czwartek, 27 listopada 2025

Ambona, las i dzika kobieta

 

Leżała powalona przez wiatr, raczej nikt jej nie podłożył nogi, by upadła, chociaż widok leżącej bezradnie ucieszył niektóre zwierzęta. Pierwsze do boju ruszyły mrówki. Rozpoznały teren, wybrały dogodne miejsce i zaczęły drążyć tunele. Korytarz w lewo, korytarz w prawo. Pięć pięter budowanych w głąb ziemi, bez windy. Z drewnianym dachem zrobionym z powalonej przez wiatr ambony. Apartamenty dostępne od ręki. Gwarancja nie obejmuje terenu sąsiadującego z mrowiskiem.

Polna mysz przemykała obok ambony, nie myślała o schronieniu, ale spróchniałe drewno miało w sobie kilka kuszących otworów, więc została. Pająk utkał nad jej norką podwieszany dach i żyli odtąd obok siebie, ona na dole a on na górze, bez zbędnych słów i wysilania się na grzeczności. W świecie zwierząt wszystko wydaje się być prostsze i aż dziw, że ludzie należą do tego samego królestwa. Może to słowa tyle komplikują, może oczekiwania.

Luna usiadła obok ambony i przez chwilę obserwowała ruch pod jej zmurszałym grzbietem. Postawiona kiedyś przez człowieka, powalona przez przyrodę konstrukcja umierała powoli, poddając swoje drewniane ciało procesom gnicia i rozpadu. Grzyby zjadały ją kawałek po kawałku, bez pośpiechu, może nawet trochę leniwie, miały czas, więc co smaczniejsze kąski odkładały sobie na potem.

- Piękny widok, prawda? – usłyszała czyjś głos i uniosła głowę, lekko spłoszona, że ktoś ją przyłapał na podglądaniu prywatnego życia myszy.

- Tak – mruknęła wstając i odruchowo oceniając stan swojej garderoby, chociaż od już od dłuższego czasu nie przejmowała się dziurami w sukience. Były to pamiątki po przedzieraniu się przez chaszcze, biegu na przełaj czy upadku z drzewa. Wyglądam paskudnie, pomyślała. La Que Sebe od miesięcy uczyła ją dzikiego życia, a życie w dzikości oznacza wolność od opinii innych. Łatwo być wolnym, kiedy żyje się z dala od ludzkich oczu, co innego nagle na takie oczy się natknąć.

- Pan chyba zabłądził – powiedziała hardo prostując się i silnie wciskając stopy w ziemię, by mieć możliwość wybicia się do skoku, gdyby zaszła taka konieczność.

- Ja nigdy nie błądzę – odparł i po grzbiecie kobiety przebiegł dreszcz. Jeden z tych utkanych z rozkoszy i lęku, przyjemny i nieprzyjemny jednocześnie. – Szukałem cię, Luna – dodał i wówczas zrozumiała, że i ona go szukała. Chociaż nie miała o tym pojęcia, do tej chwili, kiedy w końcu pozwoliła sobie na objęcie wzrokiem tego mężczyzny, który nie był od niej dużo wyższy, ale wyglądał na wystarczająco silnego, by mógł ją wziąć w ramiona i dać jej to, na o tak długo czekała.

Przez chwilę stała niepewna, z myślami, które kotłowały się w jej głowie jak zamknięte w słoiku pchły i nie miała pojęcia czy skoczyć na mężczyznę z pazurami, czy może obdarzyć go czułością. Więc po prostu bez słowa obróciła się na pięcie i zaczęła iść w stronę bagniska, po którym tylko ona potrafiła przejść, bo czasami tak bywa, że nie można wybrać właściwie, więc lepiej nie wybierać wcale.


Zapach mięty kołysał się nad głową Luny, kiedy zwinięta w kłębek położyła się w swojej kryjówce pośrodku bagien. Będziemy stały na straży, szumiały gałązki leszczyny, ześlemy ci piękne sny, szeptały wierzby, przykryjemy cię swoją zielenią i nikt cię nie znajdzie, mówiły trawy. Zamknęła oczy, pod głową miała jedynie kilka liści o woni przypominającej zeszłoroczną jesień, ale nauczyła się spać bez poduszki. Ziemia była w tym miejscu miękka i Luna czuła jej oddech, delikatne falowanie, góra-dół, góra-dół. Sen długo nie przychodził, miała wrażenie, że słyszy jego kroki, a jednak cięgle z daleka, jakby obawiał się do niej podejść. W końcu jednak poczuła jego ciepły oddech na prawym policzku i zimny na lewym.

Śniła, że stoi przed wielkim drzewem, które otworzyło swój brzuch, by mogła wejść do jego wnętrza. A potem była ciemność, nieprzejednana, smolista, gęsta i czyjś szept, łagodny, żeby nie bała się. Więc szła przez tą czarną masę, która przyklejała się do jej ramion, wplątywała we włosy, owijała wokół nóg. Szła, bo czuła, że nie może się zatrzymać, że w tym miejscu panuje zasada bycia w ruchu, o to co nieruchome od razu umiera. Nie miała pojęcia jak długo wędruje, być może Czas na chwilę przystanął jak tu był i umarł, a może wnętrze drzewa było po prostu poza jego władaniem, w każdym razie zaczęła odczuwać zmęczenie, ale szła dalej, uparcie i wytrwale, bo wiedziała, że nie wszystko w życiu musi przychodzić z łatwością. La Que Sebe powtarzała, że praca nad sobą obarczona jest trudem. To co przychodzi z łatwością, bywa niedocenione. W dawnych czasach, o których nikt już nie pamięta, ludzie nie znali wysiłku. Zrywali rajskie owoce i zajadali się nimi w najlepsze. Słońce świeciło, nikt nie musiał pracować, nie było wojen, chorób ani głodu. Tylko wielka tęsknota. Małe dzieci przychodziły na świat z zaciśniętymi pięściami, a kiedy otwierały dłonie, ukazywała się w nich maleńka Tęsknota, która rosła wraz z dzieckiem. W końcu starszyzna zdecydowała, że trzeba się pozbyć Tęsknoty, bo pozbawia ona radości. Uznano ją za Złą, rozpalono stos i zaczęto ją palić. Ale im większy był ogień, tym silniejsza stawała się Tęsknota, ogień tylko potęgował jej działanie. Kiedy Tęsknota była już tak wielka, że nie można jej było ignorować, a jej ogromne ciało zaczęło miażdżyć mieszkańców rajskiej krainy, ludzie postanowili jej ulec. Od tego momentu Tęsknota, która pobudza do działania, zasiliła ludzkie serca. I chociaż nic już nie było tak proste jak dawniej, ludzie zaczęli być bardziej zadowoleni. Gnani Tęsknotą zaczęli budować niezwykłe konstrukcje, pisać poezję czy malować obrazy tak czarowne, że doszukiwano się w nich magii.

Luna westchnęła przez sen, a bagno westchnęło razem z nią.

Gdzieś tam, pośrodku lasu stał mężczyzna i patrzył wprost na Lunę, chociaż z tej odległości nie mógł jej widzieć, jednak po plecach kobiety przebiegł dreszcz i nie była pewna czy jest on dobry czy zły, a może i taki i taki.


niedziela, 16 listopada 2025

Opowieść strumienia o tym jak dzika dziewczyna zamieniła się w dziką kobietę

https://www.facebook.com/ArtNat.Gilicka
grafika: Natalia Gilicka ArtNat

Mgła przycupnęła nad lasem. Różowa, wilgotna pianka wchłaniająca w siebie kolor wschodzącego słońca. Ptaki zaczęły świergotać. Gdzieś trzasnęła złamana pod ciężarem racicy gałązka. Puszcza przecierała zaspane oczy, chociaż jej życie nigdy nie zaczyna się ze świtem i wcale nie kończy po zmroku.

Luna nadepnęła na szyszkę i zasyczała z bólu, ale tylko dla formalności, a potem ruszyła dalej. Lubiła wędrować po lesie, w tym momencie skrajnym, niby już za dnia, a jednak w delikatnym mroku. W niektórych miejscach, gdzie futro z liści było bardzo gęste, wciąż panowała ciemność, stamtąd, jakieś oczy, małe, uważne, wpatrywały się w kobietę. A potem cień przesunął się pod gałęziami i ruszył za Luną. Ta jednak za bardzo była pochłonięta swoimi myślami, by dostrzec cokolwiek, więc wędrowała dalej nieświadoma, że nie idzie już samotnie, że ma towarzysza, o dość dziwnym kształcie, a może bezkształcie, cichego i czujnego, z sierścią utkaną przez mrok.

Przystanęła. W oddali słychać było stukot dzięcioła i szum strumienia. Ostatni czysty wodopój, którym nie zainteresował się żaden człowiek czy myśliwy. Była świadkiem jak stawiano ambonę tuż koło rozlewiska, wokół którego zbierały się wieczorami zwierzęta. Człowiek to jedyny drapieżnik, który neguje prawo zawieszenia broni koło wodopojów, pomyślała i przeszedł ją dreszcz, bo kilka dni wcześniej słyszała huk, a potem widziała ślady krwi. Luna odgarnęła swoje srebrne włosy i zamknęła oczy. Tak bardzo chciałaby, żeby polowania były etyczne. Wiedziała, że są konieczne, nie była przeciwnikiem myśliwych tylko ich lenistwa. Podążanie za zwierzyną, tropienie, skradanie, chodzenie kilometrami przez las, by w końcu zdobyć zwierzę, które potem posłuży za pokarm, było dla kobiety czymś normalnym, chociaż sama stroniła od jedzenia mięsa i sądziła, że nie potrafiłaby zabić. Jesteś pewna? Przebiegła szybko jak zając myśl i od razu schowała się w wysokiej trawie, by tylko kobieta nie mogła jej pochwycić, zważyć w dłoniach, dopuścić do siebie Możliwość.

Zabijanie z ambony i to koło wodopoju, który był dla zwierząt świętym miejscem, było dla Luny aktem barbarzyństwa. Otworzyła oczy. Jakiś cień przebiegł przez ścieżkę i schował się w zaroślach. Kobieta ruszyła przed siebie, w lesie za dużo było zwierząt i duchów, by przejmować się czymś, co nie posiadało nawet kształtu.

Uśmiechnęła się, kiedy w oddali ujrzała srebrzysty grzbiet strumyka. Ruszyła żwawo przed siebie, przeskakując lekko leżące na ziemi gałęzie i w końcu znalazła się nad jego brzegiem. Uklękła i znużyła ręce w zimnej wodzie. Woda o smaku łez, pomyślała Luna, kiedy wzięła pierwszy łyk. Woda o smaku opowieści, wyszeptała i wówczas posłyszała, że to co wcześniej brała za szum, było tak naprawdę pieśnią.

Strumyk szumiał opowieść o dzikiej kobiecie. Kiedyś miała ona ukochanego. I we dwoje przemierzali las, jedząc ze swych ust i dłoni maliny oraz jagody. Było im dobrze i radośnie, bo młodość nie lubi myśleć o obowiązkach i trudnościach, a skoro o nich nie myśli, to trochę tak jakby ich nie było. Więc i dzika dziewczyna ze swoim pięknym chłopcem, żyli z dnia na dzień, budząc się każdego poranka w innym miejscu. Ich nagie ciała lubiły wygrzewać się w słońcu, ale też co chwilę lgnęły do siebie, czule i namiętnie i był to dobry czas, bo miłość, nawet jeżeli chwilowa, zawsze jest dobra. Pewnego dnia, tuż przed nastaniem wiosny, młodzieniec oddalił się od kryjówki, w której żyli przez kilka ostatnich dni i upojnych nocy. Być może chciał tylko sprawdzić co kryje się Po Drugiej Stronie Ściany lasu. Tak więc ciekawość zwiodła go do wioski i pod okno, w którym ujrzał najpiękniejszą dziewczynę jaką mogła stworzyć Natura. Dziewczę piersi miało jędrne, pośladki wypukłe, talię wąską, a włosy tak gęste, że tkała z nich co wieczór niezwykłe paszki, które potem sprzedawała na targu. Zapomniał chłopak o swojej dzikiej dziewczynie. Zapomniał o lesie, a o tym co było dawniej myślał, jak o śnie, może pięknym, ale nie prawdziwym.

Czekała na swojego chłopca dzika dziewczyna, czekała dzień, dwa, tydzień, miesiąc. Nic nie jadła i prawie by nie piła, gdyby nie rosa, gdyby nie deszcz, którego krople zdawało się, że lecą specjalnie do jej ust. Pewnego dnia poczuła, że nie ma już serca, że rozpadło się ono całkowicie na kawałki i rozsypało po lesie. Przyłożyła dłoń do piersi, ale nie poczuła tam bicia, tylko pustkę, otchłań tak wielką i straszną, że się jej przestraszyła. Wstała więc, chociaż ledwo miała siły i ruszyła przed siebie, a las karmił jej ciało, chociaż chciałby nakarmić i jej duszę. Co jakiś czas dziewczyna przystawała i wówczas ból wylewał się z niej strumieniem. A tam, gdzie padały na glebę jej łzy, powstawało źródełko o wodzie krystalicznie czystej, chociaż lekko słonej, o wodzie w której zaklęte były opowieści złamanego serca.

Po jakimś czasie dziewczyna zrozumiała, że nie jest już dziewczyną a kobietą, a ból jaki w sobie niosła zelżał, bo gdzieś tam, na swoich ścieżkach, pod kamieniami, w dziuplach, pod leśną ściółką, w gęstej trawie, odnajdywała skrawki swojego rozbitego serca. I kiedy w końcu kobieta poczuła, że znowu jest całością, postanowiła, że wybuduje sobie dom, pośrodku lasu i będzie do niego zapraszać Te, Które Szukają Swojego Serca, bo serce można tracić na różne sposoby, nie tylko przez młodzieńczą miłość.

Luna westchnęła i pogładziła ręką wodę, która na chwilę spieniła się, jakby chciała trochę naprężyć swój zimny grzbiet. Dziękuję za tę opowieść, powiedziała. Gdzie znajdę chatę dzikiej kobiety? Zapytała. Ale woda umilkła i trwała tak w milczeniu, więc Luna siedziała nad jej brzegiem i nasłuchiwała z nadzieją, że dowie się czegoś jeszcze. Strumyk jednak tylko szumiał i żadna więcej opowieść z niego nie popłynęła. W końcu zasnęła zwinąwszy się w kłębek i było jej zimno, chociaż noc była gorąca, ale zimno przyszło z jej wnętrza, bo opowieść strumyka wywołała z Lunie tęsknotę, może za miłością, może za własnym sercem. I z tego poczucia samotności zrodził się chłód. Jestem sama, pomyślała zasypiając. Nie jesteś sama, wyszeptał cień, który cały czas wpatrywał się w kobietę z uporem.



 

poniedziałek, 10 listopada 2025

Wilczyca - opowieść o tym, co można znaleźć nie szukając

 


Śnią mi się schody. Kręte, powyginane, dziwaczne, z poręczami, na których można się oprzeć i z takimi, którym lepiej nie ufać. Schody prowadzące w górę, nigdy w dół, jakby kierunek był im już nadany i stopy nie mogły wybrać innego. Schody drewniane, które śpiewają przeciągle, kiedy ktoś po nich idzie i schody betonowe zamknięte w ciasnej klatce schodowej, z echem tak gęstym, że aż trudnym do zniesienia. Schody ze szkła. Miejscami popękane, zużyte, z obietnicą kruchości zaklętą w ich przezroczystym ciele.

W moich snach bywa, że nieopatrznie przechylam się przez poręcz, akurat taką, przez którą nie wolno się przechylać, bo pod moim ciężarem poręcz pęka i lecimy razem w dół, lecimy nienaturalnie długo, chociaż odległość jest krótka, a jednak lecimy, ja i poręcz. Ta co miała trzymać i ta co trzymała. I kiedy tak opadamy na dno w niemal zwolnionym tempie, przychodzi do mnie myśl, że coś tu się nie zgadza. Zauważam szczelinę. Po chwili już krzyczę na całe gardło: To jest tylko sen! To tylko sen! A skoro to jest sen, na dodatek wykreowany przez moją własną głowę, tę co jest przytwierdzona do mojego karku. Mój prywatny sen, a nie zbiorowa halucynacja, to przecież z pewnością mogę uniknąć upadku. Wystarczy mieć skrzydła. I zanim zdążę dopomyśleć do końca piękne, uzbrojone w pióra skrzydła, te już mi wyrastają z pleców i zaczynają unosić. Tylko ta poręcz, zawodna, którą mam ciągle w ręku, swoim ciężarem próbuje pokrzyżować mi plany wysokich lotów, uniesień pięknych i dobrych. A jednak boję się ją utracić. Zżyłam się z jej wyszlifowanym na błysk drewnianym ciałem. Żal mi go zostawić. Strach puścić. Więc przez chwilę tkwię w miejscu. Ona mnie ciągnie w dół, moje skrzydła w górę i wychodzi bezruch. Zatrzymanie. W dziwnej pozie, trochę w górze i trochę nad ziemią. Zamykam oczy. Szukam rozwiązania, ale nic sensownego nie przychodzi mi do głowy.

Powoli zapominam, że śnię, pewność, że wszystko kontroluję rozpływa się, zanika. Zostaje tylko walka z tym co trzymam w ręce. I wówczas czuję, że nie mam już rąk. A kiedy przestaję mieć ręce, poręcz z nich wylatuje i roztrzaskuje się na drobne kawałki, chociaż upadek z tej wysokości nie powinien był przynieść, aż tak dramatycznego efektu. A jednak poręczy już nie ma a ja, nagle otulona futrem, skaczę na schody, ale wcale nie chcę już na nich być, więc skaczę na nie, by się od nich odbić, by wybić się w zupełnie inną przestrzeń i po chwili biegnę. Piasek pod łapami jest przyjemnie ciepły. Ziemia jeszcze nie ostygła po ciepłym dniu. Księżyc wisi nad horyzontem, okrągły i lśniący. Widząc go mam ochotę zawyć, więc wyję, nie czuję wstydu, nie ma we mnie krzty krępacji. Wyję z całych sił. Wyję przeciągle moją wilczą pieśń, a kobieta we mnie uśmiecha się łagodnie.

La Que Sebe, Ta Która Wie, wita mnie w progu swojej jaskini, kiedy w końcu na moich czterech, silnych łapach do niej dobiegam, zdyszana, zmęczona, ale szczęśliwa. Nigdy wcześniej nie czułam w sobie takiego szczęścia. „To wolność”, mówi Kobieta a ja kiwam pyskiem, bo nie tylko rozumiem jej słowa, ale je czuję. Jakby każde słowo wypowiadane przez La Que Sebe rozbrzmiewało w moim brzuchu, w moich łapach, jakby jej wypowiedzi przenikały futro i zasilały je pewnością i prawdą. „Zapamiętaj, Luna, zapamiętaj ten sen, bo to tak naprawdę nie jest sen, mówi Kobieta i dorzuca drewna do ognia. „Możesz usiąść przy mnie jako kobieta”, dodaje a ja czuję jak znowu odzyskuję ręce i nogi. Moje nagie ciało otula ciepło płynące od ogniska. Siadam na ziemi. Dobrze mi. Nagiej, ale bezpiecznej, kobiecej a jednak zwierzęcej. La Que Sene nie odzywa się dużo. Ale kiedy mówi, wiem, że jej słowa mają dużą wartość, więc chowam je koło swojego serca. Mam tam szufladkę, specjalny schowek, w którym trzymam To co Ważne.

Kiedy nastaje świt, zwijam moje smukłe ciało w kłębek i zasypiam. La Que Sebe mówi, że będzie nade mną czuwać, więc pozwalam sobie na zamknięcie oczu. Tej nocy przychodzą do mnie sny o schodach, poręczy i kobiecie-wilku.

Kiedy się budzę leżę w łóżku. Przez chwilę nie wiem, gdzie jestem, szukam szarych ścian jaskini, ale ich nie ma, są tylko te pomalowane na kolor o nazwie cafe latte. Sypialnia, dom, który z zapałem urządzałam wiele lat temu. Wzdycham ciężko, bo czuję tęsknotę za moim snem o wolności. W końcu wstaję i idę do łazienki, a kiedy tak idę przez dom pozostawiam za sobą ślady piasku i pyłu z jaskini. Zwilżam twarz wodą a potem zaczynam śpiewać. Wyśpiewywuję z siebie to co we mnie kamienne, a powinno być lekkie, wyśpiewywuję z siebie swój smutek i gniew, który pod nim siedzi. Wyśpiewywuję do końca, do braku oddechu, bo tylko w ten sposób mogę rozpocząć nowy dzień. Dziękuję La Que Sebe, śpiewam na końcu a potem owijam się milczeniem jak ciepłym futrem i wychodzę. Idę przez miasto w milczeniu. Nie potrzebuję słów. Czasami słowa są zbędne. Czasami lepiej po prostu czuć.

poniedziałek, 3 listopada 2025

Dziewczynka z zapałkami opowieść o tęsknocie za ciepłem

 


Wychodzę, rzuciła przez lewe ramię i nie czekając na odpowiedź ruszyła w dół klatką schodową przeskakując dolne stopnie, tak samo jak to robiła, kiedy była dzieckiem. Ile mogłabym przeskoczy na raz opierając się na poręczy? Cztery, a może wszystkie jedenaście? Czy można przeskoczyć jedenaście stopni? Jaka oszczędność kroków, jakie przyspieszenie. Mruknęła zadowolona, wciąż pamiętała jak to jest. Ekscytacja i delikatny strach, bo przecież biorąc rozpęd nie będzie już możliwości zatrzymania, wycofania w połowie drogi. Więc musi się udać. Wysoko. Gwałtownie. Pięknie. Nogi miękko opadły na podest. Przechyliła się przez poręcz i wówczas ją ujrzała. Stała w podartej szarej sukience, z włosami, które musiał potargać wiatr albo zły sen. Nie uśmiechała się, tylko patrzyła na Hannę swoimi czarnymi oczyma – przenikliwie, poważnie, zbyt poważnie jak na dziecko.

Hej, chciała krzyknąć Hanna, ale głos ugrzązł w jej gardle i wydała z siebie ledwie chrapnięcie, mruknięcie starego kota, westchnięcie zardzewiałej rury, przez którą nie mogła przepłynąć woda. Zaczekaj, powiedziała w końcu, ale dziewczynka jej nie słuchała, tylko odwróciła się i zaczęła zbiegać po schodach zwinnie, lekko i Hanna pomyślała, że nie raz musiała przed czymś uciekać. Przede mną nie musisz, pomyślała i od razu poczuła, że to jest kłamstwo, bo przecież już kilka razy uśmierciła w sobie taką dziką dziewczynkę. Ale zabijałam te, które były we mnie, a nie na zewnątrz mnie, próbowała się usprawiedliwić. Tamte nie były prawdziwe, nie mogły być, były tylko zarodkami fantazji o życiu, w którym panuje beztroska.

Wyszła na ulicę. Szum miasta od razu chwycił ją w swoje ramiona, więc nie miała wyboru, musiała z nim zatańczyć, dodać coś od siebie, zastukać obcasami, wejść z chlupotem w kałużę, westchnąć głośno, przeklnąć, kiedy jadące zbyt szybko auto ochlapało chodnik i jej płaszcz zostawiając, na jednym i na drugim, ciemne, mokre plamy.

Nienawidzę tego miasta, syknęła, kiedy jakiś przechodzeń trącił ją ramieniem a potem krzyknął, gdzie lezie, głupie babsko, całą szerokością chodnika, a przecież inni też tu chcieliby sobie zatańczyć, nie tylko ona jedna zna kroki tanga, więc niech uważa jak idzie, bo pożałuje.

Minęła jeszcze kilka przecznic, ruchliwych, pulsujących życiem i piskiem tramwajów, zawodzeniem opon, które muszą nagle się zatrzymać, z ludźmi, ubranymi w szare płaszcze, których poły unoszą się za nimi niczym ogony, ale nikt nie zwraca uwagi na ten ptasi aspekt, bo każdy pędzi w swoją stronę, z oczyma utkwionymi nie w tu i teraz a w jakiś odległy cel, w odbiór dzieci ze szkoły, ugotowanie obiadu, konferencję, wykład, wizytę u dentysty, mechanika czy psychiatry. W wieczorną randkę, na którą on się spóźni albo w ogóle się nie pojawi a ona będzie potem stać pół godziny w swoich niedopasowanych do pogody butach, ale za to dopasowanych do krótkiej sukienki i kolczyków w kolorze bordo albo blue. I właśnie nie niebieski a ocean blue, bo tak jej powiedziała kiedyś sprzedawczyni, która marzyła o wyruszeniu nad morze, ale nie nad zimny Bałtyk tylko gdzieś, gdzie katalogi obiecywały ciepło, a pan z biura podróży powiedział: „the sea will be blue like your eyes”. Ale zanim zdołał kupić bilet last minute rozchorowała się jej matka, więc sprzedawczyni ze sklepu obuwniczego została w domu i tylko wieczorami oglądała katalog z opisem wycieczki, na którą się nie wybrała. W głowie jednak wciąż szumiał jej ocean w kolorze blue like your eyes i może dlatego udało jej się sprzedać wszystkie dostępne w sklepie niebieskie buty. I kiedy wręczała ostatnią parę poczuła, że napływają do jej oczu łzy, bo zrozumiała, że nigdy nie pojedzie na wycieczkę nad morze, skazana na swoją pracę i chorą matkę, której stan nie był ani gorszy ani lepszy.

Kiedy Hanna minęła ostatnią na swojej drodze ruchliwą ulicę nastała Cisza. Przystanęła, żeby nie mącić jej spokoju odgłosem kroków i ze zdumieniem odkryła, że miasto pokrywa gruba warstwa mroku. Kiedy nastała noc? Nie miała pojęcia, szła po postu przed siebie, raz po raz schodząc do podziemi, bo ludzie czasami lubią drążyć tunele tak samo jak krety czy mrówki, z tą różnicą, że potem nadają im dumne nazwy a nawet imiona. Takiej dżdżownicy nigdy by do głowy nie przyszło, żeby wydrążone w ziemi przejście uroczyście otwierać i nadać mu nazwę. Po prostu jest tunel, który za jakiś czas zniknie i będzie musiał powstać nowy, nic wielkiego, zwykła sprawa, codzienność. Ale nie dla ludzi. Ci w swoich przejściach podziemnych umieszczają windy, schody i sklepy. Wykładają je marmurem albo betonują, malują na kolor, który akurat jest w modzie albo był na stanie i trzeba było go zużyć. A potem, po latach, farba zaczyna odrywać się od betonowej skóry, łuszczy się i marszczy tworząc dziwaczne wzory, które młodzież w nocy, jak nikt nie widzi pokrywa kolorami. I tak obok Niech żyje Lech tkwi napis, że Anka to zwykła kurwa, dbaj o lasy, wolny Tybet, uciekaj przed psami, huj, chuj, chój w różnych odmianach jakby ktoś sprawdzał jak najlepiej wygląda ten wyraz i nie dowierzał polskiej ortografii. Hannie najbardziej spodobał się napis: Czym się przejmujesz? Zacznij oddychać, zacznij żyć. Jakby oddychanie nie było czymś oczywistym i naturalnym. A może nie jest, może czasami się o nim zapomina?

Spojrzała na ciemność, która tkwiła po drugiej stronie ulicy, tam gdzie kończyło się miasto i zaczynał inny świat, taki pozbawiony latarni, dziki, nieujarzmiony ludzką ręką, chociaż ta nie raz próbowała już sadzić lasy od linijki, ale drzewa, chociaż nie potrafią chodzić, to wiedzą jak się przemieszczać i jak przypadkiem wyrosnąć w miejscu, które nie było im przeznaczone. Więc spoglądała w ciemność i zobaczyła w niej jakiś ruch a po chwili zakołysało się delikatne światełko zapałki. Dzika dziewczynka stała naprzeciwko Hanny. W jej dłoniach tkwiło pudełko zapałek, z którego wyciągała uzbrojony w siarkę patyk i pocierała go o draskę. Ogień przez chwilę skakał w górę radośnie, ale zapałka była krótka i szybko gasła, więc dziewczynka wyciągnęła z pudełka kolejną i kolejną.

Nie zapalaj wszystkich, powiedziała Hanna podchodząc do dziewczynki. Możemy rozpalić ognisko. Ale dziewczynka jej nie słuchała i wydobyła z pudełka ostatnią zapałkę. Proszę, nie rób tego, wyszeptała Hanna. Ognik zakołysał się i chwilę tańczył, jakby chciał udowodnić, że było warto. Dziewczynka uśmiechnęła się słabo. A potem nastała ciemność.