Od jakiegoś czasu
śnię o domku w górach. Drewnianym, z brązowymi okiennicami
przylepionymi po bokach okien. Właściwie nawet nie wiem czy to jest
sen. Po prostu widzę chatę i tę kobietę o czarnych włosach,
które musiała od dziecka kąpać je w nocnym niebie, bo jak inaczej
wytłumaczyć to, że są tak idealnie czarne? Mojej wizji towarzyszy
zapach. Słodkawy i mdlący. Może przypalonego mleka, a może czegoś
zupełnie innego.
Za każdym razem,
kiedy próbuję podejść do pochylonej nad biurkiem kobiety, a ona
zaczyna unosić głowę, żeby na mnie spojrzeć, moja wizja zostaje
przerwana, niczym sen zakończony natarczywością budzika.
Jak często trzeba o
czymś śnić, by zyskać pewność, że to wcale nie jest sen, tylko
strzęp wspomnień? Czy mogłam kiedyś doświadczyć czegoś
podobnego? I dlaczego właśnie teraz to wszystko na mnie napiera,
przyciska, drażni? Mam ochotę uciec, odejść od tego, co mogłoby
przywołać ponownie owo uczucie, że coś jest nie tak, że jakiś
fragment mojej rzeczywistości wymknął się spod kontroli i biegnie
własnym torem, na którego nie mam żadnego wpływu. A przecież
lubię Mieć Wpływ. Zwykle kontroluję sytuację, gdyż właśnie to
jest moje główne zadanie. Sterowanie rzeczywistością. Co prawda
taką zmyśloną, a jednak. Zawód pisarza uprawnia mnie do
zarządzania nawet własnymi snami. Każdą rzecz, którą zobaczę,
o którą przypadkiem się potknę, mogę umieścić na kartach
powieści. Nie raz w ten sposób zabetonowywałam swoich byłych
kochanków, zdradzone przyjaźnie, czy ludzi, których nie byłam w
stanie polubić, gdyż pod przykrywką miłych i serdecznych chowali
nienawiść i dziwną niechęć do człowieczeństwa. Więc
przypinałam ich do kartek, trochę jak martwe motyle, szpilkami
czarnych liter i zdań. A oni nie mogli protestować, gdyż
odbierałam im prawo głosu. Czasami, kiedy byłam w naprawdę złym
nastroju potrafiłam dać im zupełnie nowe życie po to tylko, by po
kilku stronach im je odebrać, aby cierpieli, w swoim przekonaniu,
niewinnie, jak Hiob, chociaż nie zawsze mieli tyle odwagi, żeby
zapytać Boga o to Dlaczego.
Więc zwykle panuję
nad wszystkim. Moi bohaterowie poruszają się po wyznaczonych
wcześniej torach i tylko raz po raz pozwalam, by wyobraźnia porwała
mnie gdzieś dużo dalej i wówczas znikam, oddaję postaciom, tym
ważnym i pomniejszym, władzę nad sobą i to oni dyktują mi
warunki swojego uczestnictwa w grze. Bywa, że rezultat takiej zabawy
nie jest najlepszy i za pomocą klawisza Backspace, magicznego
przycisku, który jest jak gumka do mazania, tyle że nie pozostawia
po sobie szarego, brudnego śladu, unieważniam wszelkie decyzje
moich bohaterów i stwarzam ich na nowo. A oni nie protestują, bo
nie mają pojęcia, że kiedyś w zupełnie inny sposób pokierowali
swoim losem.
Po moich plecach
przebiegł dreszcz. Delikatny i być może nie zwróciłabym na niego
uwagi, gdyby nie strach, który ostatnio sprawia, że wszystko
rejestruję z dużo większą uwagą. Bo strach ma wielkie oczy
narkomana i panoramiczny widok zbyt mocno rozszerzonych źrenic. I
duże uszy, tak, uszy też zaczynają odbierać więcej, tak że
przez chwilę można dosłyszeć skrobanie myszy, która siedzi w
spiżarni sąsiadów dwa piętra niżej.
Potrząsam
ramionami, jakbym chciała zrzucić z siebie chodzące po moich
plecach mrówki, ale one nie są prawdziwe i być może dlatego wciąż
zajmują całą powierzchnię powyżej łopatek. Wstaję od
komputera. Na ekranie miga kursor pozostawiony po ostatniej kropce,
jakby chciał mnie ponaglić bym stworzyła jeszcze jedno zdanie, ale
ja nie mam ochoty. Piszę powieść o kobiecie, która wiedzie
całkiem zwyczajne i pospolite życie do czasu, aż przez przypadek
zostaje wplątana w kryminalną intrygę, która wywraca wszystko do
góry nogami. Kobieta traci mieszkanie, kochanka i przyjaciół, a
przede wszystkim poczucie bezpieczeństwa, gdyż musi się ukrywać.
Przez większość powieści bohaterka, o imieniu takim samym jak
moje, Anna, żyje w przeświadczeniu, że grozi jej śmiertelne
niebezpieczeństwo. Na razie nie mam pomysłu na ciąg dalszy, muszę
odpocząć od pisania i poszukać inspiracji. Czasem w tym celu
wpadam do sieci i buszuję po Internecie, jakbym była pająkiem
próbującym zwabić jakiegoś smakowitego owada, innym razem ruszam
na podbój miasta. Wówczas zwykle do domu wracam w czyimś
towarzystwie, nie ma znaczenia czy kobiety, czy mężczyzny, w
jednorazowej miłości nie chodzi o płeć tylko o bliskość i
namiętność. W każdym razie po takiej nocy budzę się zdolna do
snucia nowych wątków, opowieści przecierają we mnie swoje zaspane
powieki, a potem zaczynają ze mnie wychodzić. Moje czarno-białe
dzieci. Bo takich z krwi i kości nie posiadam. Nigdy nie korciło
mnie, by założyć rodzinę. Może nie miałam z kim, a może
zwyczajnie zawsze brakowało mi czasu. Zbyt wiele innych rzeczy
zawsze miałam do zrobienia, a przecież nie ma sposobu na
rozciągnięcie godziny, by pomieścić w niej więcej niż
sześćdziesiąt minut. Poza tym od dziecka nosiłam przy sobie
uczucie niedosytu. Wszystkiego pragnęłam skosztować. I zabaw, i
jedzenia. Pewnie dlatego moje ciało jest całkiem okrągłe, chociaż
wciąż mi mało i wieczorami, przed snem, wpakowuję sobie do ust
jeszcze jedną porcję chipsów, gdyż moje podniebienie pragnie
poczuć jak sól i tłuszcz rozpływają się po jego powierzchni.
Przyjemnie i nieprzyjemnie jednocześnie. Mój apetyt jest
niewyczerpany, ale pilnuję go codziennym stawaniem na wadze. Jakbym
była hodowlanym zwierzęciem,które wie, że po przekroczeniu stu
kilogramów czeka je nóż rzeźnicki (czy raczej osadzajace oko tych wszystkich, którzy Ciebie zwyczajnie nie rozumieją). Więc zawsze balansuję w
granicach 98 kilo, co przy moim niskim wzroście i tak daje potężne,
mięsiste uda i dodatkowe fałdy pod brodą jak u indyka. Szkoda tylko ze nie tak pięknie czerwone. Nie musialabym juz nigdy nakladac korali.
Z tym nieposiadaniem
dzieci to też jest tak, że nie wyobrażam sobie zmieniania pieluch
jedną ręką, podczas gdy druga wklepuje słowa do komputera. To by
mnie rozpraszało. I gotowanie obiadów. Jak kobieta zamienia się w
matkę traci swoją niezależność, dobrowolnie, a jednak i nawet
feministki stają wówczas przy garnkach, by przyrządzać delikatne
jarzynki w lekkich sosach, odpowiednie dla małych dzieci, o zapachu,
który może tylko zemdlić. A ja wolę szybkie jedzenie, najlepiej z
dostawą do domu. Pachnące konserwantami pizze i pełne niezdrowego,
ale całkiem smacznego, tłuszczu trans, frytki.
Wkładam kurtkę i
wychodzę na dwór. Wieczorne chmury powoli rozczapierzają swoje
ciemne palce nad miastem. Jakby chciały je pochwycić, a potem
wessać do swoich puchatych brzuchów. Ciekawe jakie to byłoby
uczucie zostać zamkniętym w chmurze? Czy można by wówczas
przypomnieć sobie ów stan, kiedy będąc jeszcze małym embrionem
podobnym do kijanki pływało się w wodach płodowych macicy? Czy
raczej byłby to spacer w gęstej mgle, tak gęstej, że aż
zatykającej nozdrza? Z rozmyślań wyrywa mnie pisk. Niezbyt głośny,
a jednak dość natarczywy. Przeszukuję ulicę, ale nie potrafię
zlokalizować źródła dźwięku. Zamykam więc oczy i próbuję
podążać za piskiem jak ślepiec, którego zmysł słuchu i dotyku
jest tak dobry jak u jakiegoś superbohatera z opowieści, które
Marvell z takim upodobaniem pcha ostatnio na ekrany kin. A widzowie
chętnie idą posmakować tego dziwnego świata heroicznych czynów,
gdyż w ich codzienności nie ma niczego ani fantastycznego, ani
bohaterskiego. Codzienność jest pusta jak wydmuszka, więc próbują
ją wypełnić światem Thorów i Wolverinów. Cóż. Może i dobrze,
myślę i zaczynam stąpać wolnym, ślimaczym krokiem w stronę, z
której, jak sądzę, dobiega dźwięk. I wówczas czuję, że ktoś
chwyta mnie od tyłu i zaciska w czymś, co mogłoby być ramionami
żelaznego stwora, ale przecież to są męskie ramiona. Nie ma
nadnaturalnych istot. Więc próbuję przegryźć zaciskające się
na mojej twarzy mięso.
– Ja pierdolę,
ale ma ostre zęby. – Słyszę czyjś głos, a potem czuję jak coś
ciężkiego opada na moją głowę, a wraz z tym czymś nadchodzi
Ciemność. Pusta, wyzuta z wszelkich myśli, Ciemność.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz