wtorek, 14 sierpnia 2018

Wędrówka (opowiadanie, wydłużone)

Czasami mam wrażenie jakbym był obok. Obok sytuacji, w którą wdepnąłem jak w psie gówno leżące na chodniku; obok swojej żony, która nagle jest jakaś odległa i niemal zamazana, chociaż właśnie trwamy w uścisku zbliżającym i ciasnym; obok własnego ciała, którego czasami nie rozumiem, bo ono działa automatycznie i zanim w ogóle powstanie we mnie ochota, by gdzieś pójść, ono już tam dawno przebywa. Jestem obok własnych myśli, które obserwuję niczym zjawiska atmosferyczne – z fascynacją i lekkim przerażeniem. Miałbym ochotę wysnuć teorię o nieistnieniu własnego ja, ale to już chyba zbyt daleko idące wnioski. Zresztą wnioski zwykle mają chude, patykowate nogi, na których ledwo trzymają cały korpus przypuszczeń i analiz. Są więc raczej powolne i niekoniecznie skłonne do odległych wędrówek.

Wczoraj widziałem ducha. Wszedłem do łazienki, w której wcześniej kąpała się żona. Ciepła para przycupnęła na moich ramionach i włosach. Przez chwilę odczuwałem pokusę, by na tym zakończyć swoją bytność pod prysznicem, zostałem w końcu otoczony oparami mydła i wody, co dawało skąpe poczucie czystości, w końcu jednak doszedłem do wniosku, że lenistwo jest czymś niegodziwym, więc w ramach walki z jego przejawami otworzyłem plastikową kabinę. I wówczas ujrzałem mężczyznę. Całkiem podobnego do mnie, chociaż być może z lepiej rozbudowanym torsem. Całą resztę również miał bardziej wydatną, ale nie obudziło to we mnie zadawnionych kompleksów, w końcu wiem, że nie jest ważne nasze ciało, z pewnością to nie o nie w życiu chodzi. W każdym razie patrzyłem na nagiego mężczyznę stojącego w mojej własnej łazience i przez chwilę zacząłem podejrzewać swoją ukochaną o romans, ale po chwili dotarło do mnie, iż nie byłoby to możliwe z racji tego, iż cały dzień byłem w domu. Chrząknąłem znacząco, gdyż nie miałem pojęcia co w takiej sytuacji należy powiedzieć, mężczyzna jednak pozostał obojętny na moje wdychania i charkoty. W końcu wyrzuciłem z siebie krótkie zdanie w stylu: To nie jest pańska kabina. Ale nagi osobnik ani drgnął. Zdobywszy się na odwagę wyciągnąłem przed siebie rękę. Nie napotkała na żaden opór i może bardzo dobrze, gdyż celowaniem na oślep. W łazience byłem sam. Mężczyzna zniknął. I kiedy później opowiadałem o zdarzeniu swojej małżonce, ta powiedziała tylko: Ojej, lepiej zbudowany od ciebie? A potem spuściła głowę, jakby miała coś z tym wszystkim wspólnego.
Męczy mnie osobliwa myśl, iż oto byłem świadkiem cudzej fantazji, która została porzucona, niepotrzebna i zużyta, a jednak wystarczająco intensywna, by mogła przetrwać bez głowy, która ją stworzyła.
To nie był jedyny raz, kiedy ujrzałem coś osobliwego. Jakiś czas temu, teraz sobie przypominam, spotkałem pewną staruszkę. Jej kościste palce chwyciły moją dłoń i trzymały jak w szponach. Coś do mnie mówiła, ale nie mogłem niczego zrozumieć, gdyż jej głos był zbyt cichy albo to ja w głowie wcisnąłem „mute”. W każdym razie patrzyła na mnie w taki sposób, który mnie przerażał. I gdyby nie ten silny uścisk byłbym przekonany, że oto mam przed sobą ducha o czarnych włosach i pomarszczonej jak kuchenna ścierka twarzy. Coś mi dała. Jakiś zeszyt, który wyglądał na równie stary co ona. Jej usta wypowiadały szybko jakieś słowa, ale ja wciąż nie mogłem nic usłyszeć. W końcu kobieta zwolniła uścisk, a ja odszedłem do swoich spraw. Zeszyt wyrzuciłem do śmietnika za rogiem. I więcej o nim i kobiecie nie myślałem.


Pracuję w małej firmie, która oferuje równie małe zarobki. Tuż po studiach miałem wielkie aspiracje, fantastyczne plany i nierealne pomysły, jednak zmuszony przez życie i okoliczności, stopniowo z nich rezygnowałem. Odzierałem je z pierza. Skubałem, a na końcu opaliłem jak kurczaka i zjadłem. Chciałbym w jakiś sposób wyróżnić się ponad przeciętność, pokazać swoje intelektualne możliwości i zawiłości umysłu, ale brakuje mi odwagi. Bo musiałbym wszystko rzucić. Marny, ale realny i stały etat oraz pewność, że pieniędzy starczy do kolejnej wypłaty, a w razie wypadku będę miał opłacony pobyt w szpitalu. I te dogodności mnie krępują, związują moje pragnienia, ciskają je w kąt i mówią, żeby nie próbowały nawet unieść głowę. Nie wolno im na mnie patrzeć. W końcu mam żonę, która, jak większość kobiet, nosi w torebce hasło „poczucie bezpieczeństwa”, którym w razie konieczności może pomachać mi przed nosem. Są też dzieci. Dwójka. Wciąż małe i niezbyt samodzielne. Zapatrzone w tablet czy komórkę, dzieci nowej generacji, które urodziły się z palcami zdolnymi do przesuwania wirtualnych ikon. Czasami, kiedy patrzę na moich synów odnoszę wrażenie, iż siedzą oni za jakąś szybą, że są w zupełnie inne przestrzeni niż ja, a postęp technologii sprawia, że nie dam rady ich dogonić.

Jedziemy nad morze. Trasa dość długa i żmudna. Zaintonowałem więc jakąś piosenkę zapamiętaną z czasów, gdy miałem dziesięć lat i chodziłem do harcerstwa, z czasów, w których pistolety robiło się z patyków, a trzepak nie był zardzewiałym chochołem a drążkiem gimnastycznym, na którym spędzało się połowę wolnego czasu. Drugą trzeba było podzielić między sen a lekcje. W każdym razie zacząłem śpiewać, a głos mam całkiem dobry, niski, niepasujący do mojego trochę zbyt wątłego ciała. Moja żona podciągnęła kąciki ust w górę, zadowolona, rozmarzona, znowu młoda.
– Lubię jak śpiewasz, Mikołaju – powiedziała klaszcząc w dłonie.

Tylko chłopcy nagle się skrzywili i powiedzieli, żebym przestał, że to już niemodne tak nucić, że to im przeszkadza i nie mogą przeze mnie grać. Więc umilkłem. Zerknąłem w lusterko wsteczne i zobaczyłem cyber-synów z palcami mknącymi po błyszczących ekranach i poczułem, że przestaję pasować. Odstaję. Jeżeli świat zmierza w kierunku wirtualnej rzeczywistości, tacy jak ja, wcale nie starej daty, tylko Innej, pozostaną poza nim. Wypluci przez komputery, które sami stworzyliśmy. Odepchnięci przez dzieci, które przecież nie wzięły się z powietrza. I jak potem to nasze potomstwo, kiedy już osiągnie pewną dojrzałość (przynajmniej fizyczną, na emocjonalną ciężko liczyć), poradzi sobie z kreowaniem nowych istot? Takich z krwi i kości, namacalnych, płaczących nocami i ssącymi wielkie cycki wypełnione mlekiem? Nagle okaże się, że nie wystarczy klikać palcem, że trzeba użyć czegoś zupełnie innego, a to oznacza bliskość, pot, wydzieliny, całą tą odrzuconą dziwaczność. Więc jak sobie poradzą?

- Może byście pooglądali przestrzeń za oknem – mówię. – Nauczcie się świata, bo nikt tego za was nie zrobi.
– Tato, wrzuć na luz, teraz wszystko można zobaczyć w Internecie, to jest nasze okno – odparł starszy.
– Właściwie to nie bardzo wiem po co musimy chodzić do szkoły – wtrącił młodszy. – Przecież wystarczy wygooglać jak się czegoś nie wie i już.
– O Boże – jęknęła żona, chociaż nie była wierząca.
– Moi drodzy – powiedziałem i zaczerpnąłem głębszy oddech rozpoczynający przemówienie, ale nie zdążyłem niczego powiedzieć, gdyż nagle usłyszałem krzyk, a potem nastąpiło uderzenie. Ból wszedł w moje ciało niczym nóż, którym zwykle kroję chleb na śniadanie. Przez chwilę miałem wrażenie, że lecę w górę, a potem rozpadam się na tysiące kawałków tak samo jak przednia szyba, której okruszki boleśnie uderzyły o moją twarz. Przestałem należeć do siebie. Byłem jednocześnie z przodu i z tyłu samochodu. Krople mojej krwi głaskały swoim ciepłem coraz silniej zgniataną karoserię, a ja powoli osuwałem się w przestrzeń wolną od myśli, słów, hałasu. Umierałem ratami. Po kawałku. Aż do zgaszenia światła.


Otwieram oczy. Jasność jest tak natarczywa, że nie mogę wytrzymać jej obecności.
– Czy pan mnie słyszy – mówi jakiś anioł o całkiem przyjemnym, aksamitnym kobiecym głosie. Znałem kiedyś podobny. Byłem wówczas młody, a moje serce miało całkiem sporą pojemność, więc co chwilę zakochiwało się w innej dziewczynie. A może miłość była wciąż ta sama, tylko jej nośniki ulegały wymianie. W każdym razie pewnego wieczoru poszedłem z kolegą do pubu. Był koncert. Wokalistka stała z ustami przyciśniętymi do mikrofonu, z wielkim kapeluszem na głowie zasłaniającym większość jej twarzy, ale to nie było istotne. Liczył się ten aksamitny śpiew i wydatne usta, które z miejsca zapragnąłem mieć na własność, gdyż wówczas jeszcze nie rozumiałem znaczenia słowa „posiadać”. Spędziłem potem dwa tygodnie w jakimś obskurnym motelu, gdzie piosenkarka uczyła mnie rzeczy, o których nawet dzisiaj nie byłbym skłonny mówić na głos. I teraz słyszę ten sam albo bardzo podobny głos.
– Wszystko będzie dobrze – zapewnia kobieta, a jej głos niczym ciepłe ramiona wyciąga mnie z pustki, w którą znowu zacząłem spadać.


Pokój jest sterylny. W każdym razie takie wrażenie daje wszech panująca biel. Niezbyt przyjemna dla dopiero co obudzonych oczu. Przez chwilę walczę ze wzrokiem, który wszystko spłaszcza i pozbawia konturów. Jakbym leżał na kartce, a przestrzeń wokół mnie była jedynie delikatnie naszkicowana ołówkiem.
– Umarłem? – pytam, ale moje słowa są jakieś niezdarne i nie jestem pewien czy powiedziałem właśnie to słowo.
Biała postać odkleja się od ściany i podchodzi do monitora, którego obecności wcześniej nie zarejestrowałem. Czuję zapach krochmalu i lawendy.
– Parametry w normie – mówi bezbarwnie, jakby jej słowa nie były kierowane do mnie.
– Moje dzieci? Żona? – charczę.
– Proszę sprawdzić jeszcze saturację.
– W normie.
– Mój syn – mówię, ale już wiem, że nikt mnie nie słyszy. Moje gardło nie potrafi wydać z siebie odpowiednich dźwięków. Słychać jedynie skrzekot. Żabi skrzekot, który nie ma żadnego znaczenia. Zapadam w sen.

Śnię, że jestem zwinięty w kłębek i leżę w ciepłej, gęstej mazi. Słyszę miarowe uderzenia, ale nie wiem czy to moje serce, czy kogoś innego. Jest mi dobrze. Mógłbym żyć w tej bezpiecznej przestrzeni już zawsze. Wszystko wokół mnie jest jakieś spowolnione i odległe. Nic mnie nie może dotknąć, skrzywdzić. Próbuję dotknąć ręką twarzy i ten ruch trwa w nieskończoność. I to jest przyjemne. Inne. Nie ma pośpiechu. W końcu wkładam do ust kciuk i ssę zadowolony. Jestem szczęśliwy.

– A kto tu się obudził? – Słyszę koło ucha czyjeś szczebiotanie. – A pieluszka pełna. Trzeba ją zmienić mój maleńki.
Chcę protestować, ale te ręce, takie duże i silne, mają nade mną jakąś dziwną władzę. Unoszą mnie w górę, a ja wyginam swoje ciało, nagle tak skurczone, śmiesznie małe. Chcę powiedzieć coś rozsądnego, ale nie potrafię. Moje usta wypuszczają z siebie jedynie bulgotanie.
– Jaką masz rozkoszną pupcię – mówi kobieta, a ja zaczynam wrzeszczeć, bo dociera do mnie, że ona zaraz zacznie coś z tą rozkoszną pupą robić. I mam rację. Wilgotna ściereczka zostaje wsunięta pomiędzy moje skurczone jądra, a potem wędruje dalej, w kierunku odbytu. Drę się jak opętany, ale kobiety nie obchodzi moje upokorzenie, ona ma swój cel. Słyszy mnie, a jednak nie dociera do niej, co tak naprawdę pragnę dać jej do zrozumienia.
– No już tak się nie rzucaj, maleńki. Już dobrze. Pupcia musi być czysta, inaczej będzie odparzenie, a to boli. Chyba nie chciałbyś, żeby cię bolało, prawda?
Milknę. Ma rację, nie chciałbym, ale nie chcę też, by jakaś obca kobieta pakowała swoją rękę w moje genitalia.
Ciasno zawinięty w becik zostaję odłożony do łóżeczka. Gdzie ja do cholery jestem, dalej śnię?

Kiedy ponownie otwieram oczy widzę szybę samochodową. Próbuję zasłonić twarz przed jej odłamkami, ale szkło jest szybsze i jego okruchy wbijają się w moje gałki oczne. Wrzeszczę.

– Miałeś zły sen? Już wszystko dobrze, jestem przy tobie – słyszę aksamitny głos i nie protestuję, kiedy jego właścicielka bierze mnie na ręce. – Chciałbyś zostać ze mną? Ja nie mogę mieć dzieci, ty jesteś takim bezbronnym okruszkiem. Mogłabym… – nie kończy zdania. W tle słyszę jakieś głosy. Odkłada mnie na miejsce i wychodzi. Światło jest zgaszone, ale po zapachu lizolu wnioskuję, że wciąż jestem w szpitalu. Próbuję wytężyć umysł, ale moje myśli są jakieś rozproszone. Nie potrafię ich zgarnąć w jedno miejsce i posegregować. Znowu zasypiam.


– Tatoooo! – słyszę i zaczynam płakać, bo wiem, że głos mojego syna jest zbyt daleko, bym mógł cokolwiek zrobić. Umieramy jednocześnie, ale ta świadomość wcale nie łagodzi strachu i bólu.


– To jak, zostaniesz ze mną? – aksamitny głos oferuje matczyne ciepło i bezpieczeństwo, a ja nie marzę teraz o niczym innym. Wyciągam w górę ręce. Moja pamięć rozpada się. Pocięta przez przednią szybę przeszłość, umiera. Kim jestem? Gdzie ja jestem? – Będę twoją mamą, Mikołaju – słyszę i przez chwilę mam wrażenie, że to samo zdanie powiedziała moja matka czterdzieści lat temu, kiedy postanowiła mnie adoptować. Zamykam oczy.



***

Mężczyzna przeszedł na drugą stronę ulicy. Jego ruchy były zamaszyste. Za duże. Nieprzewidywalne. Był długi i tykowaty. Na takich jak on kobiety nie zawieszały wzroku na dłużej niż na kilka sekund. Ale jemu to nie przeszkadzało. Nie żył wcale w świecie, który musiał każdego dnia mijać w drodze do laboratorium. Dla niego liczyły się tylko liczby. I tylko czasami, kiedy wracał do pustego mieszkania, zasypiając w pustym łóżku, marzył o czyimś dotyku dającym przyjemne ciepło. Potem jednak wstawał świt a wraz z nim nowe myśli, pomysły i Mikołaj zapominał o tym, że człowiek jest istotą społeczną.
– Och, przepraszam – powiedziała młoda kobieta potrąciwszy go na pasach.
– Nie szkodzi – mruknął i zaczął iść dalej. W głowie analizował wczorajszy eksperyment sugerujący, że po podaniu myszom odpowiedniej dawki ksenofibrilum, te zaczynają wpadać w dziwny letarg. Jakby odnalazły zupełnie inną przestrzeń. A przecież nie były znarkotyzowane. Ksenofibrilum nie powinno dawać takich skutków. W przyszłości lek ten miał leczyć starczą demencję, a nie ją pogłębiać.
– Mikołaj? – zapytała kobieta, więc spojrzał na jej ładną, symetrycznie skonstruowaną twarz, na jej bladą, niemal białą skórę i czarne włosy.
– My się znamy? – zapytał zupełnie niepotrzebnie, bo najwidoczniej kobieta go pamiętała i teraz patrzyła na niego w taki sposób jakby ujrzała ducha.
– Mój Boże, jak to możliwe – powiedziała, a jej mała broda wpadła w dziwne drżenie, którego mężczyzna w pierwszym momencie nie zrozumiał.
– Pani chyba mnie z kimś myli – odparł w końcu, ale kobieta go już nie usłyszała. Jej delikatne ciało upadło na chodnik. Przykucnął obok niej i dotknął jej szyi. Puls miarowo wystukiwał dobrze znany rytm.
– Tu ktoś leży! – posłyszał. Ludzie zaczęli zbijać się w kłębowisko nóg, rąk i ciekawych sensacji oczu.
– Proszę się odsunąć, przecież ona potrzebuje tlenu.
– Niech ktoś zadzwoni po pogotowie!
– Jak się układało w pozycji bocznej ustalonej? Ktoś może pamięta?
Nie mógł wstać. Tłum trzymał go kurczowo przy kobiecie. I tylko pomiędzy niektórymi nogami były prześwity, więc na czworaka zaczął się przedzierać w stronę, gdzie było laboratorium. Nie chciał myśleć o czarnowłosej dziewczynie. To nie był jego problem. Chyba. Nie mógł być. Z pewnością go z kimś pomyliła. Z pewnością.

Stała tam. Następnego dnia, kiedy szedł do pracy, ona znowu stała na chodniku. Wyglądała jak zjawa i przez chwilę zastanawiał się czy jest prawdziwa. Może to duch? Próbował zawrócić, ale od razu rozpoznała jego szczupłą sylwetkę na tle innych, nie tak chudych i nie tak wysokich. Zaczęła iść w jego kierunku, a on nie miał pojęcia co zrobić. Nigdy nie lubił rozmów z kobietami, a ta go przerażała.
– Mikołaju – powiedziała, kiedy była już blisko, ale on pokręcił głową przecząco i wyciągnął rękę przed siebie.
– Nie – odparł tylko, a ona nagle przystanęła. Po jej policzkach zaczęły spływać krople. „A przecież nie pada”, pomyślał i dopiero wówczas zrozumiał, że kobieta płacze. – Czego pani ode mnie chce?
– Ty naprawdę mnie nie pamiętasz? – zapytała i ten głos, tak delikatny i aksamitny wydał mu się znajomy. Była w nim jakaś przyjemna miękkość, którą dobrze znał. Tylko skąd?
– Nie jesteś stąd – powiedział, a ona pokręciła głową przecząco.
– To ty nie jesteś stąd – odparła. I nic z tego nie zrozumiał, bo przecież w Mieście żył całe swoje życie. Był tego pewien. Nie pamiętał żadnego innego miejsca, do którego by wyjeżdżał. Właściwie nie pamiętał niczego sprzed podjęcia pracy w laboratorium. Kim był?
Wyciągnął przed siebie rękę. Zapragnął dotknąć tych czarnych włosów, które opadały na jasny policzek kobiety, ale jego dłoń nie napotkała na żaden opór.
– Ciebie tu nie ma – wyszeptał. – Jesteś moim wspomnieniem…
– Mikołaju – powiedziała drżącym głosem. – Umarłeś kilka lat temu.


***

Otwieram oczy. Moje serce bije jak szalone. Nie mogę go uspokoić. Próbuję unormować chociaż oddech, ale to i tak nie pomaga. Ból przenika przez moją klatkę piersiową. Coś jest nie tak. Mam wrażenie, że rzeczywistość wokół mnie jest jak masa plastelinowa, można ją dowolnie formować, zmieniać, przekształcać. I to mnie przeraża. Jakbym cały czas spał.
Dotykam ręką czoła. Kropelki potu pomału spływają wzdłuż nosa i skroni. Wycieram je wierzchem dłoni, a potem przykładam do ust. Czuję smak morza i zapach ludzkiej skóry. Więc jednak żyję. Wciąż istnieję.
Próbuję usiać, ale jakoś nie potrafię. Coś mnie przygniata. Jakiś ciężar, którego nie potrafię rozpoznać. I wówczas dociera do mnie, że ktoś na mnie leży. Wyciągam rękę i odsuwam czarne włosy z bladego policzka. Kobieta z mojego snu. Moja żona.


Kiedy ponownie otwieram oczy jestem w tym samym sterylnym pokoju, w którym, przeczuwam, że już kiedyś byłem. Moją twarz ściska ciasno biała przepaska. Bandaż. Coś się wydarzyło. Jakiś wypadek? Nie mogę sobie przypomnieć. Próbuję ustawić swoje ciało tak, by widzieć coś więcej, ale mam wrażenie, że jestem za ciężki. Wszystko wokół mnie jest przytłaczająco ciężkie.
– Proszę nie próbować nic mówić – słyszę czyjś przyjemny głos. Znam go. Ale skąd?
– Śniłem… - charczę, ale moje słowa są jakieś kalekie i nie jestem pewien czy kobieta mnie zrozumiała.
– Był wypadek... – mówi pielęgniarka, a przed moimi oczyma zaczyna roztaczać się wizja odłamków szkła.
– Żona? – pytam. Kobieta kręci głową, a ja nie mam pewności czy dlatego, że moja żona umarła czy po prostu nigdy nie miałem żony. Zaciskam z całych sił powieki. Chciałbym odzyskać swoje życie. „Tylko które?”, pyta jakaś natarczywa myśl, która przepływa przez moją głowę. Ale myśl jest jak obłok. Ma płaski brzuch i niemal przezroczyste ciało. Szybko znika.



***

Wstaję. Nie jest to łatwe. Moje ciało jest jak worek kartofli, który muszę jakoś udźwignąć, a nigdy nie pracowałem fizycznie. Marny ze mnie osiłek. W końcu jednak daję radę i idę w stronę łazienki. Wczoraj ściągnęli mi bandaż z twarzy i chcę zobaczyć co z niej zostało. Pielęgniarka patrzy na mnie z pewnym zdziwieniem, może nawet przerażeniem. Dlaczego? Czy odłamki szkła tak bardzo mnie odmieniły?
Zielone kafelki straszą wizytą w PRL-u. Wszystko tu jest jakby z zeszłej epoki. Podchodzę do szklanej tafli. Ktoś musiał wcześniej używać dużo ciepłej wody, gdyż jest zaparowana. Wycieram ręką białą mgłę. Z lustra nie patrzy na mnie nikt. Nie mam odbicia. Krzyczę.

Czyjeś ręce podnoszą mnie z ziemi. Najwidoczniej zemdlałem. Kiedy byłem dzieckiem bałem się wampirów. Mówiono, że nie mają swojego odbicia, gdyż istnieją tylko pośrednio. Tak niezupełnie. Tylko trochę. Czy ja też jestem niekompletny?


– Nie widzę siebie – szepczę.
– To może być szok. Proszę na razie skupić się na odpoczynku. Po południu przyjdzie do pani psycholog.
– Pani? – chcę zapytać, ale pielęgniarka wlewa coś do moich żył i sen nadchodzi szybciej niż słowa.


Budzę się wieczorem. Dotykam ręką włosów. Delikatny meszek łaskocze opuszki palców. Musieli mnie ogolić. Więc obrażenia nie dotyczyły jedynie twarzy, ale też tego co mam pod czaszką?
Wdycham znajomy już zapach lizolu. Przynajmniej mam pewność, że to wciąż ten sam szpital. W pokoju nikogo nie ma. Siadam na łóżku. Moje stopy są śmiesznie małe. Niemal dziecięce. To samo z łydkami. Szczupłe, zgrabne. Wędruję wzrokiem w górę. Chwytam koszulę, w której muszę wyglądać śmiesznie, i zaczynam ją unosić. Brzuch. Z podłużną blizną u jogo podstawy. Wyrostek? Nie, trochę za długa. To musiała być bardziej rozległa operacja. Unoszę koszulę ponad żebra. Okrągłe, zgrabne piersi sterczą z mojej klatki piersiowej.
– Ja pierdolę – mówię i próbuję je pomacać, odruch niemal bezwarunkowy. Kto by nie miał ochoty na dotykanie takich piersi? Tylko dlaczego one tkwią w moim ciele?
– Lepiej się pani czuje? – pyta czyjś głos a się czuję jak przyłapany na gorącym uczynku.
– Co wyście mi zrobili?
– Pani Aniu, jest pani w szoku pourazowym. Chciałabym z panią o tym porozmawiać.
– Mam na imię Mikołaj.
– Mikołaj? – głos kobiety wyraża zdumienie. Wyciąga jakiś notes i zaczyna w nim coś bazgrać.
– Zadam ci kilka kontrolnych pytań, mogę? Spróbujemy w ten sposób sprawdzić co się stało.
Kiwam głową, że się zgadzam i poprawiam koszulę.
– Wiesz jakiś dzisiaj jest dzień? Który rok?
– Nie wiem jak długo tu leżę, ale ostatnie co pamiętam to sierpień 2018.
– Dwa-ty-sią-ce-o-siem-na-sty? – powtarza cedząc każdą sylabę.
– Tak.
Kobieta pochyla się w moją stronę. Czuję teraz jej oddech. Niezbyt świeży.
– Ile masz lat?
– Czterdzieści.
– To się akurat zgadza – mówi. – Czy wiesz dlaczego przebywasz w szpitalu?
– Miałem wypadek samochodowy – odpowiadam. – Jechałem z żoną i synami nad morze i nagle coś w nas uderzyło.
– Nagle?
– Tak.
– Nie widziałaś co to było?
– Nie… – mówię i nagle uświadamiam sobie, że nie mam pojęcia czy to ja w coś wjechałem, czy może inne auto wpadło na nas. Moje wspomnienia są wyraźne, a jednak nie mam pojęcia jak doszło do wypadku. Jakbym wjechał w ścianę. – Ale tam nic nie mogło stać. Droga była pusta.
– I nie jest dla ciebie dziwne, że coś się pojawiło tak nagle? Jesteś kiepskim kierowcą? Byłaś pijana?
– Nie. Zawsze prowadzę auto ze sporą rozwagą, nie rozumiem…
– A jeżeli na drodze niczego nie było?
– Słucham?
– Bo nie było żadnej drogi.
– O czym pani mówi? – pytam, a mój głos brzmi kobieco, niemal aksamitnie.
– W czasie operacji, którą przeprowadzaliśmy doszło do awarii. Być może, to takie moje przypuszczenie, doszło do stymulacji obszaru odpowiedzialnego za poczucie czasu.
– Jakiej operacji?
– Anno, od dziecka przebywasz w tym szpitalu. Jedna z pielęgniarek była dla ciebie jak matka. Ale jakiś czas temu zmarła, a ty nie mogłaś znieść tej straty. Męczyłaś się. Pierwszy raz w swoim życiu krzyczałaś. Cały czas musiałaś być na prochach, powoli umierałaś. Lekarz zdecydował więc, że spróbujemy nowatorskiej metody… Otworzyliśmy twoją czaszkę.
– Nie – mówię i wstaję z łóżka.
– Stymulowaliśmy różne ośrodki twojego mózgu. Pobudzaliśmy go do pracy…
– Nie – powtarzam i podchodzę do drzwi. Szarpię za klamkę. Zamknięte.
– Musisz sobie przypomnieć… Anno, spróbuj…
– Mam na imię Mikołaj – odpowiadam bez przekonania. – Mikołaj – mówię a po moich policzkach zaczynają spływać łzy.


***

Wiosenne świtało jest natarczywe. Jakby słońce chciało pobudzić do życia nie tylko zieleń, ale i oczy oraz skórę osób, które wyszły z domu. Opierając się na lasce kobieta rusza przed siebie. Świat wygląda inaczej. Jej pamięć zatarła pisk opon i ten pośpiech, który towarzyszy krokom przechodniów. Ona idzie wolno. Delektuje się wolnością. Po tylu latach, wreszcie pozwolono jej wyjść. Nie dlatego, że uznali, że jej stan jest stabilny, ale dlatego, że o niej zapomnieli. Przez ostatnich czterdzieści lat istniała obok wszystkiego, w zawieszeniu. Leki mąciły jej myśli, ale ona miała swój sekretny dziennik, w którym wszystko spisywała. I teraz szła ulicą, którą, była przekonana, kiedyś chodziła do pracy, a jej serce biło jak szalone. W końcu miała go spotkać. Odda mu swoje notatki. Mikołaj musi zrozumieć. Tylko on może przerwać to wszystko.
– Mikołaj – powiedziała i wygięła usta w rodzaj uśmiechu. W szpitalu nie pozwalano jej wypowiadać tego imienia. Było na liście słów zakazanych. Ale ona je pielęgnowała, podlewała i karmiła swoimi myślami.
I nagle przypomniała sobie, że kiedyś już do niego poszła, kiedy była jeszcze młoda. A może to nie była ona. Może coś jej się pomyliło.
Przycisnęła dziennik do pomarszczonej piersi.
Szedł ulicą zapatrzony w telefon komórkowy. Serce kobiety zaczęło bić jak szalone. Wyglądał niemal tak samo jak go zapamiętała. Tyle razy spoglądała na tę twarz w lustrze. Ale to było dawno temu. Wyciągnęła rękę i chwyciła mężczyznę za nadgarstek. Spojrzał na nią zdziwiony.
– Musi pan to przeczytać. – Podała mu dziennik. – To bardzo ważne. Niech pan nie jedzie z żoną na wakacje. Nie teraz. Teraz jest niebezpiecznie. W tym zeszycie wszystko opisałam. Mikołaju, musisz mi uwierzyć, to uratuje i ciebie, i mnie. Błagam. Przeczytaj nasze notatki. Kiedy wszystko zrozumiesz… Czy czas wróci na właściwie tory?
Mężczyzna wziął zeszyt.
Przez jakiś czas kobieta stała na chodniku wpatrując się w dal.
– Wszystko jest płynne – wyszeptała opadając w ciemność.

1 komentarz:

  1. Bardzo ciekawe, dla mnie wędrówka to czas liniowy, a tutaj coś w rodzaju spirali z możliwością przeskoku duszy z jednego pierścienia spirali na drugi - reinkarnacja w stylu pasikonika - super!

    OdpowiedzUsuń