poniedziałek, 27 lutego 2017

(nie)Pokalane poczęcie (opowiadanie 18+ #aborcja #śmierć #samotność)


Wieczór zawisł nad Miastem niczym wielka, czarna wata cukrowa zatknięta na patyki przyulicznych latarni. Kobieta zasunęła kotarę. Ten widok nie jest mi potrzebny, pomyślała. Pijany mężczyzna przetaczał swoje osłabione alkoholem ciało przez ulicę, ktoś na niego zatrąbił, inny wyskoczył z auta i kopniakiem posłał na chodnik. Jakaś młoda dziewczyna przyspieszyła kroku, w jej drobnych ruchach było coś pięknego i niepokojącego. Kocica, to jest dopiero kocica, pomyślał leżący na poboczu mężczyzna, gdybym tylko dał radę wstać, to poszedłbym za nią. Może nawet do jej domu. Zdarłbym z niej tą krótką spódnicę, a potem, o żesz z mordę niech go gęś kuźwa jego mać, krzyknął, kiedy niebieski ford uderzył oponą w pobliską kałużę. Cholera, no i poszła sobie, wysapał po czym zaczął strzepywać zaplątane we włosy i ubranie błoto.

Przeszła przez pokój. Podłoga jęknęła trzy razy zanim dotarła do łóżeczka, w którym spało jej dziecko, a może wcale nie jej, tylko tak jej kazali myśleć. Ściany tego pokoju też są moje. A przecież nie wezmę zespojonych cementem cegieł, nie wpakuję do torebki i nie wywiozę na wakacje, których, już tak dawno nie miałam, więc niby czemu należą one do mnie, skoro stanowią tak naprawdę część czegoś większego, zupełnie niezależnego od mojej osoby? Jak w ogóle można być właścicielem czegokolwiek, panem i władcą materii, to nie ma najmniejszego sensu, to całe pieprzenie o tym, żeby posiadać więcej i więcej. Aż do ugięcia karku, do przygniecenia ciężarem tego głupiego chciejstwa. Gdybyśmy byli mniej krusi i bardziej trwali, to może jeszcze, ale przecież nasze życie ma dość ograniczone ramy, więc ten dom będzie istniał jeszcze długo po tym jak mnie już nie będzie. Umrę i tyle z tego całego posiadania. A jeszcze to dziecko. Z palcem między wąskimi wargami, zaczerwienionymi gorączką policzkami, z tymi wielkimi ropiejącymi oczyma i ciągłym smrodem w pieluszce. Nie przypomina w ogóle mnie. Nie tylko dlatego, że jest małe i nie ma jeszcze włosów, jest w nim coś obcego, czego nie rozumiem i co sprawia, że nie mam ochoty brać go na ręce. Ale przecież muszę.
- Zajmij się nim. Musisz w końcu zacząć panować nad swoim życiem, twoje dzieciństwo dobiegło końca – powiedziała pomarszczona jak leżące za długo w słońcu awokado, kobieta podała jej zawinięte w kocyk niemowlę.
- Kiedy ja nie widzę związku. Może i wyszło z mojego brzucha, rozpruło mi waginę jakby była cholernym tropikiem od namiotu, ale to nie znaczy, że mam teraz przy nim być i traktować jak własne. Ono jest równie dobrze moje co jego, co twoje i tego Miasta, pełnego smogu, brudu, biedy i ciągłego ruchu. Nie mam zamiaru brać go do siebie – odparła wówczas i wyciągnęła ręce jakby chciała zrzucić na ziemię to bezbronne zawiniątko, zaprzepaścić, rozbić, oddać temu światu, którego tak nienawidziła, ale zobaczyła w oczach swojej matki coś, czego nie potrafiła wytłumaczyć i to sprawiło, że powolnym ruchem zbliżyła dziecko do swojej piersi. A teraz leżało w łóżeczku, bezbronne, brzydkie, a ona nie miała pojęcia po co jej to wszystko i dlaczego nie zdążyła pozbyć się w porę tego błędu, który tak wywrócił do góry nogami jej życie.
- Naprawdę nie znacie nikogo, kto by mógł wyskrobać moje męki? - pytała uliczne baby, te które powinny znać każdy zakamarek Miasta, łącznie z tym najbardziej ponurym, ale one tylko kręciły zawiniętymi w chusty, czapki, berety, głowami, i mówiły, że jest głupia, że tak zaawansowanej ciąży to jej nikt nie usunie, nawet gdyby pojechała na drugi kraniec świata. Więc teraz wzięła poduszkę i stanęła nad tym dzieckiem, którego zwyczajnie nie potrafiła kochać i skrzywiła usta w grymasie niezadowolenia.
Bo niby dlaczego mam czuć do niego cokolwiek? Nie prosiłam o bycie matką, nigdy nie lubiłam dzieci, a teraz mówią, że to jest moje i muszę je pielęgnować. Każdego dnia zmieniam mu osiem razy pieluchę, przykładam jego usta do mojej piersi, a potem wyję z bólu, bo mój sutek wygląda od kilku tygodni jak kotlet schabowy po rozbiciu tłuczkiem, ale nie mam pieniędzy na kupno mleka, więc muszę mu dawać swoje. A za kilka lat, kiedy pójdzie do szkoły, będę musiała udawać, że kocham, tęsknię, że jest mi tak przykro, kiedy nie wraca zaraz po lekcjach do domu. Otoczę siebie tą całą farsą, bo ono nie może wiedzieć prawdy, nigdy nie będzie mogło się dowiedzieć, że jego ojciec nawet nie był człowiekiem i dlatego nie potrafię go kochać. Więc będę szeptać to wszystko co inne matki szepczą do uszu swoich dzieci, ale będzie to wielkie kłamstwo, bo jeżeli kiedykolwiek miałam jakieś uczucia to umarły tego dnia, kiedy on został poczęty. Tej nocy, umarło we mnie prawie wszystko, tylko nie to pierdolone nasienie i gdybym była mądrzejsza i bardziej wykształcona może bym wiedziała do kogo pójść, by sprawdzić, a ja udawałam tylko że nic nie zaszło i dlatego potem zaszło tak wiele.
Przyłożyła poduszkę do swojej twarzy i zaczęła krzyczeć. Białe pierze wpadło w drgania i wibracje, a ona nie przestała krzyczeć dopóki całkiem nie straciła głosu, a może i dłużej, może potem płakała już zupełnie cicho i mogła odrzucić poduszkę, bo nie musiała ona więcej tłumić tych dźwięków, tak nieprzyjemnych i żałosnych.
- Skończę ze sobą – powiedziała kilka dni wcześniej matce, ale ta tylko westchnęła ciężko i pokręciła głową.
- Nie dasz rady. Bo jeżeli zabijesz siebie to i jego…
- Nie jestem z nim połączona – odparła wówczas, chociaż dobrze wiedziała, że matka ma rację. Nie dlatego, iż dziecko odczułoby jej psychiczny brak i załamane poszło w jej ślady. Nie. Po prostu mieszkała sama i zanim ktoś by wpadł na pomysł wyważenia drzwi znalazłby dwa ciała zatopione w fetorze rozkładu.
Przysunęła do łóżeczka krzesło i usiadła ciężko, chociaż ważyła tak mało, może tyle co to dziecko, które leżało wciśnięte w becik, a może jeszcze mniej, bo odkąd pamięta zamiast przybierać na wadze zawsze ją traciła i pewnie dlatego tak długo nie miała pojęcia, że jest w ciąży. Zresztą skąd mogłam wiedzieć, że właśnie w taki sposób to wszystko się odbywa? Tamtego dnia sama byłam jeszcze dzieckiem w kolorowych, pasiastych skarpetkach podciągniętych pod same kolana. Tej zielonej spódniczce, którą wówczas tak lubiłam, może nawet za bardzo, bo gdybym nałożyła spodnie, być może nie zwróciłby na mnie w ogóle uwagi i teraz dalej byłabym dzieckiem, a nie dorosłą, z mieszkaniem, prądem do opłacenia i dzieckiem leżącym tak cicho, że aż nie do wytrzymania, w drewnianym łóżeczku po kilku innych, może bardziej szczęśliwych niemowlakach. Ale było ciepło, więc szłam w mojej zielonej spódniczce, a on już na mnie spojrzał i nie było ucieczki przed tym wzrokiem, a potem przed rękoma, które trzymały mnie tak mocno. A kiedy między moimi nogami zaczął szukać jakiegoś przejścia, którego tam przecież jeszcze nie było, zrozumiałam, że nie jest człowiekiem i przestałam płakać, tylko zaczęłam błagać Boga, żeby zabrał ode mnie to zwierzę, które rozrywało mnie na strzępy, ale Bóg nie zrobił nic. Może miał na głowie jakieś ważniejsze sprawy, ocieplenie klimatu albo partyjkę szachów z Allachem, cholera go wie, w każdym razie pozwolił, żeby to wszystko przeszło w czas dokonany i żebym teraz siedziała na krześle przy łóżeczku dziecka, którego nie mogę kochać, bo nie należy do mnie, tylko do tamtego dnia, w którym umarłam.

Starsza kobieta, z włosami zakręconymi trwałą ondulacją w małe loczki upodobniające ją do innych kobiet, z takimi sami fryzurami i takimi samymi marzeniami, podeszła do drzwi i zadrżała. Jezus, Maria, Boże, wyszeptała i zakryła chustką nozdrza, ale to nic nie pomogło, zapach był zbyt intensywny i przenikał bezczelnie przez materiał jak pies, który nie gryzie a kąsa. Więc z krzykiem zaczęła pukać do innych mieszkań, ale nikt nie otwierał, bo ludzie nie lubią udzielać pomocy, jeżeli ktoś inny może to uczynić, więc i teraz siedzieli cicho. Jezu, Jezu, mówiła kobieta i zeszła piętro niżej, ale tam też nikt nie miał ochoty odryglować zamka, zresztą niektórzy myśleli, że jest świadkiem Jehowy, inni szeptali „wariatka jakaś”, a jeszcze inni pogłaśniali telewizor, żeby nie musieć nic mówić. A kiedy zeszła w końcu na ulicę poczuła, że nie ma już sił i zrozumiała też, że to jej nie dotyczy, więc tylko odmówiła Wieczny odpoczynek i poczłapała dalej, a w mieszkaniu, na drugim piętrze wciąż leżały dwa ciała. Dwa ciała tej samej wielkości, bo umierając kobieta, która tak naprawdę była jeszcze dziewczynką, zaczęła się kurczyć, jakby każdy oddech zbliżający ją do śmierci odbierał jej nie tylko życie, ale i wzrost. Więc na końcu była już tak mała jak leżące obok niemowlę, które zmarło jako pierwsze, z niewiadomej przyczyny czy też z braku miłości. A ona wówczas zrozumiała, że nie może bez niego żyć, bo właśnie straciła coś, co uzasadniało to wszystko przez co przeszła. Więc zamknęła oczy, a ponieważ nie potrafiła wykrzesać z siebie żadnej modlitwy, wyobraziła sobie tylko Kostuchę z długą, błyszczącą kosą. A Ona naprawdę przyszła i jednym, precyzyjnym cięciem pozbawiła dziewczynę głowy. Więc tak to wszystko wygląda, pomyślała nie swoimi myślami, bo nie mogły przecież wyjść z tej głowy, której już nie miała i poczuła dziwną radość. Taką, której nie czuła od dawna, a może nawet przez całe życie. A potem była ciemność – bezgraniczna, lepka, cierpliwa. 


 

wtorek, 14 lutego 2017

otwarty umysł - opowiadanie lekko surrealistyczne

Tego dnia męczyła go bezsenność. Rolował więc łóżko wzdłuż i wszerz, ponieważ jednak nie było ono ciastem, niczego nie osiągnął poza podkrążonymi oczyma i bólem w plecach. Myśli krążyły wokół jego głowy jak oszalałe. Zupełnie jakby chciały odbyć jakiś dziki taniec, a on nie miał sił ich powstrzymać i tylko obserwował w milczeniu to kołowanie, te ciągłe zmiany tematu, ową feerię obrazów wyjętą wprost z płócien impresjonistów. I nagle zrozumiał, że tak naprawdę już od dawna nie panował nad niczym, że niemal każda rzecz, która dotyczyła jego osoby przychodziła przypadkiem i równie przypadkowo znikała. Zupełnie jakby nie on posiadał własną głowę, jakby nie on kierował swoimi krokami tylko był ktoś jeszcze, kto miał dostęp do tych wszystkich neuronowych połączeń odpowiedzialnych za Decyzje.

Usiadł na łóżku i już chciał dotknąć swojej rozedrganej, brzęczącej głowy, kiedy coś chwyciło go za rękę i cofnęło tę zbyt ciekawą wszystkiego dłoń. I kiedy potem zobaczył kilka sinych punkcików na swoim nadgarstku, nie był wcale zdziwiony. Wzruszył tylko ramionami z pewną rezygnacją, bo przecież nie ma sensu bunt przeciwko rzeczywistości.

Ubrał się ciepło. Szalik owinął jego szczupłą szyję jakby chciał uzupełnić brak szerokiego karku. Na głowę nacisnął wełnianą czapkę, jedną z tych wykonanych ręcznie na drutach przez kogoś kto poza dobrymi intencjami nie posiada niczego więcej, a już na pewno zdolności. Wydmuchał nos (który na w razie czego, gdyby na dworze było jednak bardzo zimno, zaczął przybierać barwę zachodzącego słońca), a potem wyszedł z mieszkania. Skrzypiące, drewniane schody odprowadzały mężczyznę na sam parter i przez chwilę miał wrażenie własnej wyjątkowości – jakby każda deska, każdy sęk pragnął zatrzymać go jak najdłużej przy sobie. A potem wyszedł na dwór. Miasto, które nigdy nie mrużyło oczu, jakby sen dotyczył wszystkich poza nim samym, rezonowało brzdękiem tramwajów i piskiem hamujących opon. Mężczyzna westchnął ciężko, a potem ruszył przed siebie. Nie musiał nawet patrzeć dokąd zmierza. Każdego dnia od piętnastu lat wychodził o szóstej rano i szedł w tym samym kierunku. I chociaż okoliczne domy ulegały pewnym korektom, gdyż każdy zarządca Miasta miał swoje ulubione kolory, którymi lubił karmić mury, nic poza tym się nie zmieniło. „Wszystko jest takie samo”, powiedział niemal głośno mężczyzna, być może ulegając pragnieniu, by poczęstować innych swoim spostrzeżeniem i wówczas jego noga chlupnęła prosto w kałużę. Rdzawa, mętna woda liznęła czarny but z plaskiem, a może nawet z zachwytem i dlatego nie poczuł do niej żalu tylko szepnął: „Smacznego” i poszedł dalej.

Pod za dużą kurtkę mężczyzny ze złośliwym świstem wdzierał się wiatr. Przez chwilę próbował zapanować nad trzepotem materiału (wygląd nadętego żagla z miejscu brzucha nie sprawiał mu przyjemności), ale i z tego zrezygnował. „Nic nie poradzę”, mruknął i człapał dalej szarą, pozbawioną konturów i barw ulicą. Inni, podobni do niego, lub całkiem do niego niepodobni przechodnie, mijali go w milczeniu, bez jakichkolwiek oznak zainteresowania. Niejednokrotnie musiał uskakiwać w ostatniej chwili przed jakąś damską parasolką, którą wymachiwała nieostrożna kobieta lub przed barczystym mężczyzną, który zajmował prawie całą szerokość chodnika i nie miał zamiaru ustąpić miejsca. Patrzył wówczas z pewną zazdrością na szerokie ramiona i górującą nad innymi sylwetkę, ale potem zaczynał kręcić głową, bo przecież nie miało sensu marzyć o nieosiągalnym.

- Możesz mieć co tylko zechcesz. Dlaczego nie korzystasz z okazji? Przecież twój umysł wyraźnie się otwiera. Zacznij wreszcie marzyć – posłyszał cichy głos. Ulica była jednak pusta. Nikt nie przechodził, żadne zwierzę nie biegło, ani ptak nie przelatywał nad głową mężczyzny. Więc kto mógł powiedzieć coś takiego? Kazimierz przystanął i na chwilę zamknął oczy. A jeżeli to prawda? Co by było, gdyby nasze myśli stwarzały rzeczywistość? Już jakiś czas temu czytał teorię przyczynowości oraz wpływu wyobraźni na świat realny, a teraz wyraźnie posłyszał Głos, owo wołanie czy może wezwanie do działania i poczuł ruch domina w swojej głowie. Jakby Myśl, która wcześniej należała tylko do niego zyskała bardziej realny kształt i nie była już tylko majakiem, bezcielesną zjawą, a czymś zgoła innym, niemal namacalnym.

- Trzy sekundy spóźnienia – powiedziała sekretarka wygiąwszy usta w krzywym uśmiechu. „Może to dlatego, że ciągle zjada ogórki”, próbował tłumaczyć ją w myślach, bo przecież to była jedyna ładna dziewczyna w firmie, byłoby niefortunnie, gdyby i ona… Potrząsnął głową jak pies zrzucający z siebie krople rosy po porannym spacerze i poszedł dalej. Nigdy nie korzystał z windy, nie dlatego, że nie miał zaufania do tych wszystkich nowoczesnych wynalazków, które miały ułatwiać człowiekowi życie, po prostu lubił schody. Wspinając się w górę mógł wyraźnie poczuć pracę mięśni nóg i to go wprawiało w dobry nastrój. Mówił im, że mają go unosić i one wykonywały ten rozkaz bez protestu, bez najmniejszej skargi czy oporu.

- Proszę – powiedział oddając kurtkę w szatni. Gruba kobieta zajmowała niemal całą przestrzeń ciasnego kantorka. Wielkie ciało wciskało się pomiędzy rzędy wieszaków i gdyby nie to, iż uzbrojone było w bardzo długie ręce, szatniarka nie miałaby szans, by powiesić cokolwiek.
- Panie Kaziu, chyba ostatnio znowu mi przybyło – powiedziała, ale nie wyczuł w jej głosie rozpaczy, raczej dziwną dumę.
- Doprawdy? Nie zauważyłem – przyznał. - Ale może… takie rozkwitanie…
- Właśnie, właśnie – kiwnęła skwapliwie głową, czy raczej delikatnie schyliła brodę, która nie mogła opaść daleko. - Jeszcze czapka – dodała. - Ach… panie Kaziu, pogłębia się… - wyszeptała, kiedy ściągnął wełniane nakrycie myśli.
- Możliwe. Dzisiaj nie mogłem spać.
Przez chwilę milczeli. Szatniarka przybrała zbolały wyraz twarzy. Nie był jednak pewien czy to było współczucie, czy też wypracowany latami tik.
- To już pójdę. Praca czeka.
- Tak, trzeba przecież pracować, niezależnie od tego co nam się przytrafia. Ja tam panie Kaziu zawsze to każdemu powtarzam.
- Yhm – mruknął i szybko się oddalił. Wolał nie pokazywać kobiecie swoich myśli, a te już stały w dokach startowych niczym rozjuszone, rozgrzane przed wyścigiem konie.

- Pan zawsze miał bardzo otwarty umysł, teraz widać to jeszcze wyraźniej – Prezes klasnął w dłonie. - Mówiłem wszystkim, że ocenianie po okładce jest błędem. Zresztą pan też samego siebie nie doceniał...
Kazimierz uniósł brwi. Myśl, że to Basia, szatniarka doniosła Prezesowi pojawiła się nad jego głową, a potem pękła niczym bańka wykonana ze zbyt dużej ilości mydła.
- Tak, ma pan rację. Dowiedziałem się od naszej Basieńki i szybko tu przyszedłem dla pewności… Nie ma pan pojęcia jaki jestem zachwycony.
Rzeczywiście. Prezes cały promieniał, podskakiwał, zacierał ręce i być może zacząłby tańczyć, gdyby nie to, iż boks, w którym pracował Kazimierz był tak wąski, iż poza biurkiem i krzesłem niewiele pozostawało miejsca na cokolwiek.
- Przeniesiemy pana do bardziej przestronnego biura – powiedział Prezes z uśmiechem.
- Dziękuję – wyszeptał Kazimierz. - Od lat czekałem…
- Może gdzieś bliżej mnie, jestem ciekaw pracy pańskiego umysłu! Takie wydarzenie i to u mnie w firmie! Doprawdy, Kaziu, mogę do ciebie się zwracać po imieniu, prawda? Teraz kiedy jesteś tak otwarty… Przecież to oczywiste, iż Firma pomogła tobie w tym procesie. Doskonale, nasze notowania pójdą z pewnością w górę. Kto by pomyślał… - perorował gestykulując żywo rękoma, także Kazimierz raz po raz musiał się uchylać przed jakimś zbyt zamaszystym gestem.
- Za chwilę przyślę sekretarkę, która pomoże ci przetransportować się w nowe miejsce. Pomyśl ile dobrego zdziałasz dla Firmy! Jestem z ciebie dumny – zakończył swoją mowę Prezes i zaczął zbliżać swoje szerokie usta ku czołu Kazimierza w geście ojcowskiego pocałunku, ale nagle zrezygnował, zawrócił w połowie drogi i tylko zacisnął pieść, którą potrząsnął w górze na znak zwycięstwa, parcia w górę, rozwoju.


- Proszę za mną – powiedziała kobieta o wyglądzie porcelanowej lalki. Widać, że zabroniono jej patrzeć na głowę Kazimierza i cały czas unikała kontaktu wzrokowego. Mężczyzna spakował do teczki te kilka dokumentów, które leżały na biurku oraz ramkę ze zdjęciem przedstawiającym jakąś uśmiechniętą kobietę, której nigdy nie widział i nie miał pojęcia, kim była, ale w Firmie był nakaz trzymania czegoś osobistego na biurku, więc i on był zmuszony coś przynieść.
- Pańska żona? - zapytała sekretarka i nie czekając na odpowiedź zaczęła iść w stronę nowego biura.
- Nie… - wyszeptał nieśmiało i szybko zmienił temat swoich myśli, byle tylko nie wydało się, iż od wielu lat był samotny i prócz bezpańskiego kota, który raz po raz przychodził do jego mieszkania, tak naprawdę nikt go nie odwiedzał.

Nigdy nie był w tej części Firmy. Korytarze były tu szerokie niczym aleje w parku, na ścianach zawieszono obrazy, a za szklanymi drzwiami pomieszczeń widać było uśmiechniętych ludzi, którzy pochyleni nad swoją pracą usiłowali rozwiązać jakiś problem. Wszystkie myśli biegały tu wolno, nieskrępowane żadnymi normami i tylko raz po raz któraś z nich uderzała o szklaną ścianę, po czym znikała bez żalu o tak gwałtowny koniec.
- Czy wszyscy oni…? - zapytał sekretarkę, która skinęła głową, że owszem, właśnie tutaj ludzie z otwartymi umysłami mają szansę na rozwój.
Kazimierz poczuł, że i w nim wzbiera dziwne zadowolenie. Niewątpliwie obecność tylu radosnych osób sprzyjało poprawie nastroju. W końcu dotarli do drzwi, na których sekretarka musiała już wcześniej przyczepić tabliczkę z napisem: „Kazimierz P.”, co mile połechtało próżność Kazimierza, tę samą próżność, o której istnieniu w ogóle nie widział, aż do dnia dzisiejszego.
- Będzie tu panu wygodnie – powiedziała i pchnęła drzwi.
Pokój był naprawdę przestronny. Wszystko w nim było okazałe i wielkie, zupełnie jakby duże gabaryty czekały na równie wielkie i wspaniałe pomysły.
- Panie Atanazy, a pan co tutaj jeszcze robi? - sekretarka nie kryła swojego oburzenia na widok niewielkiego, chudego mężczyzny, który stał przy oknie i poruszał nerwowo ramionami.
- Dawałem z siebie wszystko… Każdą swoją myśl, każdy pomysł poświęciłem tej firmie, a wy mnie teraz… ach… przecież to niegodziwe – powiedział mężczyzna i zaniósł się szlochem.
- Proszę wybaczyć, panie Kazimierzu, to dość niefortunne – powiedziała sekretarka, którą najwidoczniej w ogóle nie obchodził płacz Atanazego. - Zaraz zawołam sprzątaczkę, żeby wyczyściła pańskie biuro.
Szloch stawał się coraz bardziej intensywny. Wielkie krople spadały na podłogę, tak że wkrótce wokół nóg płaczącego mężczyzny zaczęła tworzyć się kałuża, która z każdą chwilą powiększała swoje gabaryty.
- Przyślijcie C8 do pokoju numer 130 – powiedziała sekretarka do słuchawki. - To nie potrwa długo – rzekła z uśmiechem w stronę Kazimierza. - Może pan w tym czasie ściągnąć ubrania, w szafie obok wiszą garnitury, bluzy, dresy, a nawet hawajskie koszule, ale jeżeli woli pan pracować nago to nie ma problemu. Nic nie może krępować pańskiego umysłu, to by zaszkodziło Firmie…

Kazimierz podszedł do szafy. Nigdy dotąd nie przywiązywał wagi do tego co ma na sobie. A może to był błąd? Być może stój ma wpływ na myśli. Skoro jesteśmy tym co jemy, to może też jesteśmy tym w czym tkwimy? Jak aktorzy na scenie, którym scenografia i choreografia pomaga wczuć się w rolę? Wyciągnął przed siebie rękę. Jego dłoń wyczuła przyjemną w dotyku tkaninę. Każde z ubrań uszyte było z widoczną precyzją, każde idealnie dopasowane do jego wzrostu i sylwetki.
- Niech pan tego nie robi – posłyszał za swoimi plecami cichy i piskliwy głos Atanazego. - To pana zniszczy…
- Bardzo mi przykro, że pana zwolnili – powiedział Kazimierz i spojrzał w mizerną twarz małego mężczyzny.
- Zwalniają? Ależ skąd! Oni mnie przenoszą. Wyciągnęli ze mnie wszystko, każdy pomysł, każdą genialną myśl… I kiedy już zabrali słomkę, przez którą tak ochoczo ssali postanowili, że te resztki, te nędzne ochłapy, które zostały na samym dnie, też się mogą przydać! Więc mnie przenoszą…
- Więc nie ma nad czym rozpaczać, skoro tylko…
- Pan niczego nie rozumie! – Atanazy wskoczył na biurko, by choć przez chwilę zyskać bardziej poważny wzrost – Te wszystkie ubrania należały do mnie, byłem panem i byłem równie naiwny sądząc, iż spotkał mnie zaszczyt! Ach, tak… upajałem się własnym umysłem, tymi wszystkimi cholernymi myślami, które mogły swobodnie biegać jak małe, głupie koniki… całkiem prawdziwe, takie obrzydliwie prawdziwe koniki, ogiery, klacze… - mężczyzna wyrzucał z siebie zdania z prędkością, która była tak zdumiewająca, iż Kazimierz musiał usiać na ziemi, żeby przypadkiem niektóre ze słów nie uderzyły w niego zbyt mocno. - A teraz, kiedy już wszystko stracone zamienią mnie w zwykłego szczura Albo gorzej!Bo czy człowiek, który tak mocno skurczył się w sobie może być jeszcze pożyteczny? - po tych słowach mężczyzna usiadł na ziemi, chwycił między dłonie swoją niewielką głowę jakby pragnął powstrzymać ją przed czymś nieuchronnym, a ponieważ na nic zdały się jego chęci zaczął jeszcze mocniej lamentować i szlochać, tak że po chwili cały był jednym wielkim płaczem.

- Pan chyba trochę przesadza – powiedział Kazimierz zbyt cicho, by mały człowieczek mógł go usłyszeć i dodałby może parę głośniejszych słów o intensywnym, pocieszającym aromacie, ale w tym momencie do pokoju weszła grupa sprzątaczy z szerokimi miotłami.
- Sio! - powiedział jeden z nich.
- Sio! - zawtórował mu drugi.
Atanazy zeskoczył ze stołu i zaczął biegać po pomieszczeniu szukając schronienia to pod biurkiem, to za drzwiami szafy, ale wszędzie dosięgały go szerokie ramiona miotły. W końcu sprzątaczom udało się skierować mężczyznę na korytarz. W pomieszczeniu zapanowała cisza.

Kałuża łez wysychała pod oknem i po chwili nie było już po niej śladu. Kazimierz usiadł na przyjemnie miękkim fotelu i poczuł, że ta miękkość siedzenia odciąża też jego głowę. Zupełnie jakby fotel masował nie tylko plecy, ale i myśli.
- Proszę się zrelaksować – powiedziała sekretarka, która wyrosła obok mężczyzny, a może stała już tak od dawna? Może wcale nie opuściła pomieszczenia na czas tego całego wariactwa wokół Atanazego? - Mogę oczywiście panu pomóc… jestem jak najbardziej do pańskiej dyspozycji – powiedziała i uniosła do góry spódnicę odsłaniając przed Kazimierzem swoje kobiece urokliwości.
- Takie otwarte umysły jak Pański zasługują na wszystko czego zapragną – dodała i po raz pierwszy spojrzała Kazimierzowi w oczy. Mężczyzna poczuł jak jego czaszka, która i tak miała już potężną dziurę pośrodku rozszerza się jeszcze mocniej. Każdy pomysł, każda Idea mogła teraz swobodnie wyskoczyć z jego głowy. Nie było już ciasnego sklepienia utrzymującego myśli w ryzach. Nieskrępowana wyobraźnia i kreatywność miały teraz tyle przestrzeni, ile tylko jest potrzebne do tego, by się rozwijać.
- O mój Boże – wyszeptał mężczyzna, który wcale nie był wierzący i zrozumiał, że to co mówił Atanazy było prawdą. Wyssą z niego wszystko – wszystko co ma w sobie, każdą nawet najbardziej idiotyczną myśl, będą mogli zobaczyć i zabrać, a potem, kiedy nagle zabraknie mu pomysłów, a jego umysł znowu zacznie się zamykać, wyrzucą bez żalu. „Jak śmieć, szczura, mysz, kreta...”. Ale zanim to nastąpi będzie mógł doświadczyć każdej przyjemności, każdej zachcianki, o której nawet nie miał pojęcia, że może być warta uwagi. I chociaż wewnętrzny rozsądek stanął w rozkroku gotowy do zadania ciosu tym wszystkim pokusom i możliwościom, Kazimierz pokręcił tylko głową. W końcu poza samym sobą i tak nie miał więcej do stracenia.

szkic do opowiadania otwarty umysł
otwarty umysł szkic Painter

wtorek, 7 lutego 2017

Getto ławkowe (Getta ławkowe wprowadzono na niektórych uczelniach wyższych ok roku 1937 oficjalnie "w celu obrony Żydów przed atakami bojówek")

Wpadła mu w oko, w sam środek źrenicy, w tą czarną kropkę, która nie ma dna, więc trzyma wszystko mocno, niemal boleśnie. Zamrugał, ale to nic nie dało. Nie chciała wypaść, nie miała jak, bo przez ten fragment nocnego nieba przedostała się aż do serca, a stamtąd, wiadomo, powrotu już nie ma. Chyba że po śmierci. Więc zamykał i otwierał nerwowo powieki, a ona w nich siedziała, piękna, dumna, z rudymi, długimi włosami, które od czasu do czasu opadały na jej blade czoło. Zacisnął pięści. Chciał dodać sobie odwagi, chociaż w takim sposób, skoro nie stać go było na lepsze ubranie i buty bez dziur.
Chciałbym pani powiedzieć, że wszystko we mnie śpiewa, tańczy i drży, kiedy spoglądam na pani piękną twarz, na długą szyję, smukłą, niemal wątłą kibić. Porwę panią w ramiona i nic już nie będzie ważne, tylko my. Żuł w myślach słowa, których i tak nie miałby odwagi wypowiedzieć, więc tylko podszedł bliżej i chrząknął, zbyt cicho, by mogła go usłyszeć, a jednak odwróciła głowę. Przez chwilę ich spojrzenia obwąchiwały się, dotykały nosami, sprawdzały, a potem ona zrobiła minę jakby chciała połknąć czkawkę albo, co gorsza, własny śmiech, i poczuł każdą łatę na swoim wytartym garniturze, każdą dziurę, która świadczyła o tym, że nigdy nie miał pieniędzy i być może nigdy ich nie będzie miał, bo niby skąd, ubogi student filologii miałby wziąć pieniądze?
Jesteście głupcami bez grosza, powiedział po powrocie do domu, do schylonych pleców matki i osowiałego spojrzenia ojca, który od kilku miesięcy siedział tylko na kanapie i patrzył w coś, czego nigdy przed sobą nie miał, może w jakąś lepszą przyszłość, w ładniejsze ściany, w szczelne okna.
- Nie godej tak do ojca, widzisz, że mu i tak zasmuciło życie odkąd zamknięto fabrykę.
- To przez Żydów. My nie mamy, żeby oni mogli mieć – powiedział po raz pierwszy te słowa pełne złości, w które wówczas jeszcze nie wierzył, ale potem, podlewał je każdego dnia, pielęgnował, bo niczego innego pielęgnować nie mógł, więc dbał chociaż o te dziwne ziarna, które jako jedyne miały szansę wyrosnąć potężnym drzewem.
- Co też ty… Maciek, przecie… - odparła i wstała z kolan, rzuciła na ziemię mokrą szmatę, którą próbowała zedrzeć z podłogi swoją biedę i spojrzała na syna. - Jak tak można? - zapytała kręcąc głową, ale on tylko wykrzywił usta w jakimś okropnym grymasie, którego nigdy wcześniej nie widziała i nagle przyszło jej do głowy, że nie stoi przed nią jej Maciek, Maciuś, Misiaczek, Cineczek, tylko obcy mężczyzna, więc opuściła głowę i przełknęła głośno ślinę, a wraz z nią resztę swoich myśli, bo obcy zawsze ją przerażali, a tacy, którzy mieszkali pod jej własnym dachem tym bardziej.

„Wstyd i hańba dla tych, którzy kupują cokolwiek u Żydów. Jak Polak może wspierać obcy naród skoro jego własny w łachach chodzi? Jak Polak może pomagać tym, co i tak mają za dużo, a którzy mu nigdy by nie pomogli? Należy bojkotować towary pochodzące od Żyda. Polska dla Polaków, to jedyne słuszne hasło”, przeczytał z łapczywością wygłodniałego psa, a potem, kiedy już połknął każde słowo poczuł jakąś wewnętrzną dumę. Oto on, ubrany niczym żebrak, jest Polakiem i ma swoje prawa. Ba, jest nawet ważniejszy od tych wszystkich wymuskanych studenciaków, w dobrze skrojonych garniturach, którzy tak naprawdę swoje bogactwo zawdzięczają jemu. Nie mam pieniędzy, bo wszystko oni dostają, pomyślał, a potem kopnął w zadek niedorzeczność tego stwierdzenia, by przypadkiem nie mąciła mu tej kiełkującej, pięknej dumy… Czemu tylu Żydów wygląda lepiej od Polaków? Coś w tym musi być, w gazetach zawsze jest trochę prawdy, podlewał swój nacjonalizm, który ochoczo obrastał w przyjemny tłuszczyk. Na dodatek niewiele mu było trzeba, a co ważniejsze, za darmo. Karmiony samymi myślami zaokrąglał się i pęczniał, a im więcej go było, tym wyżej Maciej unosił swoją głowę, aż jego koledzy zaczynali szeptać między sobą, że chyba zakochany.

- Usiądź gdzieś indziej, tu siedzą Polacy – powiedział do pięknej Racheli, a ona spojrzała na niego zdumiona i znowu chciała połknąć swój śmiech, ale nagle dostrzegła w jego oczach coś takiego, co zmroziło jej ciało i zrozumiała, że ten chłopak, który dawniej z taką natarczywością wpatrywał się w jej osobę, teraz wciąż na nią patrzy, ale już bez owej przyjemnej namiętności, która łechtała jej dumę.
- Nie rozumiem, panie Macieju, skąd taka zmiana – powiedziała lekko drżącym głosem, a on nagle poczuł zmieszanie, bo nie sądził, że zna jego imię i przez chwilę zapragnął nawet powrotu danego siebie, ale było już na to za późno, więc zagryzł wargi i wydobył z siebie taki syk, że Rachela nie pytała o więcej, tylko wzięła swoje książki i poszła do innej ławki. Potem przeklinała w duchu swoją bezradność, obiecując sobie samej więcej odwagi, następnym razem, teraz mnie zaskoczył i dlatego poszłam jak głupia, ustąpiłam, chociaż przecież nie miał prawa, nie powinien był, jakie to ma znaczenie że jestem Żydówką? Przecież tych samych przedmiotów słuchamy, uszy mamy podobne, oczy też, może jedynie mój nos jest trochę nie taki jak jego, ale czy może nos mieć jakieś znaczenie? Zapachy te same wywącha… Dlaczego ten Polak uznał, że jestem gorsza? Myślała wieczorem przed snem, a potem i rano, zaraz po przebudzeniu, bo cała ta sytuacja wytrąciła ją z równowagi i poczuła, iż coś ulega zmianie, że nie on pierwszy tak zaczął myśleć o Żydach.

Szła przez miasto i przez chwilę nie była pewna czy to wciąż to samo miasto, w którym żyła od dwudziestu lat, czy może już zupełnie inne miejsce, obce, ponure, z przygnębionymi ludźmi, z broszurami przekazywanymi z rąk do rąk, w których ktoś wypisywał jakieś okropne słowa, które zamiast umrzeć ze wstydu pęczniały i kpiły z takich jak ona. Co prawda, przyznawała w duchu, jej rodacy niekoniecznie dążyli do asymilacji, ale też przecież mieli inną kulturę, inne zwyczaje, więc na co to wszystko zmieniać?
- Nie idź dzisiaj na uczelnię! - dziewczyna podbiegła do Racheli. Miała jasne włosy i błękitne włosy. Piękny, prosty, mały nosek, takie słowiańskie rysy, że mogłaby zagrać Zosię z Pana Tadeusza i każdy byłby zachwycony jej polskością, a przecież jej babka była Żydówką.
- Mam egzamin – powiedziała Rachela i zrobiła krok, ale dziewczyna zagrodziła jej drogę.
- Przełożysz… - wyszeptała z przejęciem – Słyszałam, że będą bić Żydów.
- Daj spokój, przecież ja nikomu nie wadzę. Nie mieszam się w jakieś tam uliczne bójki – odparła. - Chyba nie będą dziewczyn w to mieszać?
- Kto ich tam wie? - odparła blondynka. - Po co ryzykować?
- A ty idziesz?
- Ja mogę. Mam polskie nazwisko – powiedziała cicho, jakby ze wstydem. I piękną buzię ze zgrabnym noskiem, który nie zdradzi nigdy Twoich korzeni, nawet wtedy, kiedy twoich krewnych wpakują do getta, a potem spalą, jak stare, drewniane meble, które straciły znaczenie, pomyślała Rachela i zadrżała, bo przecież nie mogła nic wiedzieć o wojnie, która miała dopiero nadejść.

Zawróciła, ale to nic nie dało. Zaszedł ją od tyłu i nie mogła nawet krzyknąć, kiedy położył swoją rękę na jej ustach.
- Śmiałaś się ze mnie kurwo Żydowska, to teraz ja będę miał ubaw – wysyczał i wówczas Rachela zrozumiała, że
przed tym wszystkim nie ma ucieczki.
Łzy zaczęły szturmować jej policzki, z równie dużym zapałem jak jego ręka uzbrojona w żyletkę, wykrawająca jej piegi, jej bladość, ścinająca jej rude włosy, które opadały na chodnik niczym jesienne liście, nikt nie będzie po nich płakał, pomyślała, nikt nie płacze, kiedy nadchodzi jesień, przyjmuje się ją jako oczywistość, nie ma tu pola do dyskusji.
I kiedy wróciła do domu, pozbawiona urody, poszła do swojego pokoju, wyciągnęła z szuflady żyletkę, którą dała jej koleżanka jakiś czas temu mówiąc, że europejki zaczęły sobie golić nogi, że to takie nowoczesne, więc tą żyletką, która miała być wyrazem nowego, chciała zniszczyć do końca swój stary świat i złożyć samą siebie w ofierze, ale zabrakło jej sił.

Gdybym tylko wówczas miała więcej odwagi... myślała dwa lata później siadając na uczelni po lewej stronie sali wykładowej z innymi studentami, w których indeksach widniało wielkie „L”, gdybym tylko… mówiła, nie kończąc nigdy tego zdania, które wszak i tak nie miało swojego zakończenia.




niedziela, 5 lutego 2017

#mgła (opowiadanie zasnute mgłą)


Tego dnia wszystko tonęło we mgle. Zupełnie jakby na ziemię zeszła jakaś gęsta, biała chmura i postanowiła sobie zadrwić z ludzkiego przywiązania do konturów i obrysów. Mgła pożerała po kawałeczku każdą rzecz, którą spotkała na swojej drodze, a potem, zadowolona, mlaskała wilgotnym jęzorem i być może nawet uśmiechała się do siebie, zadowolona z tak wielkiej uczty.
Kobieta podeszła do wyciągu, który próbował nadrobić brak widoczności silniejszym dzwonieniem i pobrzdękiwaniem metalowych krążków, linek, zawiasów. Nie była wcale pewna czy powinna jechać na samą górę, może w ogóle już nie było żadnego szczytu, a mgła połknęła i strawiła w swoim białym brzuchu większą część góry. Potrząsnęła głową, niedorzeczna myśl spadła na śnieg i zniknęła. Anna wciągnęła w nozdrza zapach wilgoci, a potem pozwoliła, by orczyk szarpnął jej ciałem i zaczął je wciągać w górę. Przez chwilę miała wrażenie, iż płynie. Nie dostrzegała różnicy między niebem a ziemią, horyzont zrobił sobie przerwę, poszedł na kawę, albo porwał go jakiś smok, żółw, cholera wie co. Więc nie było różnicy między tym co na dole, a tym co u góry i Anna doszła do wniosku, że sama zaczyna zatracać swoje ja, zupełnie jakby i ono rozprzestrzeniło się i rozlało tak jak wszechobecna mgła.
Westchnęła ciężko, ale nabranie powietrza w płuca nie przywróciło jej samej siebie. Przestaję istnieć i nie wiem jak zatrzymać ten proces, myślała nie swoimi myślami, a potem już tylko trwała – wielka, mleczna, pozbawiona konturów. W końcu dojechała do miejsca, gdzie krzywo wbity kijek informował, iż musi puścić orczyk i chociaż miała wrażenie, iż oddala od siebie ostatnią rzecz, która jest namacalna, puściła metalowy krążek. Z hukiem poleciał kilka metrów w górę, a potem uderzył w betonowy słup, by po chwili radośnie i lekko zacząć swoją wędrówkę w dół. W końcu jednak zniknął i Anna została sama. Przeraźliwie nie-sama, bo przecież ta mgła jest jak Obecność, powiedziała cicho, być może nawet nie otwierając ust. Zsunęła na oczy gogle, ale narciarskie okulary tylko zabarwiły wszystko na żółto, jakby chciały sobie zakpić z bieli przydając jej tego koloru psiego moczu, więc schowała je do kieszeni. Wolę pływać w mleku, szepnęła. Zgięła kolana i przeniosła ciężar ciała na przód narciarskich butów. Nie była jednak pewna czy już zaczęła zjeżdżać, czy może wciąż tkwi w tym samy miejscu. Nic nie uległo zmianie, przestrzeń była nieruchoma, tak samo jak Anna. Mgła była zbyt gęsta, by cokolwiek mogło się poruszać i kobieta zrozumiała, że już nigdy nie wróci na dół, bo nie ma czegoś takiego jak dół i góra. Jestem jednocześnie tu i tam, nieruchoma i jadąca. Połknięta przez białego wieloryba, do którego brzucha wpadł cały świat, a potem zasnął, a ponieważ śpi mocno, nic nie jest prawdziwe.
Wilgotne powietrze przycisnęło do siebie narciarkę, wzięło w swoje ramiona, ale nie było w tym żadnej czułości. Ciało Anny zaczęło rozciągać się i rozpływać. Nie mam swojego początku ani końca, pomyślała ze zdumieniem, ale wciąż to jestem ja, bo moje myśli tkwią przy mnie, wierne psy, dzikie szakale, hordy głodnych wilków. Więc tak to jest czuć nie samym sobą, a wszystkim wokół i jednocześnie nie czuć wcale, wyszeptała, zdumiona, iż posiada jeszcze głos, chociaż ten zdawał się być jakiś dziwnie zmieniony, obcy, mglisty.
I nagle poczuła pęd powietrza. Więc jednak jadę, pomyślała ta Anna, która faktycznie pędziła w dół. Przecież stoję, przeszło przez myśl tej drugiej, która dojechawszy do końca orczyka znieruchomiała.
Przerzuciła ciężar ciała na drugą nogę, tę, którą jakby dopiero co odzyskała i aż chciała krzyknąć zadowolona, że oto ma, posiada, jest, istnieje jako odrębny byt, a nie jako cząstka tego wielkiego, wilgotnego mleka, pożeracza przestrzeni.


Spojrzała w dół na pędzącą narciarkę, a potem zamknęła oczy i pozwoliła, by mgła wniknęła z impetem w jej ciało. Przez chwilę delektowała się brakiem własnego istnienia, a potem już przestała, bo zniknęła całkowicie, nie zniknąwszy wcale.