piątek, 22 czerwca 2018

Umrzeć wcale nie tak bardzo

Poranek dotknął jej policzka, a potem delikatnie przesunął się w kierunku powiek. Poczuła jak jasność wnika do jej wnętrza, ale nie otworzyła oczu. Tak było lepiej. Wolała leżeć nieruchomo i czuć jak świt penetruje jej ciało. Było w tym coś erotycznego i zakazanego. Chociaż w rzeczywistości nic nie zaszło. Po prostu leżała na łóżku. Pokój był pusty. A może nie był? Posłyszała jakiś szmer. Czyjś szept (taki sam jak wówczas, kiedy była dzieckiem i rodzice próbowali ukryć przed nią swoje kłótnie, także te prowadzące do rozpadu ich małżeństwa), przebiegł obok niej, ale nie zdołała go pochwycić. Jej głowa była zbyt ciężka. Coś przyciskało ją do poduszki. Już nie czuła pieszczoty wschodzącego słońca tylko strach. Wcale nie blady, raczej kościsty i lepki. Jej skóra stopniowo zaczęła pokrywać się delikatnymi kropelkami. Ale to nie mógł być pot. Pot jest zbyt przyziemny i zwyczajny, z pewnością nie tak gęsty i ciężki. A ona wyraźnie czuła ciężar. Coś ją dociskało do łóżka, wgniatało w pościel i odbierało oddech.
„Muszę otworzyć oczy”, pomyślała, ale powieki nie zamierzały jej słuchać. Leżały martwo na jej gałkach ocznych, po raz pierwszy tak odrębne, jakby wcale nie stanowiły kawałka jej samej. A przecież to były jej powieki, powinny robić co im mówi.

- Trzeba ją gdzieś przenieść, nie może tu tak leżeć – posłyszała, tym razem dość wyraźnie i nagle zapragnęła krzyknąć. Tak, krzyk byłby wybawieniem. Zawsze jest. Dziecko, kiedy przychodzi na świat też wpierw krzyczy. Jakby krzyk był oznaką życia, siłą, Wszystkim. Więc spróbowała otworzyć usta, ale żaden dźwięk nie miał zamiaru w niej powstać.

– Opada jej szczęka, weź jakiś kawałek szmaty i jej podwiąż, bo to strasznie wygląda, jakby do nas gadała.
– Idiota. Czyś ty nigdy trupa nie widział?
– No tak, właśnie że nie widziałem. To moje pierwsze zlecenie.
– To poczekaj ino jak puści soki. Albo ręką poruszy.
– Czemu miałaby ruszać ręką?
– To takie odruchy. Mięśnie po śmierci tężeją i różne dziwne rzeczy potem zachodzą. Czasami mam wrażenie, że ktoś mnie chwyta za dłoń, jakby chciał mnie powstrzymać. Jakby wcale nie umarł…
– Weź mnie człowieku nie strasz. Lepiej zabierzmy się stąd szybko, bo jakoś tak nieprzyjemnie.
– No już dobrze, dobrze, trzeba tylko ją wpierw umyć.
– Umyć?
– No przecież. Wszystko ci trzeba mówić?

Poczuła czyjąś dłoń na swojej skórze. Ktoś rozpinał jej bluzkę. A jednak wciąż nie mogła nic zrobić. I tylko leżała nieruchomo, jakby jej ciało nie należało już do niej, a do kogoś zupełnie innego. Pożyczona sukienka z tafty, niedopasowana, sztywna i obca.
„Ja żyję”, powtarzała w myślach, ale myśli mają to do siebie, że zwykle nikt ich nie może posłyszeć poza nami samymi, więc mężczyźni nie zwrócili uwagi na tę jej wewnętrzną szarpaninę. „Boże, pozwól mówić”, błagała, ale Bóg nie zamierzał jej słuchać, bo go wcale nie było obok niej. Miał swoje sprawy na głowie. Dużo ważniejsze i nie tak przyziemne jak wydawanie z siebie głosu.

– Dobra, teraz weź gąbkę i wjedź w każdy zakamarek.
– To obrzydliwe.
– Obrzydliwe jest zjadanie ślimaka żywcem, a ty masz umyć całkiem ładną lalunię.
– Jezu, człowieku, przecież to jest martwa dziewczyna.
– Ale cycuszki niczego sobie i zgrabne nogi…
– Chyba ci odbiło.
– Ciało to ciało, co za różnica czy wciąż ciepłe, czy takie co już powoli stygnie?
– Jesteś chory.
– Nie. Po prostu przyzwyczaiłem się. Poza tym…
– Co poza tym?
– Może oni wcale nie są tak umarli jak nam się wydaje? Może wciąż są z nami i chcieliby zaznać jeszcze chociaż odrobiny…
– Nawet nie kończ, człowieku. Jesteś pieprzonym nekrofilem.
– Pogadamy za parę lat.
– Za parę lat to ja tu nie będę pracował. Zatrudniłem się tymczasowo.
– Każdy z nas tak mówi, a potem żaden nie potrafi odejść.
– Dlaczego?
– Nie wiem. Tak po prostu jest. Trupy są bardziej wyrozumiałe od żywych. I, no wiesz, oni są tacy cisi. Mówisz do nich, a oni niczego nie komentują, nie dają uszczypliwych uwag, po prostu słuchają.
– Niczego nie słuchają, przecież są martwi.

Ale ja słyszę. Słyszę wasze głosy i czuję jak obmywacie zbyt zimną wodą moje ciało. Moze nawet mam gęsią skórkę. Zerknijcie na moją skórę, tak mi zimno, wówczas zrozumiecie, że wciąż tu jestem, że to jakiś cholerny i dziwny paraliż. Ja wcale nie umarłam.

– Dobra. Ubieramy i wrzucamy na pakę.
– Masz dla niej jakieś ubrania?
– Coś znajdziemy. O, patrz, to jest niezłe.
– Daj spokój, to do niej nie pasuje.
– A ty wiesz co do niej pasuje?
– Wygląda na taką spokojną.
– To oczywiste, idioto, przecież jest martwa. Wszystkie trupy są spokojne. Chyba że te powypadkowe. To to są nadzwyczaj niespokojne. O ile da się je w ogóle złożyć do kupy… Kiedyś pomyliłem i dałem nogę faceta do trumny z babą. Ale, jak Bóg mi świadkiem, wyglądały bardzo podobnie. Nie moja wina, że się nie goliła.
– Jesteś obrzydliwy.
– Przywykniesz.
– Wolałbym nie. Mówiłem przecież…
– Tak, tak, to czasowa praca. Mówiłeś.

Nie lubię tej małej czarnej. Jest zbyt obcisła i za krótka. Nie wiem czemu zostawiłam ją w szafie. Może miałam nadzieję, że kiedyś ją jeszcze nałożę, na jakąś randkę, do kina, nie wiem. To głupie. Bo przecież zupełnie nie jest w moim stylu. Wolałabym mieć na sobie coś kolorowego, najlepiej w kwiaty. Mam kilka ładnych sukienek.

– Ta będzie idealna.
– Tak. Rodzina się ucieszy. Będzie wyglądała, jakby szła na pielgrzymkę do Częstochowy. Jeszcze jej na głowę beret załóż.
– Przecież jest fajna, taka dziewczęca.
– Nie znasz się, ale wszystko jedno. Możesz jej nałożyć sukienkę w kwiaty. Nie będzie się skarżyć.
– Wiesz coś o jej rodzinie?
– Niby co?
– No, gdzie są, czemu sami tego wszystkiego nie robią.
– Nie wiem, może nikogo nie miała i już.
– Taka ładna i samotna?
– Trup ci się podoba? A mnie od pedofilów wyzywasz.
– To nie o to chodzi…
– A o co?
– Sam nie wiem. Mam wrażenie, jakby chciała mi coś powiedzieć.
– Oczywiście! Ona mówi: Pakuj mnie kurwa wreszcie do trumny zanim zacznę śmierdzieć.

On ma rację. Czuję ten zapach. Nigdy wcześniej go nie czułam, a teraz przyszedł. Nie, nie przyszedł. On jest we mnie i pomału zaczyna ze mnie wychodzić. Więc jednak umarłam? Rozpadam się od środka, gniję. Tak ma wyglądać koniec? A gdzie tunel i światło? Jezu, to chyba jednak tylko jakiś potworny sen.

– Na raz, dwa i trzy. Teraz tam przywiąż, żeby się nie osunęła na ziemię, bo nie chcemy mieć poobijanej denatki.
– Słyszałeś?
– Co?
– Jakby westchnięcie.
– To pewnie gazy.

Musicie mnie obudzić. Musicie mnie obudzić. Zrzućcie mnie na ziemię, może wówczas się obudzę i wyjaśnię, że to cholerna pomyłka.

– Kurwa, ona mnie chwyciła za rękę.
– Pośmiertny przykurcz.
– Nie, to nie było to. Zatrzymaj się do cholery, musimy sprawdzić…
– Wciąż zimna, wciąż martwa. Nie wiem co chcesz sprawdzać.
– Ona tylko śpi.
– Lepiej zrezygnuj z pracy po tym zleceniu, młody, bo nie nadajesz się do tego zawodu. Zostań lepiej poetą czy coś.
– Sam se zostań poetą.
– Ja już jestem. Piszę wiersze o zwłokach, które nocami wstają i chodzą po kostnicy.


Chciałabym uciec. Ale moje ciało już do mnie nie należy. Jest dziwnie ciężkie. Obce. Chciałabym odejść, tylko nie wiem jak. Zimno mi. Strasznie tu zimno.

– Zostanę z nią na pace.
– No, no, romantyk. Trochę za późno na amory.
– Jakoś tak czuję, że ona wolałaby mieć kogoś przy sobie.
– Idiota.
– Sam jesteś idiota.

Dziękuję. Twoja dłoń jest taka życzliwa. Gładzisz moje włosy a ja miałabym ochotę mruczeć jak kot. Dlaczego dopiero teraz mnie odnalazłeś? Czemu tak późno?

– O nic się nie martw. Będę przy tobie.

Do samego końca?

– Do samego końca. Nie musisz się bać.

Już mi lepiej. Dziękuję. To miłe, kiedy tak trzymasz mnie za rękę. Przypominam sobie moją pierwszą miłość. Przelotne spojrzenia i przelotny dotyk. Właściwie, dlaczego ja go wówczas nie zatrzymałam przy sobie? Gdybym mogła żyć jeszcze raz...

– Mamy tylko to jedno życie. Bez możliwości szkicowania i wymazywania gumką.

Szkoda. Bywałam nieroztropna. Nie rozumiałam, tylu rzeczy nie rozumiałam.

– O nic się już nie martw. Dobranoc.

Dobranoc. Chociaż mam wrażenie, że tego poranka już więcej nie zasnę.


"Autopsja Jane Doe": kadr z filmu
kadr z filmu "Autopsja Jane Doe" (https://kultura.onet.pl/film/recenzje/autopsja-jane-doe-przyczyna-smierci-nieznana-recenzja/mj3885c)

niedziela, 17 czerwca 2018

Ida. Opowiadanie pół-krótkie jak nagle przerwany sen

Uchyliła powieki. Chciała jeszcze przez chwilę błąkać się po zakamarkach tego snu, który stopniowo zanikał. A przecież była taki przyjemny. Chociaż. Nie, wcale nie był przyjemny. Gryzł i szarpał jej ciało, sprawiał, że rolowała pościel niczym magiel a jednak. A jednak było w tym śnie coś, co ją pociągało. Drażniło i fascynowało zarazem? Co to takiego?
Usiadła na łóżku i opuściła nogi. Przez chwilę jej stopy szukały miękkości kapci. Codziennie to samo. Każdego dnia jej buty znikały gdzieś pod łóżkiem i musiała je gonić. Jakby prowadziły intensywne życie nocne, a ona im przeszkadzała, bezczelnie wtrącała się swoją bosą stopą, wyrywała z zabawy, stosowała przemoc. „Ale przecież nie jestem okrutna”, pomyślała, „To tylko kapcie. Dość wysłużone i niezbyt atrakcyjne, zwyczajne kapcie, przedmiot martwy pozbawiony duszy. Chociaż. Może coś mylę, może przedmioty mają duszę, ukrytą pomiędzy zwartością atomów, niewidzialną i wrażliwą?”
Pokręciła głową. „To niedorzeczne. Tak myśleć, niemal magicznie”.
Zapaliła światło w łazience. Wielkie lustro spojrzało na nią z ukosa, ale ona w pierwszym momencie nie zauważyła swojego odbicia, jakby lustro zapomniało, że ma pokazać jej wizerunek i zamiast niego wyświetliło fragment tego snu, o którym już prawie zapomniała. Wyciągnęła rękę i przetarła nią gładką taflę. Mgła osiadła na opuszkach jej palców. Miłość od pierwszego dotyku. Wilgotny pocałunek. Pomiędzy białymi smugami dostrzegła w końcu fragment swojej szyi i policzka. Czubek głowy uzbrojony w niebieskie włosy. „Lepsze takie niż siwe”, mówiła, kiedy pytano ją dlaczego tak odważnie, tak radykalne i ostro. Ale to nie była prawda. Już po prostu nie pamiętała jaki kolor to ten naturalny. Kiedy przyszła na świat jej głowa była łysa i błyszcząca. Ani jednego włoska. Nic. „Proszę się nie martwić”, powiedział lekarz do jej matki, „To się zdarza. W końcu urosną”. Wiec jej matka czekała. Każdego dnia sprawdzała maleńką głowę, jakby szukała oznak wiosny i każdego dnia przymykała powieki, rozczarowana. „Łysa pała”, przezywały dziewczynkę dzieci, kiedy poszła do przedszkola. „Musi mieć raka”, szeptali rodzice na rozpoczęciu roku szkolnego. „Możliwe, że to jakaś choroba genetyczna”, „Jej matka oddała duszę diabłu, to dlatego”, „Biedne dziecko, takie szpetne”, „Tfu, straszydło, lepiej, niech no zakrywo ten swój łysy łeb, bo jeszcze nam nasze pociechy pozarożo”, „Od razu widać, że nieślubne”, „Bóg się ulituje, tylko proszę się do niego każdego dnia modlić i na kościół dać, nie skąpić”. Otaczały ją szepty, które czasami wcale nie były szeptami, bo niektórzy ludzie mówili całkiem głośno, chociaż na boku i z lekką chrypą. Pod koniec szkoły podstawowej, kiedy jej matka wreszcie pogodziła się z tym, że głowa jej córki będzie błyszcząca, cielista i nieskazitelnie gładka, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, niemal z dnia na dzień, ukryte dotąd cebulki włosów nagle ożyły i wypuściły pierwsze pąki. Delikatny meszek był przyjemny w dotyku i przypominał mech. Więc Ida, jak tylko włosy stały się trochę dłuższe, pokryła je zieloną farbą. A potem, kiedy zaczęły sięgać jej za ucho, przemalowała je na czerwono. Zmieniała ich kolor, jakby przeznaczeniem włosów było przyjmowanie na siebie nastroju właścicielki – czarne, kiedy miała depresję i złote, gdy urodziła pierwsze dziecko. Fioletowe, kiedy pojechała do Tybetu na medytację, brązowe niczym jesienne, gnijące liście, kiedy zdradził ją mąż i pomarańczowe, kiedy sama go zdradziła.
A teraz niebieskie. Dlaczego taki kolor? Westchnęła, bo nie mogła sobie przypomnieć co nią kierowało, jaka myśl była tą pierwotną, tym impulsem, który sprawił, że poszła do sklepu i kupiła kolor 004, błękit królewski, „wyjątkowy i odlotowy”, jak głosiła etykieta na opakowaniu. Nie, raczej nie zamierzała nigdzie odlatywać. Chociaż. Przecież w swoim śnie latała. Mignęło przed nią wspomnienie rozpostartych ramion, poczucie wolności i strachu, kiedy ciało zaczęło z impetem opadać w dół.
Potrząsnęła głową. „To tylko sen”, wyszeptała uspokajająco w kierunku, nagle zdenerwowanego, serca. „Potrzebuję filiżanki mocnej kawy”, powiedziała spoglądając na swoją rękę, w której tkwiło wielkie, białe ucho kubka. Czarny napój drgnął delikatnie, jakby chciał ją ponaglić, by go spróbowała, a przecież nie pamiętała wizyty w kuchni. Więc jak to możliwe? Kawa smakowała wspomnieniem tego dnia, w którym przyszła zbyt szybko do domu i zastała leżącą na podłodze matkę. Kuchnia pachniała aromatem świeżo mielonych ziaren. Cała podłoga zasypana była czarnymi okruchami. Matka miała dziwnie wykrzywioną głowę i rozrzucone na bok nogi. W pierwszym momencie Ida była przekonana, że to jakiś żart. Dziwny i niezbyt przyjemny. Dopiero po chwili dotarło do niej, że to Koniec. Taki prawdziwy i ostateczny.
Westchnęła. Nie miała ochoty przypominać sobie tamtego dnia, w ogóle nie lubiła grzebać w przeszłości. Ani własnej, ani cudzej. A jednak Przeszłość wolała, kiedy o niej pamiętano i dlatego rozkładała swoje ramiona na całą szerokość strony w gazecie, czasopiśmie, książce. Ba, nawet filmy i wiadomości lubiły nurkować w to, co już było. „Oparte na faktach” bardziej przykuwało uwagę niż słowa „Czysta fikcja”. Chociaż to nie miało sensu, gdyż filtrowana subiektywnymi wspomnieniami, myślami i opisami przeszłość dawno przestawała być tą prawdziwą. I pomimo, iż fakt powinien pozostać niezmienny, ulegał przekształceniom. Dopisywano mu nowe wątki, okoliczności. Zmieniano postacie, przestawiano miejsca, domalowywano nowych świadków.
Podeszła do okna. Roleta wciąż stała na baczność, opuszczona niemal do ziemi, jak strażnik snu i ciemności. Położyła palec na strzałce w górę. Jasność zaczęła stopniowo obejmować ściany, stolik, łóżko. Dłoń z kubkiem zyskała delikatną poświatę, małą aureolę, chociaż wcale nie ubiegała się o świętość.
Kobieta przysunęła nos do szyby. Za oknem wielki plakat z głową polityka zachęcał ją do porzucenia wolności. „Wolność to niewola. Zniewolenie to prawdziwa wolność”. „Niedorzeczne”, pomyślała, „Jak u Orwella”, pokręciła głową z niedowierzaniem i nagle po jej plecach przeszedł dreszcz, bo wrócił do niej ten sen, delikatnie nieprzyjemny i zrozumiała, że była w nim kimś, kto nie ma pojęcia, iż żyje w klatce, a kiedy w końcu z niej ucieka, okazuje się, że istnieje kolejna klatka. Tyle że większa.
Otworzyła okno. Noga Idy przez chwilę nie była pewna czy ma ochotę stanąć na parapecie, ale kobieta była uparta. „To jest tylko dalszy ciąg tego samego snu!”, krzyknęła, ale nie usłyszała własnego głosu, zupełnie jakby słowa zostały unicestwiane zanim zdołały naprawdę zaistnieć. „To tylko sen, więc jak skoczę to wreszcie się obudzę”, powiedziała nie wypowiadając żadnego zdania, bo nagle nie posiadała ust, jedynie namalowane na skórze czerwoną szminką wargi, które nie potrafiły mówić.
Krok.
Strach i radość.
Rozpostarte ramiona witające pęd powietrza.
Uchyliła powieki. Chciała jeszcze przez chwilę błąkać się po zakamarkach tego snu, który stopniowo zanikał. A przecież była taki przyjemny. Chociaż. Nie, wcale nie był przyjemny. Gryzł i szarpał jej ciało, sprawiał, że rolowała pościel niczym magiel a jednak. A jednak było w tym śnie coś, co ją pociągało. Drażniło i fascynowało zarazem? Co to takiego? Co to takiego było?