wtorek, 7 sierpnia 2018

Po drugiej stronie, ja (cześć I)

Od jakiegoś czasu śnię o domku w górach. Drewnianym, z brązowymi okiennicami przylepionymi po bokach okien. Właściwie nawet nie wiem czy to jest sen. Po prostu widzę chatę i tę kobietę o czarnych włosach, które musiała od dziecka kąpać je w nocnym niebie, bo jak inaczej wytłumaczyć to, że są tak idealnie czarne? Mojej wizji towarzyszy zapach. Słodkawy i mdlący. Może przypalonego mleka, a może czegoś zupełnie innego.
Za każdym razem, kiedy próbuję podejść do pochylonej nad biurkiem kobiety, a ona zaczyna unosić głowę, żeby na mnie spojrzeć, moja wizja zostaje przerwana, niczym sen zakończony natarczywością budzika.
Jak często trzeba o czymś śnić, by zyskać pewność, że to wcale nie jest sen, tylko strzęp wspomnień? Czy mogłam kiedyś doświadczyć czegoś podobnego? I dlaczego właśnie teraz to wszystko na mnie napiera, przyciska, drażni? Mam ochotę uciec, odejść od tego, co mogłoby przywołać ponownie owo uczucie, że coś jest nie tak, że jakiś fragment mojej rzeczywistości wymknął się spod kontroli i biegnie własnym torem, na którego nie mam żadnego wpływu. A przecież lubię Mieć Wpływ. Zwykle kontroluję sytuację, gdyż właśnie to jest moje główne zadanie. Sterowanie rzeczywistością. Co prawda taką zmyśloną, a jednak. Zawód pisarza uprawnia mnie do zarządzania nawet własnymi snami. Każdą rzecz, którą zobaczę, o którą przypadkiem się potknę, mogę umieścić na kartach powieści. Nie raz w ten sposób zabetonowywałam swoich byłych kochanków, zdradzone przyjaźnie, czy ludzi, których nie byłam w stanie polubić, gdyż pod przykrywką miłych i serdecznych chowali nienawiść i dziwną niechęć do człowieczeństwa. Więc przypinałam ich do kartek, trochę jak martwe motyle, szpilkami czarnych liter i zdań. A oni nie mogli protestować, gdyż odbierałam im prawo głosu. Czasami, kiedy byłam w naprawdę złym nastroju potrafiłam dać im zupełnie nowe życie po to tylko, by po kilku stronach im je odebrać, aby cierpieli, w swoim przekonaniu, niewinnie, jak Hiob, chociaż nie zawsze mieli tyle odwagi, żeby zapytać Boga o to Dlaczego.
Więc zwykle panuję nad wszystkim. Moi bohaterowie poruszają się po wyznaczonych wcześniej torach i tylko raz po raz pozwalam, by wyobraźnia porwała mnie gdzieś dużo dalej i wówczas znikam, oddaję postaciom, tym ważnym i pomniejszym, władzę nad sobą i to oni dyktują mi warunki swojego uczestnictwa w grze. Bywa, że rezultat takiej zabawy nie jest najlepszy i za pomocą klawisza Backspace, magicznego przycisku, który jest jak gumka do mazania, tyle że nie pozostawia po sobie szarego, brudnego śladu, unieważniam wszelkie decyzje moich bohaterów i stwarzam ich na nowo. A oni nie protestują, bo nie mają pojęcia, że kiedyś w zupełnie inny sposób pokierowali swoim losem.

Po moich plecach przebiegł dreszcz. Delikatny i być może nie zwróciłabym na niego uwagi, gdyby nie strach, który ostatnio sprawia, że wszystko rejestruję z dużo większą uwagą. Bo strach ma wielkie oczy narkomana i panoramiczny widok zbyt mocno rozszerzonych źrenic. I duże uszy, tak, uszy też zaczynają odbierać więcej, tak że przez chwilę można dosłyszeć skrobanie myszy, która siedzi w spiżarni sąsiadów dwa piętra niżej.
Potrząsam ramionami, jakbym chciała zrzucić z siebie chodzące po moich plecach mrówki, ale one nie są prawdziwe i być może dlatego wciąż zajmują całą powierzchnię powyżej łopatek. Wstaję od komputera. Na ekranie miga kursor pozostawiony po ostatniej kropce, jakby chciał mnie ponaglić bym stworzyła jeszcze jedno zdanie, ale ja nie mam ochoty. Piszę powieść o kobiecie, która wiedzie całkiem zwyczajne i pospolite życie do czasu, aż przez przypadek zostaje wplątana w kryminalną intrygę, która wywraca wszystko do góry nogami. Kobieta traci mieszkanie, kochanka i przyjaciół, a przede wszystkim poczucie bezpieczeństwa, gdyż musi się ukrywać. Przez większość powieści bohaterka, o imieniu takim samym jak moje, Anna, żyje w przeświadczeniu, że grozi jej śmiertelne niebezpieczeństwo. Na razie nie mam pomysłu na ciąg dalszy, muszę odpocząć od pisania i poszukać inspiracji. Czasem w tym celu wpadam do sieci i buszuję po Internecie, jakbym była pająkiem próbującym zwabić jakiegoś smakowitego owada, innym razem ruszam na podbój miasta. Wówczas zwykle do domu wracam w czyimś towarzystwie, nie ma znaczenia czy kobiety, czy mężczyzny, w jednorazowej miłości nie chodzi o płeć tylko o bliskość i namiętność. W każdym razie po takiej nocy budzę się zdolna do snucia nowych wątków, opowieści przecierają we mnie swoje zaspane powieki, a potem zaczynają ze mnie wychodzić. Moje czarno-białe dzieci. Bo takich z krwi i kości nie posiadam. Nigdy nie korciło mnie, by założyć rodzinę. Może nie miałam z kim, a może zwyczajnie zawsze brakowało mi czasu. Zbyt wiele innych rzeczy zawsze miałam do zrobienia, a przecież nie ma sposobu na rozciągnięcie godziny, by pomieścić w niej więcej niż sześćdziesiąt minut. Poza tym od dziecka nosiłam przy sobie uczucie niedosytu. Wszystkiego pragnęłam skosztować. I zabaw, i jedzenia. Pewnie dlatego moje ciało jest całkiem okrągłe, chociaż wciąż mi mało i wieczorami, przed snem, wpakowuję sobie do ust jeszcze jedną porcję chipsów, gdyż moje podniebienie pragnie poczuć jak sól i tłuszcz rozpływają się po jego powierzchni. Przyjemnie i nieprzyjemnie jednocześnie. Mój apetyt jest niewyczerpany, ale pilnuję go codziennym stawaniem na wadze. Jakbym była hodowlanym zwierzęciem,które wie, że po przekroczeniu stu kilogramów czeka je nóż rzeźnicki (czy raczej osadzajace oko tych wszystkich, którzy Ciebie zwyczajnie nie rozumieją). Więc zawsze balansuję w granicach 98 kilo, co przy moim niskim wzroście i tak daje potężne, mięsiste uda i dodatkowe fałdy pod brodą jak u indyka. Szkoda tylko ze nie tak pięknie czerwone. Nie musialabym juz nigdy nakladac korali.
Z tym nieposiadaniem dzieci to też jest tak, że nie wyobrażam sobie zmieniania pieluch jedną ręką, podczas gdy druga wklepuje słowa do komputera. To by mnie rozpraszało. I gotowanie obiadów. Jak kobieta zamienia się w matkę traci swoją niezależność, dobrowolnie, a jednak i nawet feministki stają wówczas przy garnkach, by przyrządzać delikatne jarzynki w lekkich sosach, odpowiednie dla małych dzieci, o zapachu, który może tylko zemdlić. A ja wolę szybkie jedzenie, najlepiej z dostawą do domu. Pachnące konserwantami pizze i pełne niezdrowego, ale całkiem smacznego, tłuszczu trans, frytki.


Wkładam kurtkę i wychodzę na dwór. Wieczorne chmury powoli rozczapierzają swoje ciemne palce nad miastem. Jakby chciały je pochwycić, a potem wessać do swoich puchatych brzuchów. Ciekawe jakie to byłoby uczucie zostać zamkniętym w chmurze? Czy można by wówczas przypomnieć sobie ów stan, kiedy będąc jeszcze małym embrionem podobnym do kijanki pływało się w wodach płodowych macicy? Czy raczej byłby to spacer w gęstej mgle, tak gęstej, że aż zatykającej nozdrza? Z rozmyślań wyrywa mnie pisk. Niezbyt głośny, a jednak dość natarczywy. Przeszukuję ulicę, ale nie potrafię zlokalizować źródła dźwięku. Zamykam więc oczy i próbuję podążać za piskiem jak ślepiec, którego zmysł słuchu i dotyku jest tak dobry jak u jakiegoś superbohatera z opowieści, które Marvell z takim upodobaniem pcha ostatnio na ekrany kin. A widzowie chętnie idą posmakować tego dziwnego świata heroicznych czynów, gdyż w ich codzienności nie ma niczego ani fantastycznego, ani bohaterskiego. Codzienność jest pusta jak wydmuszka, więc próbują ją wypełnić światem Thorów i Wolverinów. Cóż. Może i dobrze, myślę i zaczynam stąpać wolnym, ślimaczym krokiem w stronę, z której, jak sądzę, dobiega dźwięk. I wówczas czuję, że ktoś chwyta mnie od tyłu i zaciska w czymś, co mogłoby być ramionami żelaznego stwora, ale przecież to są męskie ramiona. Nie ma nadnaturalnych istot. Więc próbuję przegryźć zaciskające się na mojej twarzy mięso.
– Ja pierdolę, ale ma ostre zęby. – Słyszę czyjś głos, a potem czuję jak coś ciężkiego opada na moją głowę, a wraz z tym czymś nadchodzi Ciemność. Pusta, wyzuta z wszelkich myśli, Ciemność.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz