Wieczór zawisł nad
Miastem niczym wielka, czarna wata cukrowa zatknięta na patyki
przyulicznych latarni. Kobieta zasunęła kotarę. Ten widok nie jest
mi potrzebny, pomyślała. Pijany mężczyzna przetaczał swoje
osłabione alkoholem ciało przez ulicę, ktoś na niego zatrąbił,
inny wyskoczył z auta i kopniakiem posłał na chodnik. Jakaś młoda
dziewczyna przyspieszyła kroku, w jej drobnych ruchach było coś
pięknego i niepokojącego. Kocica, to jest dopiero kocica, pomyślał
leżący na poboczu mężczyzna, gdybym tylko dał radę wstać, to
poszedłbym za nią. Może nawet do jej domu. Zdarłbym z niej tą
krótką spódnicę, a potem, o żesz z mordę niech go gęś kuźwa
jego mać, krzyknął, kiedy niebieski ford uderzył oponą w
pobliską kałużę. Cholera, no i poszła sobie, wysapał po czym
zaczął strzepywać zaplątane we włosy i ubranie błoto.
Przeszła przez
pokój. Podłoga jęknęła trzy razy zanim dotarła do łóżeczka,
w którym spało jej dziecko, a może wcale nie jej, tylko tak jej
kazali myśleć. Ściany tego pokoju też są moje. A przecież nie
wezmę zespojonych cementem cegieł, nie wpakuję do torebki i nie
wywiozę na wakacje, których, już tak dawno nie miałam, więc niby
czemu należą one do mnie, skoro stanowią tak naprawdę część
czegoś większego, zupełnie niezależnego od mojej osoby? Jak w
ogóle można być właścicielem czegokolwiek, panem i władcą
materii, to nie ma najmniejszego sensu, to całe pieprzenie o tym,
żeby posiadać więcej i więcej. Aż do ugięcia karku, do
przygniecenia ciężarem tego głupiego chciejstwa. Gdybyśmy byli
mniej krusi i bardziej trwali, to może jeszcze, ale przecież nasze
życie ma dość ograniczone ramy, więc ten dom będzie istniał
jeszcze długo po tym jak mnie już nie będzie. Umrę i tyle z tego
całego posiadania. A jeszcze to dziecko. Z palcem między wąskimi
wargami, zaczerwienionymi gorączką policzkami, z tymi wielkimi
ropiejącymi oczyma i ciągłym smrodem w pieluszce. Nie przypomina w
ogóle mnie. Nie tylko dlatego, że jest małe i nie ma jeszcze
włosów, jest w nim coś obcego, czego nie rozumiem i co sprawia, że
nie mam ochoty brać go na ręce. Ale przecież muszę.
- Zajmij się nim.
Musisz w końcu zacząć panować nad swoim życiem, twoje
dzieciństwo dobiegło końca – powiedziała pomarszczona jak
leżące za długo w słońcu awokado, kobieta podała jej zawinięte
w kocyk niemowlę.
- Kiedy ja nie widzę
związku. Może i wyszło z mojego brzucha, rozpruło mi waginę
jakby była cholernym tropikiem od namiotu, ale to nie znaczy, że
mam teraz przy nim być i traktować jak własne. Ono jest równie
dobrze moje co jego, co twoje i tego Miasta, pełnego smogu, brudu,
biedy i ciągłego ruchu. Nie mam zamiaru brać go do siebie –
odparła wówczas i wyciągnęła ręce jakby chciała zrzucić na
ziemię to bezbronne zawiniątko, zaprzepaścić, rozbić, oddać
temu światu, którego tak nienawidziła, ale zobaczyła w oczach
swojej matki coś, czego nie potrafiła wytłumaczyć i to sprawiło,
że powolnym ruchem zbliżyła dziecko do swojej piersi. A teraz
leżało w łóżeczku, bezbronne, brzydkie, a ona nie miała pojęcia
po co jej to wszystko i dlaczego nie zdążyła pozbyć się w porę
tego błędu, który tak wywrócił do góry nogami jej życie.
- Naprawdę nie
znacie nikogo, kto by mógł wyskrobać moje męki? - pytała uliczne
baby, te które powinny znać każdy zakamarek Miasta, łącznie z
tym najbardziej ponurym, ale one tylko kręciły zawiniętymi w
chusty, czapki, berety, głowami, i mówiły, że jest głupia, że
tak zaawansowanej ciąży to jej nikt nie usunie, nawet gdyby
pojechała na drugi kraniec świata. Więc teraz wzięła poduszkę i
stanęła nad tym dzieckiem, którego zwyczajnie nie potrafiła
kochać i skrzywiła usta w grymasie niezadowolenia.
Bo niby dlaczego mam
czuć do niego cokolwiek? Nie prosiłam o bycie matką, nigdy nie
lubiłam dzieci, a teraz mówią, że to jest moje i muszę je
pielęgnować. Każdego dnia zmieniam mu osiem razy pieluchę,
przykładam jego usta do mojej piersi, a potem wyję z bólu, bo mój
sutek wygląda od kilku tygodni jak kotlet schabowy po rozbiciu
tłuczkiem, ale nie mam pieniędzy na kupno mleka, więc muszę mu
dawać swoje. A za kilka lat, kiedy pójdzie do szkoły, będę
musiała udawać, że kocham, tęsknię, że jest mi tak przykro,
kiedy nie wraca zaraz po lekcjach do domu. Otoczę siebie tą całą
farsą, bo ono nie może wiedzieć prawdy, nigdy nie będzie mogło
się dowiedzieć, że jego ojciec nawet nie był człowiekiem i
dlatego nie potrafię go kochać. Więc będę szeptać to wszystko
co inne matki szepczą do uszu swoich dzieci, ale będzie to wielkie
kłamstwo, bo jeżeli kiedykolwiek miałam jakieś uczucia to umarły
tego dnia, kiedy on został poczęty. Tej nocy, umarło we mnie
prawie wszystko, tylko nie to pierdolone nasienie i gdybym była
mądrzejsza i bardziej wykształcona może bym wiedziała do kogo
pójść, by sprawdzić, a ja udawałam tylko że nic nie zaszło i
dlatego potem zaszło tak wiele.
Przyłożyła
poduszkę do swojej twarzy i zaczęła krzyczeć. Białe pierze
wpadło w drgania i wibracje, a ona nie przestała krzyczeć dopóki
całkiem nie straciła głosu, a może i dłużej, może potem
płakała już zupełnie cicho i mogła odrzucić poduszkę, bo nie
musiała ona więcej tłumić tych dźwięków, tak nieprzyjemnych i
żałosnych.
- Skończę ze sobą
– powiedziała kilka dni wcześniej matce, ale ta tylko westchnęła
ciężko i pokręciła głową.
- Nie dasz rady. Bo
jeżeli zabijesz siebie to i jego…
- Nie jestem z nim
połączona – odparła wówczas, chociaż dobrze wiedziała, że
matka ma rację. Nie dlatego, iż dziecko odczułoby jej psychiczny
brak i załamane poszło w jej ślady. Nie. Po prostu mieszkała sama
i zanim ktoś by wpadł na pomysł wyważenia drzwi znalazłby dwa
ciała zatopione w fetorze rozkładu.
Przysunęła do
łóżeczka krzesło i usiadła ciężko, chociaż ważyła tak mało,
może tyle co to dziecko, które leżało wciśnięte w becik, a może
jeszcze mniej, bo odkąd pamięta zamiast przybierać na wadze zawsze
ją traciła i pewnie dlatego tak długo nie miała pojęcia, że
jest w ciąży. Zresztą skąd mogłam wiedzieć, że właśnie w
taki sposób to wszystko się odbywa? Tamtego dnia sama byłam
jeszcze dzieckiem w kolorowych, pasiastych skarpetkach podciągniętych
pod same kolana. Tej zielonej spódniczce, którą wówczas tak
lubiłam, może nawet za bardzo, bo gdybym nałożyła spodnie, być
może nie zwróciłby na mnie w ogóle uwagi i teraz dalej byłabym
dzieckiem, a nie dorosłą, z mieszkaniem, prądem do opłacenia i
dzieckiem leżącym tak cicho, że aż nie do wytrzymania, w
drewnianym łóżeczku po kilku innych, może bardziej szczęśliwych
niemowlakach. Ale było ciepło, więc szłam w mojej zielonej
spódniczce, a on już na mnie spojrzał i nie było ucieczki przed
tym wzrokiem, a potem przed rękoma, które trzymały mnie tak mocno.
A kiedy między moimi nogami zaczął szukać jakiegoś przejścia,
którego tam przecież jeszcze nie było, zrozumiałam, że nie jest
człowiekiem i przestałam płakać, tylko zaczęłam błagać Boga,
żeby zabrał ode mnie to zwierzę, które rozrywało mnie na
strzępy, ale Bóg nie zrobił nic. Może miał na głowie jakieś
ważniejsze sprawy, ocieplenie klimatu albo partyjkę szachów z
Allachem, cholera go wie, w każdym razie pozwolił, żeby to
wszystko przeszło w czas dokonany i żebym teraz siedziała na
krześle przy łóżeczku dziecka, którego nie mogę kochać, bo nie
należy do mnie, tylko do tamtego dnia, w którym umarłam.
Starsza kobieta, z
włosami zakręconymi trwałą ondulacją w małe loczki
upodobniające ją do innych kobiet, z takimi sami fryzurami i takimi
samymi marzeniami, podeszła do drzwi i zadrżała. Jezus, Maria,
Boże, wyszeptała i zakryła chustką nozdrza, ale to nic nie
pomogło, zapach był zbyt intensywny i przenikał bezczelnie przez
materiał jak pies, który nie gryzie a kąsa. Więc z krzykiem
zaczęła pukać do innych mieszkań, ale nikt nie otwierał, bo
ludzie nie lubią udzielać pomocy, jeżeli ktoś inny może to
uczynić, więc i teraz siedzieli cicho. Jezu, Jezu, mówiła kobieta
i zeszła piętro niżej, ale tam też nikt nie miał ochoty
odryglować zamka, zresztą niektórzy myśleli, że jest świadkiem
Jehowy, inni szeptali „wariatka jakaś”, a jeszcze inni
pogłaśniali telewizor, żeby nie musieć nic mówić. A kiedy
zeszła w końcu na ulicę poczuła, że nie ma już sił i
zrozumiała też, że to jej nie dotyczy, więc tylko odmówiła
Wieczny odpoczynek i poczłapała dalej, a w mieszkaniu, na
drugim piętrze wciąż leżały dwa ciała. Dwa ciała tej samej
wielkości, bo umierając kobieta, która tak naprawdę była jeszcze
dziewczynką, zaczęła się kurczyć, jakby każdy oddech zbliżający
ją do śmierci odbierał jej nie tylko życie, ale i wzrost. Więc
na końcu była już tak mała jak leżące obok niemowlę, które
zmarło jako pierwsze, z niewiadomej przyczyny czy też z braku
miłości. A ona wówczas zrozumiała, że nie może bez niego żyć,
bo właśnie straciła coś, co uzasadniało to wszystko przez co
przeszła. Więc zamknęła oczy, a ponieważ nie potrafiła
wykrzesać z siebie żadnej modlitwy, wyobraziła sobie tylko
Kostuchę z długą, błyszczącą kosą. A Ona naprawdę przyszła i
jednym, precyzyjnym cięciem pozbawiła dziewczynę głowy. Więc tak
to wszystko wygląda, pomyślała nie swoimi myślami, bo nie mogły
przecież wyjść z tej głowy, której już nie miała i poczuła
dziwną radość. Taką, której nie czuła od dawna, a może nawet
przez całe życie. A potem była ciemność – bezgraniczna, lepka,
cierpliwa.