Kobieta spojrzała
za okno. Wiosenne roztopy odsłoniły kępki pożółkłych traw i
szare labirynty krzaków, które jeszcze nie zdążyły porosnąć
zielenią. Dzikie róże wyglądały teraz dość smutno i ponuro,
pozbawione swoich różowych rumieńców. Strumień spływającej z
gór wody toczył się leniwie po wzgórzu i zakręcał tuż przy
domu, obmywając podmurówkę, którą kobieta dopiero co remontowała
i odgrzybiała.
– Bezczelnie
sika mi na podjazd – powiedziała i zaśmiała się na myśl, że
ta wąska rzeka ma w sobie coś z jej psa. Duży łeb bernardyna
nawet nie drgnął. – Budrys, jak możesz tak długo spać?
Tym razem pies
uniósł głowę i spojrzał na swoją panią wzrokiem oddania i
uwielbienia, a ona wiedziała, że jej puchaty towarzysz oddałby za
nią życie, gdyby tylko go oto poprosiła. Ale nie miała zamiaru.
Zresztą, w tej chacie była bezpieczna. Przynajmniej na razie.
– Chodź,
odgrzejemy sobie jakieś smakowite kąski. Wczoraj kupiłam dla
ciebie żeberka.
Pies zamerdał
ogonem. – A ja może zjem kaszę jaglaną z cebulą. Ty byś tego
raczej nie tknął, prawda?
Budrys jak na
potwierdzenie skinął swoim wielkim łbem. Kobieta wyciągnęła
rękę. Poczuła przyjemną puchatość, którą poklepała po
grzbiecie. Czarny kosmyk włosów opadł jej na policzek, więc
zaczesała go za ucho.
– Dość tych
pieszczot, nie samą miłością można żyć – powiedziała z
uśmiechem a pies zaszczekał radośnie po czym pobiegł w stronę
kuchni.
Ból
wszedł w jakiś sposób pod moją czaszkę i coś mu się
najwyraźniej nie spodobało, gdyż próbuje z niej wyjść uderzając
pięściami w kości skroni i potylicy. Jęczę próbując dosięgnąć
głowy i chcąc ocenić czy zimna ciecz, która spływa mi koło ucha
to krew, czy może jednak coś zupełnie innego, ale moje ręce są
związane i nie mogę nimi poruszyć. W panice zaczynam rzucać się
na boki – wieloryb, którego pokonała sieć zastawiona na dużo
mniejsze od niego stworzenia. Po chwili zaczyna do mnie docierać, że
to nie ma sensu, że walka z węzłami, które oplatają moje ręce i
kostki, zrobione nieudolnie ze sznurka lniane bransoletki, nie ma
sensu. Uspokajam oddech i przymykam powieki, chociaż otaczająca
mnie ciemność i tak nie pozwala bym dostrzegła w niej cokolwiek. A
jednak łatwiej skoncentrować się z zamkniętymi oczyma. Więc
wciągam w nozdrza zapach stęchlizny, cementu, starych ziemniaków i
mrocznego chłodu, charakterystycznego dla każdej piwnicy. Jakby
zejście do podziemi namaszczone było znakiem końca. Tylko dlaczego
w przedsionku piekieł jest tak zimno? Wypuszczam oddech przez usta.
Jestem już spokojna. Nasłuchuję. Ale wokół panuje cisza.
Bezdźwięk, który jest nieprzyjemny i ma w sobie coś
nienaturalnego. Może umarłam i teraz czekam w kolejce na ważenie
duszy, która i tak nie ma szans dostać się do nieba, gdyż nie
była skłonna uwierzyć w jego istnienie. Nie. Czuję wyraźnie ból
i bicie własnego serca. Więc żyję. Nawet zaczynam myśleć,
chociaż ciężko o jasność umysłu będąc pogrążonym w mroku.
Czyjeś
kroki dochodzą z pomieszczenia, które jest nade mną. Zatem
drewniany strop. Co to za miejsce? Otwieram oczy i próbuję je
przyzwyczaić do ciemności, ale ta jest zbyt gęsta. Dostrzegam
jedynie jakieś cienie, karykatury kątów, może też mebli i
wykrzywiony zarys drzwi. Nie mam pojęcia dlaczego, ale już nie
czuję strachu. Narasta we mnie złość. Mam wrażenie, że ktoś
zamknął mnie tu dla żartu i trzyma, żebym nabrała większej
pokory. Bo przecież w moich powieściach od czasu do czasu
bohaterowie tkwią w pułapkach. Są związani i czują zapach
stęchlizny.
–
Kurwa, ja chyba śnię – syczę, ale moje słowa nie kończą tej
sceny, bo węzły na moich nadgarstkach są prawdziwe.
Pozwalam
Budrysowi, żeby sikał tak długo jak ma na to ochotę. A że jest
sporych rozmiarów psem to zwykle sterczy prawie minutę z uniesioną
w górę nogą. Psi jogin nieświadomy wykonywania własnej wersji
pozycji półksiężyca.
– Możesz
trochę przyspieszyć? Trochę mi zimno – mówię, ale pies ma
własne plany i nie zwraca na mnie uwagi. – Jakbym była w
cholernej piwnicy – dodaję i nie wiem czemu ta myśl wywołuje we
mnie dziwny dreszcz.
Kroki są coraz
bliżej. Po chwili wąski strumień światła wnika do mojej nory i
już wiem, że po mnie przyszli, że za chwilę być może nastąpi
koniec.
– Rozwiąż ją.
Ktoś świeci mi
latarką po oczach, więc nie mam pojęcia kim są oprawcy. Ale głos
jednego z nich jest nawet przyjemny. Głęboki, męski, seksowny.
Ktoś taki idealnie pasuje do roli kochanka szepczącego miłe (albo
sprośne) słówka do kobiety, którą ma zamiar przelecieć. Ale ten
tutaj z pewnością nie ma zamiaru uczynić ze mnie swojej nałożnicy.
Pcha mnie w stronę schodów, jakbym nie była kobietą tylko
kawałkiem mięsa. Nie widzi moich sporych rozmiarów cycków, tylko
te dwa pośladki, które nagle i mi zaczynają przeszkadzać.
Chciałabym zniknąć, zamienić się w myszkę i uciec do jakiejś
nory. Pierwszy raz odczuwam niechęć do samej siebie, jakby to
obrzydzenie, z którym jestem popychana weszło we mnie głęboko i
coś tam połamało. Dlaczego nie zaczynam wyć ze złości i żalu?
Powinnam krzyczeć. Ale nie robię nic, tylko idę w milczeniu.
– Wejdź tam –
mówi przystojny Głos, a ja bez słowa sprzeciwu wchodzę do pokoju,
w którym stoi biurko, krzesło i lampa wycelowania prosto we mnie.
Ekran komputera
pojaśniał, kiedy otworzyła jego paszczę. Przez chwilę siedziała
wpatrując się w pustą kartkę LibreOffice Writera i
dopiero po chwili położyła palce na klawiaturze. Nie musiała
długo czekać, dobrze wiedziała o czym chce napisać.
–
Zaszła pomyłka – mówię i czuję sztuczność swojego głosu.
Wolałabym, żeby brzmiał bardziej ponętnie i przekonująco, ale
zaschło mi w gardle, więc wydobywam z siebie rodzaj charkotu.
–
Pani Anna Wyszkowska?
–
Waszkowska – poprawiam mężczyznę. – Wolałabym Wyszkoni, ale
jakoś nie wyszło – dodaję siłując się na żart.
Mężczyzna
wstaje i podchodzi do biurka. Zapala papierosa. Cała scena wygląda
jak z filmu opowiadającego o czasach komunizmu, przesłuchań i
racji, która zawsze była po stronie Władzy.
–
Ja tu, proszę pani, nie jestem po to, żeby sobie ucinać zabawne
pogawędki – zaciąga się papierosem po czym pluje mi szarym dymem
w twarz. Lubię zapach tytoniu, ale ten jest jakiś duszący i
natarczywy, więc zaczynam kaszleć. – Ja jestem po to, żeby
dowiedzieć się było naprawdę.
–
Nie mam pojęcia o czym pan mówi…
–
Mówię o kobiecie, którą znaleźliśmy martwą w pani mieszkaniu.
–
Martwą kobietę? W moim mieszkaniu? Ale… To niemożliwe…
–
Proszę spojrzeć – podsuwa mi pod nos zdjęcia, a ja wcale nie mam
ochoty na nie patrzeć, więc odsuwam głowę, ale mężczyzna, który
stał za mną chwyta moją twarz i celuje nią prosto w fotografie. –
Czy to wygląda jak coś, co jest niemożliwe?
Krew.
Na jej nagim ciele i ścianach. Czy człowiek faktycznie ma w sobie
tyle krwi?
–
To nie może być moje mieszkanie – mówię po chwili. – Nie mam
zielonego dywanu.
Mam
wrażenie, że znalazłam się we własnej powieści i ta wizja jest
przerażająca. Próbuję zrozumieć całą sytuację, ale nie mam
pojęcia w co mnie ktoś wrabia. Martwa kobieta, strzęp ludzkiego
ciała, leży z rękoma rozrzuconymi na boki. Czarne włosy są
przylepione do jej policzków i czoła, więc prawie nie widzę jej
twarzy, ale czuję, że musiała być piękna. I zgrabna.
Zdecydowanie jedna z tych szczupłych lalek, która kazdego dnia
katuje się ćwiczeniami i dietą po to tylko, żeby zrobić na złość
takim jak ja, zwyczajnym kobietom, które normalnie miałyby w dupie
brak cellulitu i smukłe biodra. Ale nie mogą mieć, bo zawsze w
okolicy będzie przebywała taka, co nosi ciuchy w rozmiarze XS.
–
Dywan można zwinąć i rozwinąć. Proszę spojrzeć tutaj. –
Pokazuje mi inną fotografię. Drewniane, solidne biurko, a na nim
laptop. W tyle obraz przedstawiający jakąś mandalę. Ale nie
jestem pewna, bo pełno na nim krwi. Mam jednak wrażenie, że
faktycznie znam to miejsce. I ta myśl mną wstrząsa, bo przecież
to niemożliwe.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz