piątek, 10 sierpnia 2018

Po drugiej stronie, ja (cz.II)


Kobieta spojrzała za okno. Wiosenne roztopy odsłoniły kępki pożółkłych traw i szare labirynty krzaków, które jeszcze nie zdążyły porosnąć zielenią. Dzikie róże wyglądały teraz dość smutno i ponuro, pozbawione swoich różowych rumieńców. Strumień spływającej z gór wody toczył się leniwie po wzgórzu i zakręcał tuż przy domu, obmywając podmurówkę, którą kobieta dopiero co remontowała i odgrzybiała.
Bezczelnie sika mi na podjazd – powiedziała i zaśmiała się na myśl, że ta wąska rzeka ma w sobie coś z jej psa. Duży łeb bernardyna nawet nie drgnął. – Budrys, jak możesz tak długo spać?
Tym razem pies uniósł głowę i spojrzał na swoją panią wzrokiem oddania i uwielbienia, a ona wiedziała, że jej puchaty towarzysz oddałby za nią życie, gdyby tylko go oto poprosiła. Ale nie miała zamiaru. Zresztą, w tej chacie była bezpieczna. Przynajmniej na razie.
Chodź, odgrzejemy sobie jakieś smakowite kąski. Wczoraj kupiłam dla ciebie żeberka.
Pies zamerdał ogonem. – A ja może zjem kaszę jaglaną z cebulą. Ty byś tego raczej nie tknął, prawda?
Budrys jak na potwierdzenie skinął swoim wielkim łbem. Kobieta wyciągnęła rękę. Poczuła przyjemną puchatość, którą poklepała po grzbiecie. Czarny kosmyk włosów opadł jej na policzek, więc zaczesała go za ucho.
Dość tych pieszczot, nie samą miłością można żyć – powiedziała z uśmiechem a pies zaszczekał radośnie po czym pobiegł w stronę kuchni.



Ból wszedł w jakiś sposób pod moją czaszkę i coś mu się najwyraźniej nie spodobało, gdyż próbuje z niej wyjść uderzając pięściami w kości skroni i potylicy. Jęczę próbując dosięgnąć głowy i chcąc ocenić czy zimna ciecz, która spływa mi koło ucha to krew, czy może jednak coś zupełnie innego, ale moje ręce są związane i nie mogę nimi poruszyć. W panice zaczynam rzucać się na boki – wieloryb, którego pokonała sieć zastawiona na dużo mniejsze od niego stworzenia. Po chwili zaczyna do mnie docierać, że to nie ma sensu, że walka z węzłami, które oplatają moje ręce i kostki, zrobione nieudolnie ze sznurka lniane bransoletki, nie ma sensu. Uspokajam oddech i przymykam powieki, chociaż otaczająca mnie ciemność i tak nie pozwala bym dostrzegła w niej cokolwiek. A jednak łatwiej skoncentrować się z zamkniętymi oczyma. Więc wciągam w nozdrza zapach stęchlizny, cementu, starych ziemniaków i mrocznego chłodu, charakterystycznego dla każdej piwnicy. Jakby zejście do podziemi namaszczone było znakiem końca. Tylko dlaczego w przedsionku piekieł jest tak zimno? Wypuszczam oddech przez usta. Jestem już spokojna. Nasłuchuję. Ale wokół panuje cisza. Bezdźwięk, który jest nieprzyjemny i ma w sobie coś nienaturalnego. Może umarłam i teraz czekam w kolejce na ważenie duszy, która i tak nie ma szans dostać się do nieba, gdyż nie była skłonna uwierzyć w jego istnienie. Nie. Czuję wyraźnie ból i bicie własnego serca. Więc żyję. Nawet zaczynam myśleć, chociaż ciężko o jasność umysłu będąc pogrążonym w mroku.
Czyjeś kroki dochodzą z pomieszczenia, które jest nade mną. Zatem drewniany strop. Co to za miejsce? Otwieram oczy i próbuję je przyzwyczaić do ciemności, ale ta jest zbyt gęsta. Dostrzegam jedynie jakieś cienie, karykatury kątów, może też mebli i wykrzywiony zarys drzwi. Nie mam pojęcia dlaczego, ale już nie czuję strachu. Narasta we mnie złość. Mam wrażenie, że ktoś zamknął mnie tu dla żartu i trzyma, żebym nabrała większej pokory. Bo przecież w moich powieściach od czasu do czasu bohaterowie tkwią w pułapkach. Są związani i czują zapach stęchlizny.
– Kurwa, ja chyba śnię – syczę, ale moje słowa nie kończą tej sceny, bo węzły na moich nadgarstkach są prawdziwe.




Pozwalam Budrysowi, żeby sikał tak długo jak ma na to ochotę. A że jest sporych rozmiarów psem to zwykle sterczy prawie minutę z uniesioną w górę nogą. Psi jogin nieświadomy wykonywania własnej wersji pozycji półksiężyca.
Możesz trochę przyspieszyć? Trochę mi zimno – mówię, ale pies ma własne plany i nie zwraca na mnie uwagi. – Jakbym była w cholernej piwnicy – dodaję i nie wiem czemu ta myśl wywołuje we mnie dziwny dreszcz.





Kroki są coraz bliżej. Po chwili wąski strumień światła wnika do mojej nory i już wiem, że po mnie przyszli, że za chwilę być może nastąpi koniec.
– Rozwiąż ją.
Ktoś świeci mi latarką po oczach, więc nie mam pojęcia kim są oprawcy. Ale głos jednego z nich jest nawet przyjemny. Głęboki, męski, seksowny. Ktoś taki idealnie pasuje do roli kochanka szepczącego miłe (albo sprośne) słówka do kobiety, którą ma zamiar przelecieć. Ale ten tutaj z pewnością nie ma zamiaru uczynić ze mnie swojej nałożnicy. Pcha mnie w stronę schodów, jakbym nie była kobietą tylko kawałkiem mięsa. Nie widzi moich sporych rozmiarów cycków, tylko te dwa pośladki, które nagle i mi zaczynają przeszkadzać. Chciałabym zniknąć, zamienić się w myszkę i uciec do jakiejś nory. Pierwszy raz odczuwam niechęć do samej siebie, jakby to obrzydzenie, z którym jestem popychana weszło we mnie głęboko i coś tam połamało. Dlaczego nie zaczynam wyć ze złości i żalu? Powinnam krzyczeć. Ale nie robię nic, tylko idę w milczeniu.
– Wejdź tam – mówi przystojny Głos, a ja bez słowa sprzeciwu wchodzę do pokoju, w którym stoi biurko, krzesło i lampa wycelowania prosto we mnie.


Ekran komputera pojaśniał, kiedy otworzyła jego paszczę. Przez chwilę siedziała wpatrując się w pustą kartkę LibreOffice Writera i dopiero po chwili położyła palce na klawiaturze. Nie musiała długo czekać, dobrze wiedziała o czym chce napisać.


– Zaszła pomyłka – mówię i czuję sztuczność swojego głosu. Wolałabym, żeby brzmiał bardziej ponętnie i przekonująco, ale zaschło mi w gardle, więc wydobywam z siebie rodzaj charkotu.
– Pani Anna Wyszkowska?
– Waszkowska – poprawiam mężczyznę. – Wolałabym Wyszkoni, ale jakoś nie wyszło – dodaję siłując się na żart.
Mężczyzna wstaje i podchodzi do biurka. Zapala papierosa. Cała scena wygląda jak z filmu opowiadającego o czasach komunizmu, przesłuchań i racji, która zawsze była po stronie Władzy.
– Ja tu, proszę pani, nie jestem po to, żeby sobie ucinać zabawne pogawędki – zaciąga się papierosem po czym pluje mi szarym dymem w twarz. Lubię zapach tytoniu, ale ten jest jakiś duszący i natarczywy, więc zaczynam kaszleć. – Ja jestem po to, żeby dowiedzieć się było naprawdę.
– Nie mam pojęcia o czym pan mówi…
– Mówię o kobiecie, którą znaleźliśmy martwą w pani mieszkaniu.
– Martwą kobietę? W moim mieszkaniu? Ale… To niemożliwe…
– Proszę spojrzeć – podsuwa mi pod nos zdjęcia, a ja wcale nie mam ochoty na nie patrzeć, więc odsuwam głowę, ale mężczyzna, który stał za mną chwyta moją twarz i celuje nią prosto w fotografie. – Czy to wygląda jak coś, co jest niemożliwe?
Krew. Na jej nagim ciele i ścianach. Czy człowiek faktycznie ma w sobie tyle krwi?
– To nie może być moje mieszkanie – mówię po chwili. – Nie mam zielonego dywanu.
Mam wrażenie, że znalazłam się we własnej powieści i ta wizja jest przerażająca. Próbuję zrozumieć całą sytuację, ale nie mam pojęcia w co mnie ktoś wrabia. Martwa kobieta, strzęp ludzkiego ciała, leży z rękoma rozrzuconymi na boki. Czarne włosy są przylepione do jej policzków i czoła, więc prawie nie widzę jej twarzy, ale czuję, że musiała być piękna. I zgrabna. Zdecydowanie jedna z tych szczupłych lalek, która kazdego dnia katuje się ćwiczeniami i dietą po to tylko, żeby zrobić na złość takim jak ja, zwyczajnym kobietom, które normalnie miałyby w dupie brak cellulitu i smukłe biodra. Ale nie mogą mieć, bo zawsze w okolicy będzie przebywała taka, co nosi ciuchy w rozmiarze XS.
– Dywan można zwinąć i rozwinąć. Proszę spojrzeć tutaj. – Pokazuje mi inną fotografię. Drewniane, solidne biurko, a na nim laptop. W tyle obraz przedstawiający jakąś mandalę. Ale nie jestem pewna, bo pełno na nim krwi. Mam jednak wrażenie, że faktycznie znam to miejsce. I ta myśl mną wstrząsa, bo przecież to niemożliwe.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz