poniedziałek, 10 lutego 2025

Wyciągnij ten kolec z serca (opowiadanie by ArtNat)

 

 

Mgła zjadła przestrzeń z takim apetytem, że nawet nie zostawiła miejsca na kontury. Kobieta nie była pewna czy droga, którą szła wiodła prosto czy może wiła się meandrami niczym rzeka. Stawiała uważnie kroki, przekonując się za każdym razem, że świat wciąż istnieje, że pod tą biała otuliną wszystko jest takie jak dawniej. Chociaż. Czy mogło być wciąż takie same, skoro w sercu Miśki tkwił kolec? Próbowała różnych sposobów, żeby go się pozbyć, ale pęseta w postaci psychoterapii tylko pożarła jej oszczędności pozostawiając z pytaniami w formie otwartej. Może nie ten terapeuta, a może nie była to jej droga. A potem poznała Agiego, który wręczył jej karteczkę z adresem mówiąc, żeby tam poszła. Że to nie jest byle jaki adres, z pewnością nie przypadkowy. Znajdziesz tam siebie, powiedział i Miśka poczuła dziwny dreszcz, bo nie przypuszczała, że się kiedykolwiek zgubiła. Może raz, ale była wówczas dzieckiem i weszła do bramy, bo ta miała niezwykłe sklepienie, ale prowadziła tylko na szare podwórko, więc mała wówczas Miśka postanowiła iść dalej, bo przecież takie piękne bramy muszą chować jakąś ukrytą furtkę do zaczarowanego królestwa. A jednak nigdzie nie było tego piękna, któremu uległa w pierwszej chwili. Tylko nadszedł wieczór, a ona była z miejscu, którego nie znała, ale nie rozpłakała się, bo czuła w sobie jakiś dziwny spokój. I kiedy starszy pan w za dużych okularach zapytał ją co robi sama pośrodku plątaniny tych szarych bloków, powiedziała, że nie wie jak trafić do domu. I chociaż mama zawsze jej mówiła, że nie ma ufać obcym, to poczuła, że ten mężczyzna nie miałby sił, żeby zrobić jej krzywdę. Idzie? Zapytał tylko i poszła za nim, do miejsca, gdzie jej mama siedziała zapłakana, bo myślała, że Miśka już się nie odnajdzie.


Wzięła głęboki oddech, kiedyś ktoś jej powiedział, że czasami zapominamy o oddychaniu i Miśka była wówczas zdumiona, bo jak można zapomnieć o czynności automatycznej, ale potem zaczęła odkrywać, że faktycznie, były chwile, kiedy jej oddech stawał się niewielki jakby próbował cofnąć się do zarodka.

Jakaś ciemna plama zamajaczyła przed kobietą. Mgła odsunęła się budynku, jakby chciała uchylić firanki, by dodać Miśce odwagi, ale to nie było potrzebne. Kobieta ściskała w ręce wizytówkę z adresem i nie miała w sobie żadnego wahania. Wyszła z domu z przekonaniem, że idzie do miejsca, które da jej spokój, może w końcu wydłubie z niej tą drzazgę pozostawioną przez zawiedzione nadzieje, niespełnioną miłość i Krissa, o którym nie potrafiła przestać myśleć, bo nie da się nie myśleć o różowym słoniu wciąż mówiąc: Różowy słoń.

Budynek musiał być ogromny, bo Miśka nie mogła dojrzeć jego dachu, ale może to tylko mgła postanowiła zakryć górne partie kamienicy. Nacisnęła mosiężną klamkę, która z ociąganiem, jakby chciała wpierw sprawdzić czy kobieta jest warta wysiłku chowania metalowego języka, w końcu ustąpiła i Miśka weszła do bramy jakby wkraczała do zupełnie innego świata, gdzie nie było już monotonni oferowanej przez mgłę, a feeria barw, od której mogło się zakręcić w głowie, ale nie zakręciło. Nigdy wcześniej nie widziała tak pięknej klatki schodowej, z tyloma malunkami, rzeźbami i drewnianymi schodami czule objętymi szeroką poręczą.

Zaczęła wspinać się w górę, chociaż schody nie były wcale strome i nie była to żadna wspinaczka, a raczej wędrówka, której towarzyszyły skrzypnięcia i pojękiwania starego drewna. W końcu dotarła na miejsce, co oznajmiał niewielki szyld, usytuowany ponad drzwiami z numerem, który starł albo czas albo niezbyt zdolna sprzątaczka. Wyciągnęła rękę przed siebie, by nacisnąć dzwonek, ale drzwi w tym momencie się uchyliły i ujrzała znajomą twarz Agiego, który powiedział, że czekał na nią, na szczęście się nie spóźniła, jeszcze nie zaczęli. Nie zdołała zapytać jak mogli na nią czekać skoro wyruszyła z domu spontanicznie, bez zapowiedzi, zaskakując samą siebie, bo Agii już szedł w głąb korytarza, więc popędziła za nim.

Weszli do pomieszczenia, które mogło kiedyś służyć za salę balową, teraz jednak siedzieli w nim ludzie, na poduszkach do medytacji, tworząc krąg, który ona miała dopełnić.

Jaki masz defekt? Zapytała kobieta, siedząca po lewej stronie Miśki. Ja mam chaos w głowie, dodała i Miśka ujrzała wielki wir, który wydobywał się z czaszki kobiety i pędził gdzieś pod sufit. Miśka spojrzała na siedzących w kręgu ludzi i otworzyła buzię, bo musiała wypuścić z siebie bańkę, w której kołysało się jej zdumienie.

Wszystkie osoby, poza Agim, miały coś, co wystawało z ich ciała, a czego tam być nie powinno, bo przecież, dajmy na to, złamane serce, to tylko przenośnia, a jednak chłopak, który siedział naprzeciwko Miśki miał wyraźnie złamane serce, które leżało nieporadnie na jego kolanach, niczym zdychający kot. W pierwszym odruchu chciała stamtąd uciec, w drugim zerknęła na swoją klatkę piersiową. Był. Wielki, ostentacyjny, podobny do kolca róży, tylko większy. Wystawał z misinego serca i nie pozostawiał miejsca na domysły. To przez niego tu przyszła, a teraz go widzi, wyraźnie i boleśnie. Lecz kiedy chciała sięgnąć po niego ręką, by go usunąć, Agii podszedł do niej powiedział, że tak tego nie zrobi, żeby poczekała, dopiero zaczynają ceremonię. Tak powiedział. Ceremonia. Więc Miśka posłuchała, zaintrygowana i zaciekawiona, z zapasem kilku innych za-.


Parę dni później, kiedy leżała rano w swoim łóżku, zobaczyła, że kolec się skurczył, zmatowił i wyblakł. A kiedy spróbowała go dotknąć natrafiła na pustkę, bo był utkany z mgły jej wspomnień. Nie jesteś ważny, powiedziała, a kolec zadrżał, bo zrozumiał, że umiera. Nie jesteś już dla mnie ważny, nie wiem dlaczego karmiłam ciebie moimi myślami, dlaczego tak kurczowo trzymałam ciebie w moim sercu, jesteś tylko iluzją, nie masz znaczenia, powiedziała głośniej i poczuła coś, czego od dawna nie potrafiła doświadczyć: Wolność.

Nie masz znaczenia, powtórzyła dla pewności, chociaż kolca już nie było, została jedynie mała blizna, na pamiątkę. A Wolność chwyciła Miśkę za rękę i wyprowadziła z domu. Szły razem przez Miasto, roześmiane i szczęśliwe, a kiedy Miasto się skończyło, szły dalej. Mijały pola i lasy, a ich nogi nie czuły zmęczenia, bo Wolność nie miała prawdziwych nóg, a Miśki nogi były zbyt zadowolone z wędrówki, by czuć znużenie. Szły bez ustanku, dzień i noc. A kiedy Miśka czuła, że nadchodzi sen, po prostu zamykała oczy i zasypiała, a Wolność chwytała ją wówczas silniej za rękę i prowadziła dalej, za las, za rzekę, aż do stóp wielkiej góry. Tak wielkiej, że kiedy Miśka otworzyła oczy, przez chwilę poczuła strach, bo jak miałaby się wdrapać na szczyt czegoś tak wielkiego. A jednak Wolność uśmiechnęła się do niej i wyszeptała, żeby się nie obawiała. Strach warto przywołać tylko w sytuacji prawdziwego zagrożenia. Więc Miśka podziękowała Wolności i zaczęła się wspinać, a im wyżej wchodziła, tym więcej mogła zobaczyć. I nagle ujrzała nie tylko Miasta oraz Wsie usytuowane wokół Góry, ale także swoją Przeszłość i Przyszłość. A kiedy dotarła na szczyt góry podziękowała sobie za swoją wytrwałość, podziękowała Słońcu, bo to ogrzewało ją w czasie wędrówki, podziękowała też, kiedy spadł deszcz i mogła wyciągnąć przed siebie dłonie, by utworzyć z nich miseczkę i się napić. Podziękowała ziemi, po której stąpała i powietrzu, które wchodziło do jej płuc. A potem zaczęła schodzić i nie myślała już o niczym, tylko pozwoliła, by szczęście wypełniło całe jej ciało.


Wiele lat później, kiedy siedziała przed swoim domem na wsi, podeszła do niej mała dziewczynka, która mogłaby być jej wnuczką, ale nie była i zapytała czy jest szczęśliwa, bo jest taka stara i brzydka, i wszystkie okoliczne dzieci się jej boją mówiąc, że jest czarownicą, która nie ma nikogo prócz czarnego kota. Miśka uśmiechnęła się, przymknęła oczy, bo słońce dość mocno świeciło i powiedziała, że nie jest czarownicą, a wiedźmą, a kot nie jest jej tylko sąsiadów i nigdy nie była samotna, gdyż zawsze miała wokół siebie Naturę. Miałam też męża, powiedziała po dłuższej chwili, ale dziewczynki już nie było. Przez chwilę Miśka delektowała się wspomnieniami, a potem wstała, otrzepała spódnicę, zawołała kota i weszła do chaty, bo to był dobry dzień na wyplatanie koszyków. Wiklina moczyła się w szarym mydle już od jakiegoś czasu i Miśka wiedziała, że będzie teraz bardzo elastyczna. Pokręciła głową, bo wspomnienia znowu zaczęły do niej napływać, a nie lubiła uciekać w Przeszłość mając pod ręką Teraźniejszość, więc zabrała się za pracę.

Sąsiedzi Miśki słyszeli potem jak śpiewa, wciąż młodym głosem, wolnym od drżenia, a kiedy pewnego dnia zniknęła, nikt się temu nie dziwił, bo jej śpiew dalej unosił się w powietrzu, jakby miejsce, w którym mieszkała chciało o niej trochę dłużej pamiętać. Ale tylko trochę.

 

sobota, 25 stycznia 2025

Nie taki straszny wilk, opowieść zainspirowana pewną samotną wędrówką szlakiem wilków (#wilk #natura #opowiadanie #artNat)


Obraz Angela z Pixabay
 

Odgarnął śnieg i położył dłoń na kamieniu. Przez chwilę dał się zwieść pozorowi zimna, ale po chwili ciepło zamknięte w sercu Południka zaczęło delikatnie przeskakiwać na jego palce. Zamknął oczy, bo pod przymkniętymi powiekami świat rośnie i pęcznieje, obrasta w nowe znaczenia i bywa, że pokazuje swoje prawdzie oblicze. Bywa też odwrotnie i wówczas człowiek goni za wizją, która jest ułudą, ale o tym może lepiej nie wspominać, bo po co. Więc stał tak z dłonią wyczuwającą wydobywające się z wnętrza kamienia pulsowanie i nabierał Pewności, a kiedy Pewność stanęła obok niego, bez uśmiechu, bo to nie leży w jej naturze, schylił głowę, żeby oddać jej szacunek i poprosił, by rozpostarła ramiona także nad tych, których tego dnia zostawił śpiących w domu, ale Ona tylko pokręciła głową i wyszeptała kilka słów w języku, którego nie zrozumiał, a potem zniknęła, bo nie przepadała za mrozem, chociaż ten nie mógł jej nawet dotknąć.

Narzucił plecak na swój grzbiet, grzbiet który trenował od kilku miesięcy uzbrajając go w mięśnie i tłuszcz, bo tylko tłuszcz mógł ochronić przed prawdziwym Zimnem, którego szedł doświadczyć, żadne ubrania nie dawały takiej osłony, nawet te najlepsze i świetnie zaimpregnowane. W każdym razie nie podczas tej eskapady. Przeszedł kilka kroków i poczuł zadowolenie, bo plecak był wygodny i świetnie leżał. Spojrzał przed siebie i przez chwilę miał wrażenie, że widzi cały szlak, który ma do przejścia, setki kilometrów przez las, bagna i rzekę. Nie czuł jednak strachu tylko ekscytację. Był gotowy, dobrze o tym wiedział. Czuł siłę swoich mięśni, które z każdym krokiem rozgrzewały jego ciało, tak więc zostawiał za sobą ślady roztopionego śniegu, a w miejscu, gdzie stanął wyrastała stokrotka, chociaż tak naprawdę nie wyrastała, bo to jest opowieść o czymś zupełnie innym i nie ma w niej miejsca na delikatne kwiaty, które chociaż piękne, szybko przekwitają.

Las powitał go milczeniem. Początkowo nie zwrócił na to uwagi, ale po kilku kilometrach doszedł do wniosku, że nie słyszy ani zwierząt ani drzew, że wszystko wokół niego jest nieme. Przykucnął, bo w takich chwilach lepiej być bliżej ziemi, powierniczki sekretów, ziemi, która pamięta o wszystkim i nosi w sobie zarówno przeszłość jak i przyszłość. Ale Ziemia również milczała i gdyby tylko nie czuł w sobie Pewności, uznałby, że to jest rodzaj ostrzeżenia, ale ponieważ miał Pewność ruszył przed siebie ignorując panujące wokół milczenie.

Mróz nie przyszedł nagle, chociaż niektórzy twierdzili, że nigdy czegoś takiego wcześniej nie widzieli, a ci spośród nich, którzy słyszeli o człowieku samotnie wędrującym przez las, chwytali się za głowy i jojczyli, bo bywa, że ludzie tylko tyle potrafią, być może dlatego, że jojczenie sprawia im przyjemność, a być może dlatego, że nie mają pojęcia, że można postępować zupełnie inaczej. W każdym razie zimno skuło lodem cały kraj dzięki czemu stał się jedną, kryształową kulką. I gdyby przeszedł jakiś Olbrzym, mógłby z łatwością wziąć ją do ręki i rozkruszyć, ale na szczęście to nie jest opowieść o olbrzymach, więc nic takiego się nie stało.


Ciepło płynące z pracujących mięśni nie dopuszczało do niego zimna, więc nie zwrócił uwagi na panujący wokół chłód. Wieczorem jednak musiał zwolnić kroku, bo szedł bez latarki, bardziej kierując się czuciem niż wzrokiem, przez to nie mógł utrzymać szybkiego tempa, chociaż gdyby uwierzył, gdyby nie miał wpajanego od dziecka twierdzenia, że w ciemności nie można wędrować szybko, gdyż ta odbiera koordynację, stawia przeszkody, tworzy utrudnienia, pewnie mógłby dalej iść żwawo, bo kiedy serce wytycza ścieżki nie da się zejść na manowce, w każdym razie zazwyczaj się nie da.

Mróz wpierw chwycił go za kostki, ale mężczyzna podciągnął wyżej wełniane skarpety, więc Chłód dmuchnął w jego kolana, która zatrzeszczały, zadrżały i sprawnie zrzuciły z siebie lodową dłoń. A potem Mróz dotknął jego twarzy i wówczas mężczyzna zatrzymał się, bo nie nawykł do tego, by ktokolwiek gładził jego porośnięte ciemną szczeciną policzki.

Odczep się ode mnie, nie widzisz, że mam misję do wykonania? Zapytał, a Mróz przez chwilę poczuł, że mu strasznie głupio, ale tylko przez chwilę, bo nie obchodziły go nigdy ludzkie sprawy. Tylko raz, wiele lat wcześniej a może później, podszedł trochę zbyt blisko chaty pewnej młodej szeptuchy i przez chwilę myślał nawet, że czuje w swoim sercu miłość, ale była to jedynie kolejna bryłka lodu, więc niczego w nim nie ogrzała, tylko, kiedy uległa rozpuszczeniu pozostawiła po sobie jakąś ciemną plamę, którą zakrył bielą śniegu i postanowił udawać, że jej tam nie ma.

Mężczyzna przez chwilę rozważał czy może rozpalić ogień, ale tylko przez chwilę, bo przecież wiedział, że w lesie nie wolno rozpalać ogniska, nawet w lesie pokrytym śniegiem. Wziął więc głęboki wdech, bo w takich chwilach lubił pamiętać o oddechu i ruszył przed siebie, a Sen usiadł mu na ramionach i szeptał całkiem miłe słowa i mężczyzna osuwał się stopniowo w jego dziwną krainę, w której wszystko jest możliwe, a jego ciało szło dalej, bo znało drogę i nie potrzebowało umysłu, żeby wiedzieć, którędy iść.


Ranek był pełen bieli. Las parował mglistym oddechem i było to piękne, ale mężczyzna nie przystanął, by poczuć w sobie zachwyt nad tym co było wokół niego, nie chciał, by ten rozsiadł się w nim na dobre i przeszkodził w wędrówce. Miał przed sobą długą trasę do pokonania. Wilczy szlak biegł lasem omijając ludzkie siedliska, a potem wiódł wzdłuż rzeki, po której pływały grube kry, ale tego mężczyzna nie wiedział, bo nie doszedł jeszcze do rzeki.

Szedł więc dalej, a z każdym krokiem odpadały od niego Myśli, przez co nabierał lekkości, aż w końcu poczuł, że jego ciało niemal nic nie waży, bo nie było w nim już ciężaru starych przekonań i balastu nabywanych latami poglądów. Przyspieszył więc kroku i teraz niemal biegł przez las, a jednak żadne gałęzie nie stanowiły dla niego przeszkody i czuł dziwne zadowolenie z uczucia dzikości, które coraz mocniej wnikało do jego wnętrza wyostrzając zmysły.

Gdzieś między drzewami posłyszał wycie wilka. A potem, kiedy i z jego piersi wydobyło się potężne wycie zrozumiał, że gdzieś po drodze coś zgubił, po to by odnaleźć coś zupełnie innego. Spróbował przywołać obraz swoich dzieci i żony, ale nagle jego ludzkie życie przestało mieć znaczenie, jakby w ogóle nie należało do niego, zawył więc ponownie, bo nie był pewien czy dobrze zrobił i przez chwilę odczuł coś w rodzaju wyrzutów sumienia, ale tylko przez chwilę.

Przystanął, żeby obejrzeć się za siebie, ale na śniegu nie zobaczył odcisku ludzkich stóp. Szlak, którym biegł pokrywały ślady wilczych łap. Serce zabiło w nim mocniej, ale nie było w tym żalu, tylko pragnienie, by biec dalej, by rozpłynąć się w dzikości i jakaś myśl o tym czy wilk może odżywać się tylko roślinami przez chwilę zapukała do jego głowy, ale szybko o niej zapomniał, bo nie był już człowiekiem, nie rządziły nim te same prawa, wartości, nie podlegał już pragnieniom, które tak lubią dręczyć ludzki umysł. Po prostu istniał. Bez konieczności chodzenia na kursy o zen czy o byciu w Tu i Teraz. Był. I to mu wystarczało.


Różnie potem ludzie mówili o tej wyprawie. Jedni twierdzili, że mężczyznę pożarły wilki, inni byli przekonani, że uciekł do ciepłych krajów, bo wyprawa była tylko przykrywką prawdziwego celu. Jeszcze inni mówili, że widzieli w lesie wilka, który chodził z plecakiem na grzbiecie. Byli i tacy, co uznali, że mężczyzna doznał oświecenia i został pustelnikiem. Ja jednak wiem, że on wciąż biegnie przez las w swojej nowej, wilczej postaci i tylko raz w roku, w noc letniego przesilenia, pojawia się na skaju Puszczy, żeby obserwować z oddali swoją żonę i dzieci, które tańczą wokół ognia. I czuje wówczas dziwny żal w swoim wilczym sercu, więc wyje głośno, a ludzie z okolicznych wsi zakrywają sobie uszy ze strachu przed tym dzikim językiem, którego nie rozumieją. Bo ludzie boją się wilków, może dlatego, że gdzieś w głębi przeczuwają, że mają równie dziką naturę co one.





niedziela, 12 stycznia 2025

Opowieść o kobiecie, bólu głowy, lesie, wilkach i myśliwym (by ArtNat)

           Tego dnia Anna Teresa obudziła się z tak okrutnym bólem głowy, że była pewna, iż zwiastuje on koniec świata. Usiadła więc w fotelu przy oknie, wzięła do ręki książkę, bo do szła do wniosku, że jeżeli ma umrzeć, to przynajmniej w dobrym towarzystwie. Czekała do południa, w końcu zaparzyła sobie kawę na mleku owsianym, do której dodała szczypty soli, gdyż kiedyś przeczytała, że sól pomaga zniwelować gorzki smak, a Anna Teresa lubiła kawę delikatnie słodką, ale nie przesadnie. Nuta słodyczy miała jedynie zamajaczyć na języku, zakołysać subtelnie zmysłem smaku odpowiedzialnym za cukrową czułość.

Przymknęła na chwilę oczy, kiedy pierwszy łyk kawy przepłynął przez jej usta. Już jako dziecko wykazywała dużym zainteresowaniem tym niezwykłym napojem, który przechowuje w sobie pamięć wszystkich przyjemnych momentów. I chociaż za każdym razem jest trochę inny to jednak gromadzi w swojej czerni pamięć o wszystkich przelotnych spojrzeniach znad filiżanki, o śmiechu, o szeptach, o dotyku dłoni, która przypadkiem zetknęła się z drugą.

Anna Teresa westchnęła, bo od dawna nikt nie próbował nawet musnąć jej skóry. Od kilku lat żyła samotnie w swoim mieszkaniu w starej kamienicy, mieszkaniu, które w jej rodzinie było od pokoleń i chociaż ciążyła na nim klątwa samotności, to jednak żadna z kobiet nie próbowała go się pozbyć. Może po prostu rodziły już się pogodzone z losem. A może nie wiedziały co tracą, bo skupiły się jedynie na tym co zyskiwały.

Zerknęła za okno, szary jesienny poranek wyglądał raczej pospolicie, żadnego poruszenia, nawet ostatnie liście nie próbowały się kołysać, bo zabrakło albo odpowiedniej muzyku albo wiatru.

Anna Teresa czytała więc dalej i czekała, nic jednak strasznego nie nastąpiło i kobieta, z poczuciem lekkiego rozczarowania, położyła się spać. Przyśnił jej się wielki wąż zjadający swój własny ogon i kobieta obudziła się z krzykiem, bo nie przepadała za wężami, poza tym gdzieś już czytała o takim samym śnie, a może to nie był sen, a obraz, ale to nie miało znaczenia. Czuła jak zimny pot obejmuje całe jej ciało, a strach wypełnia ją od środka nie pozostawiając miejsca na pozostałe myśli. Przez chwilę rzucała się w pościeli, mając nadzieję, że wetrze w prześcieradło wszystkie swoje obawy, ale strach pozostał trzymając ją mocno, niemal z czułością, więc w końcu zastygła w bezruchu. Widziała biel sufitu oraz kładące się na nim cienie, które zaczęły tworzyć różne kompozycje, jakby noc pragnęła dać jej na pocieszenie chociaż te kilka niewyraźnych wrażeń, ale kobieta nie zwracała na to wszystko uwagi, znieczulona strachem i wizją pożerającego świat węża.

Ranek był piękny. Słońce radośnie przeświecało przez firanki, a potem delikatnie zaczęło gładzić ciało leżącej Anny Teresy i gdyby tylko kobieta zechciała, mogłaby poczuć jak ciepło pieści czule jej skórę. Kobieta jednak wsłuchana była w pisk, który urodził się w jej głowie w nocy i pozostał z nią aż do rana, a potem do południa. Wieczorem owinęła sobie głowę ręcznikiem, w nadziei, iż powstrzyma narastanie głośnych jęków i zawodzeń, które niewątpliwie wydobywały się z jej głowy na zewnątrz, ale kiedy otworzyła drzwi sąsiadce, która przyszła pożyczyć szklankę cukru, zrozumiała, widząc malujące się przerażenie w oczach starszej pani, że ręcznik jest daremny. Nic nie mogło powstrzymać odgłosów, które turkotały, piszczały i zawodziły przywodząc na myśl szkolną orkiestrę dętą rozpoczynającą próbę bez obecności dyrygenta.

W nocy do drzwi Anny Teresy zapukała policja prosząc, by ściszyła tę niedorzeczną muzykę wydobywającą się z jej mieszkania. Pół miasta pogrążone było w bezsenności, drugie pół narzekało na bóle głowy, ktoś wyskoczył przez okno, ktoś został przyłapany nie w swoim łóżku. Koty miauczały niespokojnie, a psy ujadały nawet po podaniu im środków na uspokojenie. Nowo narodzone dzieci tej nocy rodziły się z głowami tak wielkimi, że lekarze musieli przy każdym porodzie wykonywać cesarskie cięcie.

Anna Teresa spojrzała półprzytomnie na policjantów. Chciała coś powiedzieć, coś mądrego, w końcu była kobietą oczytaną, a jednak hałas, który miała w głowie uniemożliwiał jej zebranie słów w sensowne zdanie, więc bąknęła coś niewyraźnie, a potem zamknęła drzwi. Policjanci odnotowali w swoim zeszycie, że kobieta była pijana.

O czwartej nad ranem, na wsi mieszczącej się pięć kilometrów od Miasta, przyszło na świat cielątko o dwóch głowach. Anna Teresa zrozumiała, że musi odejść, bo inaczej choroba, która ją dotknęła doprowadzi na skraj szaleństwa wszystkich mieszkańców Miasta oraz okolicznych wiosek.

Spakowała więc swoje rzeczy w plecak, którego nie używała od liceum, a jednak wciąż przechowywała na pawlaczu, bo nie lubiła wyrzucać tego, co było sprawne, chociaż niekoniecznie modne. Nacisnęła na głowę czapkę, pomimo że poranek był gorący (jakby listopad zdecydował, że jednak nie nadejdzie cofając wszystkie oznaki jesieni) i wyszła z domu.

Ponieważ wszyscy taksówkarze z powodu migreny musieli wziąć urlop, postanowiła, że pójdzie pieszo. Cieszyła się ze swoich wygodnych butów, kupionych parę lat wcześniej w promocyjnej cenie, na jednym z tych małych ryneczków rozstawianych na parę godzin, kilka dni w roku. Sprzedawczyni zawinęła trapery w bibułę i powiedziała Annie Teresie, że okazja nadejdzie, aby się nie martwiła, że będą leżały przez jakiś czas w kącie. Potem bedą noszone, niech pamięta o smarowaniu smalcem, bo na skórę trza nakładać tylko to, co by się samemu zjadło. Głowa do góry, to najlepsza inwestycja w pani życiu.

Kobieta zerknęła na swoje stopy, które gdyby tylko mogły odpowiedziałyby jej takim samy, pełnym wdzięczności spojrzeniem i zamiast skierować swoje kroki w stronę na tyle dużego miasta, że dodatkowe piski nie zrobiłyby na nim wrażenia, skręciła w las. Przez chwilę wahała się czy to na pewno bezpieczne, ale potem przypomniała sobie, artykuł o wilkach, w których pewien badacz zachwycał się inteligencją tych zwierząt i tym, że od ludzi trzymają się z daleka. Wystarczy, iż posłyszą ludzki głos, a już ich nie ma. Więc wkroczyła pomiędzy drzewa nucąc jakąś piosenkę, której słów nie pamiętała za dobrze, ale uznała, że to nie ma znaczenia. I tak nie potrafiła śpiewać.

Nie miała pojęcia jak długo szła. Nogi same ją niosły i kiedy czuła napływające zmęczenie, po prostu zamykała powieki, a stopy dalej wędrowały, jakby nie potrzebowały udziału świadomości do tego, by chodzić.

Puszcza była coraz bardziej gęsta i dzika, aż w końcu drzewa przesłoniły niebo i Anna Teresa nie była w stanie stwierdzić czy jest noc, czy może nastał już dzień. Nie odczuwała też głodu. Jej krok była na tyle powolny, że jej organizm mógł wejść w proces, o którym czytała kiedyś że nazywa się autofagią, ale nie miała wcześniej okazji ani chęci, by sprawdzić na czym on polega. Teraz jednak sam się zadziewał, a kobieta po prostu mu nie przeszkadzała.

W końcu las otworzył ramiona ukazując rozległą polanę pośrodku, której wyrastał tak wielki dąb, że kobieta musiała przysnąć, chociażby z wrażenia. Konary drzewa sięgały samego nieba i Anna Teresa ujrzała wraki samolotów, które musiały wiele lat wcześniej zaplątać się w gęstwinę, a teraz zwisały z góry niczym jesienne, brunatne od rdzy, liście. Pień drzewa był szerszy od najszerszej kamienicy, którą wybudował kiedykolwiek człowiek, a korzenie wnikały w głąb ziemi i okrążały ją kilka razy wypuszczając gdzieniegdzie dodatkowe pędy, z których powstawały nie tylko dęby, ale i inne drzewa liściaste, bo drzewo które miała przed sobą Anna Teresa było Pramatką Wszystkich Drzew, które Zasypiają na Zimę.

Kobieta nie próbowała obchodzić drzewa dookoła, bo zajęłoby jej to kilka dni, a zmęczenie zaczynało wnikać w jej ciało, gdyż to tak często bywa, że przychodzi ono wtedy, kiedy człowiek przystaje. Ziewnęła kilka razy, a potem przytuliła się do pnia, który był gorący, bo Pramatce Wszystkich Drzew cały czas krążyło ciepło przyszłych pokoleń roślin, które miały się dopiero narodzić. Anna Teresa podciągnęła nogi pod brodę i zasnęła. A śniło jej się, że wchodzi do wnętrza Dęboszy w poszukiwaniu złotego jaja, ale szybko ją ten sen zmęczył, bo był to sen zupełnie innej kobiety, z innej opowieści.

Kiedy otworzyła oczy świat pokryty był białym puchem i kobieta pomyślała, że przespała całą jesień, ale kiedy spojrzała na swoje długie, siwe włosy, zrozumiała, że tych jesieni było dużo więcej. A jednak nie czuła żalu ani do siebie, za stracone lata, ani do Dęboszy, że pozwoliła jej na tak długi sen. Była wypoczęta i pełna energii, jej wzrok się wyostrzył a węch poprawił na tyle mocno, że potrafiła zlokalizować bezbłędnie śpiącą w dziupli wiewiórkę.

Mimo panującego wokół zimna, było jej bardzo ciepło, chociaż dawniej zawsze marzła okrutnie jak tylko temperatura spadała poniżej dwudziestu stopni. Teraz jednak, kiedy oddychała w tym samym rytmie co las, czuła w sobie żar. Ściągnęła buty, a każdy jej krok wypalał w śniegu ślad jej wąskiej stopy. Poczuła siłę swoich mięśni i z zadowoleniem puściła się biegiem przed siebie. Nie czuła ciężaru grawitacji, była wolna i dzika. Szczęśliwa, bo pozbawiona natłoku myśli oraz powinności. A kiedy przystanęła, by rozejrzeć się wokół, wyczuła obecność wilków, które przyglądały się jej z dystansu, jeszcze niepewne kim jest ta ludzka istota, która wcale nie pachnie jak drapieżnik, chociaż jest człowiekiem.

A potem, kiedy zaczęła ponownie biec, ruszyły za nią, bo Anna Terasa miała w sobie coś, co je przyciągało, czego się trochę obawiały, a jednocześnie niezwykle pragnęły.

Wieczorem wróciła pod Dęboszę, zziajana, zmęczona i zadowolona. A potem, kiedy u jej stóp legło całe stado wilków zrozumiała, że klątwa samotności, która ciążyła na jej rodzie, właśnie została zdjęta. Tej nocy przyśnił jej się mężczyzna o ciemnych oczach i dzikim spojrzeniu, który szedł ze strzelą na ramieniu. Obudziła się z bijącym sercem, które drżało i z przerażenia, i z dziwnego rozgorączkowania, którego jeszcze nie umiała wytłumaczyć.

Tego dnia, kiedy biegała po lesie, bacznie rozglądała się na boki. Woń myśliwego była intensywna. I kiedy w końcu ujrzała go jak stał wyprostowany i gotowy by oddać strzał, krzyknęła tak głośno, że ziemia zadrżała, a mężczyzna stracił równowagę.


Kiedy Jan otworzył oczy ujrzał nad sobą twarz Anny Teresy, ale kobieta szybko uciekła, więc nie był pewien czy to była jawa czy może tylko mu się to przyśniło. Przez kilka kolejnych nocy nie mógł spać, wciąż rozmyślając o kobiecie z lasu. W końcu ubrał się ciepło a kiedy jego ręka sięgała po strzelbę poczuł w sobie wahanie. Nagle broń stanowiła rodzaj przeszkody, chociaż zawsze lubił strzelanie do zwierząt i chlubił się swoją niezwykłą celnością. Jednak myśl o dzikiej kobiecie coś w nim zmieniła, więc wyszedł z domu, po raz pierwszy od wielu lat bez swojej strzelby i chociaż początkowo czuł się nieswojo, z każdym kolejnym krokiem zyskiwał przekonanie, że oto zaczyna się w jego życiu zupełnie nowy rozdział.

Przez cały rok Jan szukał kobiety o wilczych oczach, a jednak ciągle mu się wymykała. Raz na jakiś czas trafiał na ślady jej bosych stóp, ale nigdy nie mógł jej spotkać. W końcu zrezygnowany usiadł pod drzewem i postanowił, że już tak zostanie. Wrośnie w ziemię korzeniami, które wypuści z siebie jego dusza i stanie się częścią lasu, który tak mocno przez ostanie miesiące pokochał. I chociaż był mężczyzną, który nigdy wcześniej nie płakał, poczuł jak łzy napływają mu do oczu, bo zrodziła się w nim żałość, że umrze w samotności, że umrze tak idiotycznie goniąc kobietę, którą widział tylko raz, ale której spojrzenie wypaliło w jego sercu jakiś napis domagający się odczytania. Napis, którego nie rozumiał, bo był napisany w języku zwierząt i drzew.

Różne potem krążyły opowieści o myśliwym, który wyszedł z domu i już nigdy nie wrócił. Niektórzy twierdzili, że zginął rozszarpany przez zwierzynę, na którą wcześniej z takim uporem polował. Inni jednak byli przekonani, że widzieli go jak biegał po lesie z białowłosą kobietą, a wraz z nimi pędziła wataha wilków. Jeszcze inni szeptali między sobą opowieści o prastarym drzewie, w którego konarach zamieszkali Opiekunowie Lasu, którzy raz w roku przybierali ludzką postać Jana i Anny Teresy, a potem kroczyli przez las, a tam gdzie legli na mchu, by oddawać się wzajemnym pieszczotom, po jakimś czasie wyrastało nowe drzewo, tak silne, że nawet największy wicher nie był w stanie go powalić.