Sok skoczył na ziemię i utworzył rodzaj czerwonej rozety. Małe i duże krople zamknięte w zgrabnym kręgu.
- Misiaczku, dlaczego tak zrobiłaś?
- Pici.
- Właśnie, teraz nie masz już soku, bo go rozlałaś.
- Pici – powtórzyła głośniej dziewczynka.
- Zrobię tobie później. Teraz musisz to wszystko wytrzeć.
- Piciiiii! - wydarło się dziecko.
- Wycieraj – głos Hanny uległ lekkiemu obniżeniu tak samo jak jej nastrój.
Dziewczynka powiększyła swoje i tak już duże oczy, a potem zaczęła wycierać mokrą podłogę. Hanna przez chwilę patrzyła na tę małą postać z białą ścierką wyobrażając sobie jednocześnie jej bliźniaczkę, która nie dostała szans, by zaistnieć by zacząć oddychać. Przez chwilę kąciki ust kobiety trwały w nieruchomym uniesieniu. Zadowolenie nostalgiczne. Radość przełamana bólem – nie takim znowuż dużym, a jednak potrafiącym ukłuć.
- Cholera, ziemniaki!
Wpierw nos Hanny wychwycił charakterystyczny zapach przypalanego jedzenia, następnie zareagowało jej ciało, które zostało wprawione w ruch jednostajnie przyspieszony, na końcu garnek został wrzucony do zlewu, gdzie syknął, jęknął, naprężył się i umilkł.
Kobieta spojrzała na zegarek. To niemożliwe, że czas tak szybko płynie, przecież dopiero co odwoziłam Tośkę. Kiedy uciekł dzień? Zmarszczyła nos i spojrzała w ciemniejącą za oknem przestrzeń. Ogród zaczynał przypominać palacza, który zamknął się w niewentylowanym pomieszczeniu. Szarość oplatała niskie drzewka, wplątywała się w wątłe gałęzie krzaków, a potem rozpościerała na trawie barwiąc ją swoją nijakością.
Pozbawiony kolorów świat wyglądał płasko. Zupełnie jakby przyroda była kliszą, którą należało włożyć do ciemni, by o poranku nabrała kolorów i kształtów. Samochód przedzierał się przed szarość rozchylając ją na boki żółtym blaskiem reflektorów. Spojrzała na zegarek. Dzwonek na przerwę dźwięczał pięć minut temu, miała jednak nadzieję, że dzieci swoim zwyczajem siedziały dłużej w szatni i jej córka nie sterczy teraz na dworze szukając swojej matki pełnymi niecierpliwości oczyma. Zdenerwowana i nieszczęśliwa z powodu matki, która nie potrafi niczego dobrze zaplanować. Dlaczego notorycznie jestem spóźniona? Jakby czas biegł zawsze o kilka kroków przede mną, a ja zdyszana za nim, zawsze za nim, nigdy przed albo chociaż obok.
- Jasna cholera! - krzyknęła wjeżdżając na kamień. Auto odbiło się od gładkiego, zimnego policzka sporej wielkości głazu i Hanna już wiedziała, że opona nadaje się do wymiany. Tyle że to chyba było wczoraj, przecież dzisiaj nikt nie jechał, nie musiałam zjeżdżać na pobocze. Wzięła głęboki oddech i zwolniła. To wszystko nie tak. Powinnam wreszcie zadbać o to, by się wysypiać. Dziecko siedzące na tylnej kanapie pomachało radośnie jakby wiedziało, że jest przyczyną, ale przecież pełną niewinności, bez cienia premedytacji. Po prostu w nocy zawsze ma ochotę na mleko. I na to przytulenie, które daje taki spokój i możliwość dalszego snu.


Wieczorem usiadła obok męża i wtuliła głowę w jego ramiona. Zawsze tak robiła, kiedy wyczerpanie odbierało jej chęci na rozmowę. Przymknęła powieki. Ich dłonie złączyły się ciasno, zupełnie jakby tworzyły splot z grubego sznura. I teraz mi dobrze, błogo. Mogłabym tak trwać, zastygnąć w bezruchu pełnym słodyczy.
- Jak dwa gołąbki, ciup, ciup, ciup – zaśmiał się Tymon, a ona odwzajemniła jego ptasi trel, a potem zaczęła się śmiać, bo zbyt duża ilość lukru wywoływała w jej brzuchu dziwne wstrząsy, nad którymi nie miała ochoty panować.
- Dlaczego nie potrafimy być przesłodzeni? Czemu to tak nas bawi?
- A chciałabyś grać we łzawym romansidle?
- Jasne – odparła. – Marzę o tym odkąd skończyłam czternaście lat. Byłam nawet na paru castingach, ale jakoś nie spodobałam się. Może mam za małe cycki?
- Jakie cycki? - zakpił, więc uderzyła go pięścią w bok tak samo jak to robiła, kiedy byli jeszcze dziećmi.
- Swoją drogą moglibyśmy trochę je dopompować, nie sądzisz? - Ujęła w dłonie swoje niewielkie piersi i uniosła je lekko w górę.
- Daj spokój, przecież tylko żartowałem – Tymon westchnął przeciągle i głośniej niż było to konieczne. Spojrzała na niego zagryzając wargi. Jemu niczego nie brakowało. Był wysokim, przystojnym mężczyzną o wyrazistych rysach twarzy i lekko rudawych włosach, które ścinał tuż przy samej skórze. Przyrodzenie też miał niczego sobie, z pewnością nigdy nie mógł mieć na tym tle kompleksów.
W tle Maria Peszek zaśpiewała, że nie ma czasu na seks, chociaż tak bardzo by chciała mieć, że nie ma czasu na kochanie, na pieprzoty, całowanie. Hanna wstała i podeszła do radia. Delikatny, liryczny głos wybrzmiał jeszcze głośniej. Muzyka otuliła ich w swojej gęstej melodyjnej mgle, a oni poddali się jej rytmowi i chcąc zaprzeczyć słowom piosenki złączyli się z silnym splocie.


W nocy obudził ją płacz najmłodszej. Przez chwilę leżała w ciemności mając nadzieję, że dziecko położy się spać, że to tylko chwilowy okrzyk, który nie będzie długo trwał, ale Zuzia nie miała zamiaru rezygnować z obecności matki. Mała buzia rozwarła się jeszcze szerzej i krzyk popłynął silniejszym strumieniem. Hanna wsunęła nogi w ciepłe kapcie, nigdy nie lubiła zmarzniętych stóp, a potem podreptała na piętro, gdzie uczepiona barierki stała jej córka.
- Chcesz mleczko? - zapytała. Dziewczynka skinęła główką i wyciągnęła przed siebie małe ręce. Te ręce, które w przyszłości będą miały długie palce pianistki i muzykę zakodowaną w każdym swoim ruchu oraz geście.
Księżyc wdzierał się do kuchni przez szeroki otwór okienny. Nie było potrzeby włączania światła, jego promienie wystarczająco dobrze oświetlały pomieszczenie. Jakby przestrzeń została zamoczona w zimnym blasku, w chłodnym powietrzu, w tej dziwnej poświacie, która sprawia, że za chwilę, kiedy położę się do łóżka, nie będę mogła zasnąć.
Siedziała na kanapie i karmiła wpółśpiące dziecko, a potem, kiedy butelka była już pusta, przez chwilę próbowała wtopić się w ciszę panującą w domu. I wówczas posłyszała świerszcze. W każdym razie przez chwilę miała wrażenie, że to one zaczynają nocny koncert. Ale przecież jest zima. Dość ciepła, bez śniegu i szczypiącego w policzki mrozu, a jednak o tej porze roku nie ma tych małych, zielonych bzykaczy.
Odłożyła córkę do łóżeczka i zeszła do salonu. Świerszcze lamentowały coraz głośniej. Zmarszczyła brwi i podeszła do okna. I wówczas zrozumiała, że to nie owady tak jęczą tylko u sąsiadów włączył się alarm. Czerwone światło migało ostrzegawczo. Żadnego innego nie potrafiła dostrzec. Poszła więc po kurtkę i uchyliła drzwi. Może zima nie jest mroźna, ale noce nie należą do najcieplejszych. Powinnam założyć kozaki. Ale nie uczyniła tego, gdyż światło latarki zakołysało się w oknie naprzeciwko i Hanna zaciskając zęby pognała w kierunku domu swojej przyjaciółki, która dwa dni wcześniej wyjechała na narty w Alpy.
- Przecież nie będę tu siedziała udając, że jest mi przyjemnie, bo nie jest. Mam dość, powinnaś to zrozumieć.
- Rozumiem, tylko mam wrażenie, że zwyczajnie uciekasz.
- To on uciekł.
- Ale zawsze wraca.
- I co z tego? Pierdolę to wszystko. Tyle lat wpakowałam w to małżeństwo a on mnie traktuje jak recepcjonistkę w hotelu. Gdybyśmy jeszcze mieli dzieci... A tak to co? Mam siedzieć i wgapiać się w ścianę czekając, aż przyjedzie się zameldować? Nie ma mowy. Zbyt często zachowuje się jak zwyczajny chuj. Gdyby wrócił to mu powiedz, że jestem w Alpach... z kimś.
- Przecież jedziesz sama.
- Znajdę sobie jakiegoś chłoptasia na miejscu. Przystojnego instruktora z jędrnym tyłkiem, który sprawi, że nie będę miała zamiaru myśleć o swoim upadającym małżeństwie.
- Basiu, proszę...
- No co? On może a ja nie?
- Nie o to chodzi, zwyczajnie mam przeczucie, że to nie wyjdzie wcale na dobre... Tyle razy płakałaś mówiąc, że zrobisz wszystko, by ratować...
- I może właśnie to jest sposób. Popchnę nas na dno i wówczas albo utoniemy, albo się odbijemy... Kurwa, naprawdę nie chce czekać, nie chcę udawać miłej i kochającej żonki, która gotowa jest do najwyższych poświęceń. Pieprzę matki polki. Moja dupa nie lubi być długo nieużywana, bo jak mi coś tam zardzewieje to nawet młotem pneumatycznym potem nic się nie zdziała.
Hanna otworzyła usta jakby chciała coś powiedzieć, ale żaden dźwięk nie opuścił jej gardła. Może dlatego, że czasami sama miała ochotę uciec. Kochała swojego męża, dzieci. Lubiła dom na wsi, ale bywały chwile, kiedy cała ta piecza nad rodziną ją przerastała.
- Rób jak chcesz. Przypilnuję żeby twoje kwiaty nie zwiędły – powiedziała w końcu. Basia zapaliła papierosa i uśmiechnęła się do przyjaciółki.
- Nie martw się, nie będę w Alpach tak długo. Małe rypanko i za chwilę jestem z powrotem.
Ale nie wracała już drugi miesiąc i Hanna zaczynała się niepokoić. Kiedy wybierała numer do Basi słyszała jedynie jej chrypliwy głos nagrany na skrzynkę. Mąż kobiety też był niedostępny. Zachodziła więc raz po raz do ich domu napoić rośliny. Dom był cichy i pusty. Jakby zagryzł wargi, byle nie pisnąć, nie pokazać, że zwykle lubił imprezy do samego rana i tłumy gości, które potem snuły się niczym chybotliwe cienie po różnych sypialniach.
Przeszła na drugą stronę ulicy. Promyk latarki przesunął się w oknie na piętrze, a potem zniknął. Alarm przestał wyć i przez chwilę miała nadzieję, że może to Basia w końcu wróciła. Nacisnęła klamkę. Drzwi nie próbowały nawet stawiać oporu. Stanęła nie bardzo wiedząc co ma robić. Chyba zgłupiałam idąc tu samej. Powinnam była obudzić męża. I wówczas snop światła padł prosto w jej oczy. Odruchowo zakryła je ręką.
- Kto tu jest? - zapytała drżącym głosem.
Osoba, która stała na schodach nic nie odpowiedziała.
- Przyszłam poinformować, że wezwałam policję... Teraz odejdę, a ty stąd znikniesz i już więcej tu nie przyjdziesz, słyszysz?
Latarka zgasła. Hanna zamrugała, a potem cofnęła się do wyjścia. Dom pozostał cichy. Zerknęła w stronę schodów, ale nie zauważyła na nich żadnego ruchu. I wówczas podjęła jedną z tych irracjonalnych i nierozsądnych decyzji, które każą pakować się w łopoty. Zrobiła krok do przodu. Drewniana podłoga lekko zaskrzypiała. „Na dachu jest wiewiórka i rzuca we mnie orzeszki, może z uciechy? Nie, złości się jak jędza, po prostu mnie przepędza”, słowa bajki o Czerwonym Kapturku, którą ostatnio wciąż czytała córce nagle zakołatały jej w głowie, ale ona odsunęła je od siebie tak jak odkłada się na półkę przeczytaną książkę i zaczęła iść w głąb domu. Poczuła suchość w ustach. I nagle pomyślała, że to jest przyjemne. Ten strach, niemal bolesny, to wrażenie czekającego na nią niebezpieczeństwa. Powinnam dobrowolnie pójść na terapię. Przecież ten ktoś może być uzbrojony. Chociaż... czy życie wygląda jak amerykański film? Wątpię... Więc szła dalej. Poręcz prowadząca na piętro była zimna. Nigdy nie lubiła jej metalowego ciała. Doradzała Basi drewno, ale ta była uparta.
– Szkło i metal jako wyraz nowoczesności – mówiła, kiedy budowała z mężem dom. - To pasuje do mojego kurewsko zimnego, pełnego dystansu małżeństwa – powtarzała później. - Nie będę odczuwała bólu jak spakuję swoje rzeczy, by więcej tu nie wrócić – dodawała.

Korytarz na piętrze tworzył rozległy prostokąt, po którego obu stronach rozlokowane były pokoje. Światło księżyca wpadało przez górny lufcik, a następnie toczyło się po białych płytkach w głąb pomieszczenia, by wyhamować przy ostatnich, jedynych otwartych, drzwiach. Hanna poczuła jak drżą jej nogi. Przez chwilę stała próbując nad nimi zapanować, ale te nic sobie nie robiły z jej wysiłków. Zacisnęła dłoń w pięść. Ktoś śpiewa? Cichy, tak cichy, że można by go pomylić z pracą pieca czy kaloryferów, dźwięk dobiegał z pokoju po prawej stronie. Hanna przyłożyła ucho do drzwi. Męski, ale raczej delikatny głos brzmiał dość surrealistycznie. Nie potrafiła rozpoznać melodii, ale była przekonana, że już gdzieś słyszała tę piosenkę. Położyła rękę na klamce.



- Chodziłaś gdzieś w nocy?
Hanna odrzuciła kołdrę i wyciągnęła swoje ciało niczym cięciwę. Tymon stał nagi i patrzył w kierunku podłogi.
- Nie, dlaczego?
- Bo są błotniste ślady w naszym pokoju... - mężczyzna przechylił głowę. - A na twoje kapcie wyglądają jakby miały bliskie spotkanie z jeziorem.
Kobieta ziewnęła i usiadła na łóżku.
- Chyba lunatykowałam. Miałam taki bardzo dziwny sen...
- Musisz na siebie uważać.
- Albo mąż będzie mnie pilnował...
- Skuję kajdankami.
- Albo swoim ciałem – powiedziała i lekko rozchyliła nogi.
Tymon uśmiechnął się, a potem pocałował kobietę w czoło.
- Muszę iść do pracy.
- Pięć minut?
- Wieczorem.
- Wieczorem nie mamy sił.
- Dzisiaj będą.
- Może – powiedziała smutno.
- Nie dramatyzuj – odparł i wszedł do garderoby.
Hanna spojrzała na swoje buty. Były mokre. Co ja u diabła robiłam w nocy? Poszłam do Basi i co dalej? Nie wiem nawet czy tam naprawdę ktoś był... Nie, to niemożliwe, bo przecież ochrona by przyjechała. Więc co takiego robiłam?
Jednak zamiast odpowiedzi nadbiegły dziewczynki, gotowe na poranne łaskotki oraz na ciepłe kakao. A potem był czas śniadania, odwożenia do szkoły, odrabiania lekcji, robienia obiadu, aż w końcu Hanna wzruszyła ramionami i machnęła na cały incydent ręką. Zresztą to nie był pierwszy raz, kiedy wstawała w nocy. Zaczęła lunatykować jako nastolatka, potem na jakiś czas to wszystko się wyciszyło, uspokoiło, a potem, z chwilą urodzenia Zuzy znowu wrócił ten dziwny nocny nawyk. Zupełnie jakby poród, przemęczenie, strach przed przysżłością, której wciąż nie mogła sobie wyobrazić, jakby wszystko to obudziło w niej ten obszar pełen lęków, ale i pragnień. Wycofania i jednoczesnego pożądania. W każdym razie tak to sobie tłumaczyła.
- Stoję na zakręcie. Właściwie odkąd skończyłam liceum nie mam pojęcia co dalej ze swoim życiem robić. Wiesz dlaczego poszłam na historię? - siedziała przy stoliku i patrzyła jak jej mąż pochłania smażoną ośmiorniczkę.
- Nie.
- Ponieważ napisałam na celujący maturę.
- I?
- I tyle. Długo nie miałam pojęcia jakie wybrać studia. Wahałam się pomiędzy szkołą aktorską, studiami plastycznymi, kulturoznastwem, polonistyką oraz historią i w końcu padło na to ostatnie, ponieważ doceniono moje wypociny...
- Słaba motywacja.
- Tak, słaba, a najgorsze jest to, że dalej nie jestem pewna co mam robić. Jakbym wciąż szukała i tylko ten stan nieustannego gonienia za czymś był moim status quo... - wolnym ruchem odgarnęła włosy z czoła. Mężczyzna spojrzał na nią, a potem chwycił kieliszek do ręki.
- Zatem wypijmy za to byś w końcu odnalazła samą siebie – powiedział unosząc szkło,w którym zakołysał się czerwony, cierpki płyn.

Umyła podłogę. Co drugi dzień czyściła ją bardzo dokładnie, chociaż nikt tego ani nie zauważał, ani zbytnio nie szanował. Ot, taki obowiązek, którego nie widać, bo przecież podłoga to nie zabytkowy parkiet w muzeum, nie trzeba nakładać filcowych łapci. Więc buty, te małe i trochę większe wnosiły stopniowo do salonu ogród, chodnik i te wszystkie przestrzenie, po których wcześniej stąpały. Zanurzyła szczotkę w wodzie jeszcze raz przetarła korytarz. Brunatna plama, którą zauważyła już rano, nie chciała jednak ustąpić pod naporem wody. Schyliła się i nagle poczuła jak po jej plecach przebiega dreszcz. Niewielka, ale dokuczliwa mrówka wędrująca wzdłuż kręgosłupa. Dotknęła plamy. Olej? Przecież nie krew. Nawet jeżeli wyszłam z domu, to nie mogłam... Z pewnością Tośka wniosła coś na butach, ona lubi wchodzić do garażu, gdzie Tymon przechowuje te wszystkie samorowidła do samochodu. Ale córka jeszcze nie wróciła tego dnia ze szkoły, więc Hanna zaczęła wycierać z dziwnym uporem plamę jakby pragnęła pozbyć się nie tylko tego dziwnego śladu, ale czegoś co stało za nim, co było z nim złączone.
- Mami, ami am – powiedziała Zuza i Hanna uniosła głowę.
- Zaraz zrobię obiadek, tylko muszę domyć... - urwała. Plama zniknęła. Musiałam ją po prostu wyczyścić. Spojrzałam na Zuzkę i przegapiłam ten moment, kiedy w końcu ustapiła i zeszła. - Widzisz? Skończyłam.
Wstała i rozmasowała kolana. Bolały jakby klęczała dobre pół godziny. Muszę zacząć łykać kolagen.
- Chodź maleństwo, zrobimy jedzonko.
Dziewczynka zachichotała i chwyciła matkę za rękę. Mała, ciepła dłoń wczepiła się w szorstką dłoń kobiety jakby wiedziała, że jej matka właśnie tego potrzebuje.