niedziela, 26 sierpnia 2018

Falochron (opowiadanie właściwe) #falochron #nurkowanie

Lubię nurkować. Zaglądać do tego świata, który zwykle jest taki rozmazany i niemal nieprawdziwy. Nakładam maskę, sprawdzam butlę. Czarne płetwy wyglądają jakbym chciał udawać, że jestem jakąś wielką żabą. Potworem z błonami między palcami, który postanowił szpiegować morskie dno. Bawi mnie ta myśl i kiedy rzucam swoje ciało za burtę rybackiego kutra, który zwykle pożyczam od ojca, żeby móc ponurkować, jestem w bardzo dobrym nastroju.
Kolorowe muszle, roślinność, której zieleń potrzebowałaby dodatkowych nazw, by chociaż spróbować zrozumieć jej różnorodność. Wszystko tu jest inne. Powolne, ze słońcem w wiecznym stanie rozproszenia.
Pływam zwykle dość powolnie, żeby nie zakłócać rytmu tego podwodnego świata, w którym jestem intruzem. Moje oczy chłoną całą tą wilgotną przestrzeń. To jest mój relaks. Zresztą wolę nurkowanie od spotykania się z chłopakami w moim wieku, którzy albo mówią o grach komputerowych, albo o dziewczynach. A mnie nie interesuje ani jedno, ani drugie. Nie rozumiem chęci przebywania w cyberprzestrzeni, tak jak oni nie wiedzą co mnie tak fascynuje w nurkowaniu. Co do dziewczyn mam dość mieszane uczucia. Coś tam w moim ciele mówi mi, że ich obecność może być całkiem przyjemna. Ale musiałbym wpierw przebrnąć przez randki, słuchanie tego o czym mówią. A ja wolę milczeć. Wypuszczanie słów przez otwór gębowy jest dla mnie stratą czasu. Czasami żałuję, że nie urodziłem się pozbawiony możliwości wydawania z siebie słów tak jak moja nie ma siostra. Może wówczas wszyscy daliby mi święty spokój.
Płetwy falują, kiedy nurkuję głębiej. Mam wrażenie, że mój skafander uległ skurczeniu, ale wiem, że to tylko ciśnienie. Ułuda. Wszystko jest tak, jak powinno być.
Kątem oka dostrzegam jakiś błysk. Za moimi plecami. Odwracam głowę. Cień łodzi wciąż faluje poza taflą wody. Nic nie uległo zmianie. A jednak zaczynam odczuwać strach. Nie mam pojęcia dlaczego. Pod wodą zwykle mam poczucie bezpieczeństwa. Tu nie ma głupich słów i złośliwych odpowiedzi. Wszystko jest spokojem. Próbuję unormować oddech, ale to nie pomaga. Strach przysiadł na moim karku jak kałamarnica i nie ma zamiaru puścić. Nie mam więc wyboru. Chcę płynąć w górę. Ale nie mogę. Moja noga utknęła. Zielone wodorosty zawiązały na niej swoje ciała. I wówczas czuję obecność kogoś jeszcze. Nie jestem sam. Nerwowo rozglądam się na boki. Panika jest czymś na co nurek nigdy nie powinien sobie pozwolić. Zamykam oczy i przywołuję w myślach spokojną taflę morza. To mnie uspokaja. Kiedy otwieram powieki widzę przed sobą oczy. Zielone, błyszczące oczy patrzą na mnie, a czyjeś blade ręce dotykają moich ramion, a potem nóg. Mam ochotę krzyczeć, ale przecież jestem pod wodą. Tu nie ma dźwięków. Odpycham od siebie postać i zaczynam silniej uderzać płetwami o wodę.
Kiedy wynurzam głowę na powierzchnię jest mi gorąco i ledwo oddycham. Może popłynąłem za głęboko i miałem halucynację? Łapię za burtę i wpadam na pokład kutra. Zrzucam z siebie sprzęt i leżę przez jakiś czas na deskach łodzi oddychając ciężko. Co to było? Co to do jasnej cholery było?
Dzień pomału zaczyna zachodzić, kiedy w końcu wstaję i zapuszczam silnik. Wieczorna bryza powiewa od strony lądu. Delikatny wiatr łagodnie gładzi taflę wody. Pod włos. Mam wrażenie, że powstające wybrzuszenia to pomruki zadowolenia. Morze lubi takie pieszczoty. W oddali dostrzegam światła latarek. Kilka albo nawet kilkanaście osób przeczesuje wodę smugami światła. Podpływam bliżej.
– To on! – ktoś krzyczy na mój widok.
– Jezu, całe szczęście.
– Gdzieś ty do cholery był? – pyta mnie ojciec a potem, wbrew szorstkości własnych słów przysuwa do siebie.
– Tato, przestań – mówię uwalniając się spod czułości. – Przecież wiesz, że każdego dnia idę nurkować.
– Nie było cię dwa dni! – krzyczy. – Dwa cholerne dni!
– To niemożliwe, przecież wypłynąłem… – urywam. Bo nie mam już pewności ile czasu minęło. Może zasnąłem na łodzi i nie zauważyłem, że czas wcale nie spał ze mną? – Przepraszam. Nie wiem jak to się stało.
– Najważniejsze, że jesteś cały. A gdzie Mary?
– Mary?
– Była z tobą.
– Pływałem sam – mówię. – Byłem sam na łodzi! – niemal krzyczę chcąc zagłuszyć jakieś skrobanie, które drapie moje myśli, że był ktoś jeszcze.

Tej nocy nie mogę zasnąć. Wałkuję łóżko wzdłuż i wszerz, w końcu siadam na jego brzegu i zsuwam z siebie kołdrę. Chłodne powietrze gładzi moje nagie ciało.
– Mary – mówię cicho. Jedyna dziewczyna, z którą potrafię rozmawiać, a raczej milczeć. Bo Mary zawsze jest cicha. Idealnie pozbawiona dźwięków. Czasami zabieram ją ze sobą i nurkujemy w tej przyjemnej ciszy braku słów. Jedynie morze wciąż szumi i mlaska jęzorem oblizując burtę kutra. Ale przecież tym razem wypłynąłem sam.
Pokłóciliśmy się. O coś co nie miało znaczenia. I na moje pytanie czy płynie ze mną pokręciła przecząco głową. Ale potem… Wstaję i podchodzę do okna. Dwa księżyce. Jeden szarpany wiatrem faluje na tafli wody. Jakby chciał się uwolnić, ale nie potrafi. Drugi zerka na niego z góry. Wyniosły i zimny. I wówczas znowu widzę zielone oczy. Patrzą na mnie szklistym odbiciem w szybie. Odwracam głowę. Ale pokój jest pusty. Nikogo nie ma. Kręcę głową. Chcę z niej strzepnąć to wrażenie obecności.
– Mary? – pytam, bo przecież dobrze wiem do kogo należą zielone oczy. Nikt mi jednak nie odpowiada. „Ona umarła”, słyszę w swojej głowie własny szept i zaczynam płakać, chociaż mężczyźni, nawet ci bardzo młodzi, nie płaczą, nie wolno im. Od dziecka dostają podprogowe informacje, że łzy narażają ich męskość, jakby faktycznie penis mógł się kurczyć z powodu kilku słonych kropli.

Wkładam spodnie i wychodzę z domu. Wieczorne powietrze jest lepkie i chłodne. Siadam na pomoście.
– Ja też za nią tęsknię. Czasami zapominam… – słyszę głos ojca.
– Wiem, tato – mówię. – Mnie też jej bardzo brakuje.
– Mam wrażenie jakby ona nas nie opuściła.
– To my jej nie potrafimy uwolnić. Dręczymy jej duszę. Trzymamy w tym miejscu, bo jesteśmy egoistami.
– Powinniśmy wreszcie ją pochować.
– Tak – przytakuję.

Nigdy nie odnaleźliśmy jej ciała. Utonęła pięć lat temu. Poszła z koleżankami popływać. Z tymi, których tak nie lubię, bo są piskliwe i głośne. Ale Mary, która od dziecka nie potrafiła mówić, uwielbiała ich towarzystwo. Może właśnie dlatego, że ona nie potrafiła tworzyć takiego hałasu co one. A może zwyczajnie lubiła ludzi. Niezależnie od tego czy mieli coś wartościowego do powiedzenia, czy nie.
Nie wiem która z nich wpadła na pomysł, by nurkować przy falochronie. Woda była spokojna, ale przecież Mary wiedziała, że to są tylko pozory. Pod granatową powierzchnią kryły się niewidzialne prądy. A jednak ta wiedza jej nie powstrzymała. Wskoczyła do morza. I to był jej ostatni w życiu skok. Szukaliśmy jej przez wiele dni, ale czasami morze nie wyrzuca swoich ofiar na brzeg. Chowa je. Pod kamieniem, w zagłębieniu skały, przechowuje niczym drogocenny skarb. Rozbiera do kości. Liże i pieści szczątki upodobniając je do muszli. W moich rejonach jest taka legenda. Mówi ona dziewczynie, która została porwana przez morze, gdyż jej oczy były tak samo zielone jak wodorosty pokrywające morskie dno. A ponieważ była bardzo dobra, nie umarła tylko zamieniła się w opiekunkę morskiej trawy. Od tego dnia, jeżeli jakiś nurek zaplącze nogę o te miękkie zielone sieci, ona wyplątuje go stamtąd, gdyż nie chce by ludzkie zwłoki okaleczyły piękno wodorostów.
Czasami mam wrażenie, że ta legenda opowiada o mojej siostrze. Chciałbym, żeby tak było.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz