czwartek, 24 października 2024

Wilk (cz.3 opowiadania o Hannie i Kocie by ArtNat)

 

Uniósł głowę i wystawił nos na wiatr, na zapach, na to co niesie ze sobą poranna bryza. Poczuł igliwie, mech, więdnące liście, polną mysz i coś jeszcze, czego nie potrafił zidentyfikować i ten nowy zapach go denerwował. Nie było go tu wcześniej, przyszedł całkiem niedawno, może wtedy, kiedy ta dziwna kobieta mieszkająca w chacie nad jeziorem zniknęła na kilka dni, a potem wróciła, ale nie była już sama, na rękach wyraźnie coś niosła, coś co miało woń wodorostów oraz pragnienie bycia widzialnym. Obserwował ją potem przez kilka dni, mówiła do siebie, a może właśnie do tego, co nie mogło mieć zapachu, chociaż tak bardzo chciało.

To jest Inne, stwierdził i poczuł, że futro na karku zaczyna mu lekko drgać. Tak, cokolwiek kobieta znalazła na dnie jeziora nie należało do tego lasu, którego on był strażnikiem.

Stanął na czterech łapach i zawył, przeciągle, ostrzegawczo. Jeżeli to Nowe Zwierzę zrozumie, nie będzie musiał działać. Powinno samo uciec, wrócić skąd przyszło, schować się przed jego kłami i pazurami.

***

Posłyszała wycie wilka i przez chwilę stała nieruchomo pośrodku chaty, jakby chciała zrozumieć co znaczy ten dźwięk.

Jest niespokojny, zawyrokowała, to chyba przez ciebie, Kocie.

Podeszła do paleniska i dorzuciła drewna.

Jego problem, że ma ciasny umysł i nie potrafi dostosować się do nowej sytuacji.

On nową sytuację chce po prostu zjeść.

Nie może mi zrobić krzywdy.

Tobie nie, westchnęła. Ale co ze mną?

Kot spojrzał na kobietę i była przekonana, że pokręcił głową.

Jesteś zbyt koścista. Poza tym masz ponad pięćdziesiąt lat, jesteś bardzo stara.

W ludzkich latach nie wygląda to najgorzej, powiedziała z uśmiechem.

Kiedyś martwiły ją zmarszczki, które początkowo zadomowiły się w kącikach jej zielonych oczu, a potem zaczęły rozpełzać po twarzy, aż w końcu, nie starczyło na nie miejsca i powędrowały w dół, ku szyi, a potem biegły dalej obejmując dekolt i piersi, które w ich uścisku zaczęły się kurczyć. Przerażała ją panosząca się po jej ciele starość odbierająca mu jędrność, która wyrywała jej włosy z głowy, która pewnego dnia sprawiła, że Hanna oto nigdy więcej nie będzie musiała przejmować się miesiączką, gdyż ta już nie nadejdzie. Nikt nie przygotowywał ją do tej sytuacji, nie powiedział, że tak po prostu to wygląda, że teraz będzie miała w sobie może odrobinę więcej miejsca na mądrość, która nie mogła w pełni rozkwitnąć, dopóki kobieta była młoda. Obserwowała swoje zmieniające się ciało i chociaż wolała, kiedy skóra była jędrna i elastyczna, powoli przyzwyczajała się do tego, że taka już nie będzie. Pewnego dnia doszła do wniosku, że zaczyna jej się podobać ten upływ czasu, który maluje na niej pajęczyny, zaznaczając każdy dzień, każde zdarzenie nową nitką. Jestem dziełem sztuki, pomyślała i od tego momentu zaczęła kochać siebie jeszcze mocniej.

Nie możesz już mieć dzieci, dla mnie znaczy to tyle co bycie starą.

Może masz rację, westchnęła siadając na puchowej poduszce, która leżała niedaleko paleniska. Może masz rację, a może bardzo się mylisz. Nie mam już okresu, to prawda, ale mogę mieć dzieci. Mam przecież ciebie. Inne stworzenia też pragną, żebym przygarnęła je pod swój dach. Moje łono pozostanie nieruchome, za to moje serce będzie rozbudzane i przebudzane. Mogę dalej kochać, a nawet kocham bardziej intensywnie dzisiaj niż wczoraj.

Znowu filozofia, wy ludzie lubicie wszystko ubierać w dużą ilość słów, a wystarczyłoby żebyś się przyznała do tego, że jesteś stara, na dodatek bez męża, miauknął Kot i zaczął wylizywać sobie łapkę. Tak na wszelki wypadek, bo przecież dobrze wiedział, że jest ona czysta. Nie tylko dlatego, że był niewidzialnym kotem, ale dlatego, że wylizywał ją kilka minut wcześniej.

Niezależnie od tego ile mam lat to jednak wolałabym nie zostać zjedzoną przez wilka, mruknęła, bo dobrze wiedziała, że kot ma trochę racji, nie jest już młodą dziewczyną, która po nieprzespanej nocy wygląda tak samo dobrze jak po ośmiu godzinach snu, która co rusz zakochuje się, by potem płakać w poduszkę albo ramię, najlepiej należące do jakiegoś przystojnego mężczyzny.

Co było to było, wyszeptała.

Dawno przestała liczyć, że kiedyś napotka na swojej drodze kogoś mniej owłosionego od kota czy psa. Dwunożni zjawiali się w jej chacie, ale zwykle były to wizyty krótkie, z przestępowaniem z nogi na nogę, bez patrzenia w oczy, bo jeszcze by jakiś urok rzuciła. A przecież, kiedy wprowadziła się do chaty nad jeziorem jeszcze nic nie wiedziała ani o szeptaniu zaklęć, ani o przebywaniu w świecie duchów. A i teraz niewiele właściwie mogła w tej kwestii powiedzieć. Po prostu łączyła się z otaczającą ją przyrodą i dzięki temu zyskiwała wiedzę, którą inni mogliby nazwać czarami, a było to nic innego jak Czucie. Może silniejsze niż u większości ludzi, może wrażliwsze, a jednak dostępne dla każdego.

Tylko nie każdy o nim wie, miauknął kot spoglądając z aprobatą na swoją łapę.

I wówczas posłyszeli kolejne wycie, tym razem dużo bliżej chaty.

Chyba muszę z nim porozmawiać, powiedziała kobieta.

Już się bałem, że na to nie wpadniesz, parsknął Kot wyciągając drugą łapkę. Czystym przecież trzeba być symetrycznie.


piątek, 18 października 2024

O tym, który patrzy patrzy z ukrycia (opowiadanie by ArtNat, cz.2 opowieści o Hannie)

 

Szkic Lis ArtNat

Obserwował ją już od dłuższego czasu, zawsze z ukrycia, mroku, cienia, nigdy z bliska, bo nie miał w sobie tyle odwagi, by podejść. A może i miał, ale nie chciał stracić tego, co daje tajemnica. Dopóki kogoś nie znasz, snujesz wyobrażenia na czyjś temat i chociaż to tylko twoje własne myśli, często nie mające nic wspólnego z tym kim naprawdę dana osoba jest, to jakże przyjemnie jest zanurkować w ich otchłań i marzyć, marzyć, marzyć. Potrząsnął głową, co za głupota, a jednak wiedział, że jej ulega, bo ciężko jest nie ulegać własnym podszeptom. Więc spojrzał na kobietę, która właśnie wykonała w powietrzu ruch jakby kogoś głaskała po głowie i przez chwilę poczuł zazdrość, że to nie on tam jest obok niej i to nie jego głowa doznaje tego przyjemnego uczucia dotyku. Ale przecież kobieta była sama. Przechylił głowę, żeby usłyszeć co mówi, ale wiatr czochrał słowa, mieszał sylaby i do jego uszu dolatywał już tylko dziwny bełkot, przypadkowy zlepek głosek.

Wychylił głowę ze swojej kryjówki i zamarł. Kobieta patrzyła wprost na niego, ale patrzyła wzrokiem, który chociaż przenika przez podszewkę rzeczywistości, to nie potrafi dostrzec tego co na wierzchu i może dlatego, chociaż jej wzrok dotykał jego oczu, ich spojrzenia wcale się nie skrzyżowały. Wstrzymał oddech, tak na wszelki wypadek, a potem ona uśmiechnęła się, odwróciła głowę i zaczęła patrzeć na jezioro. Też to lubił. To wgapianie się w skórę wody, która ulegała zmarszczeniu pod wpływem głaskania przez wiatr, w wodę która była w ciągłym ruchu, trochę jak rzeka, a jednak rzeką nie była i jej nurt nie porywał nierozsądnych śmiałków, chociaż czasami zabierał na dno. Tak jak tego kota, który jakiś czas temu został wrzucony do wody z kamieniem przywiązanym do przednich łapek. Potrząsnął głową, nie chciał o tym pamiętać, bo nic nie mógł poradzić, może gdyby był bardziej odważny, może gdyby potrafił nurkować, to uratowałby tego malca, ale przecież był tchórzem. Tak wszyscy o nim mówili a on im uwierzył, bo ciężko nie jest wierzyć w słowa większości. Więc uznał, że wszystkiego się boi. A w szczególności ludzi, którzy byli na tyle okrutni, by topić w jeziorze małe kociaki. Takich osób bał się najbardziej, bo nie uznawali oni, że inna istota może posiadać duszę, że będzie odczuwać ból, że panika może obezwładnić jej umysł i zamiast w ostatnich chwilach swojego życia z wdzięcznością żegnać to co było, będzie tylko cierpienie i lęk.

Zacharczał, żeby wyrzuć z siebie kulkę, która nagle pojawiła się w jego gardle, kulkę utkaną ze strachu na samą myśl, że i jego ktoś mógłby kiedyś wrzucić do wody. A woda, chociaż piękna, to jednak może być nieprzyjemnie zimna. Zresztą woda niekoniecznie lubi współpracować, ma swoje własne plany i pomysły, których się trzyma, a które nie zawsze wszystkim odpowiadają, bo przecież nikt nie lubi powodzi, nikt nie chce by nagle woda zalała korytarze, norki, jamy, które przez wiele miesięcy były misternie drążone.

Żywioł to jednak żywioł, westchnął, a potem zerknął w kierunku kobiety, która właśnie zrzucała z siebie ubrania, by po chwili zacząć wchodzić do jeziora. Zadrżał. Po co ona robi? I dlaczego, żeby wejść do wody musi ściągnąć z siebie swoje ciepłe futro? Zmarszczył nos, nie rozumiał ludzi. Ale może też nie musiał ich rozumieć, czasami wystarczy znajomość cudzych zwyczajów, nie trzeba od razu pojmować w jakim celu, ktoś je wprowadza w życie.

Włosy kobiety falowały na powierzchni wody, kiedy płynęła w stronę trzcin. Nie powinna tam płynąć, pomyślał, to jest dziwne miejsce, coś w nim szumi głośniej niż powinno, coś tam jest Obecne chociaż nigdy nie mógł zobaczyć jak wygląda, bo chowa się dobrze i nawet potrafi nie mieć zapachu, a dla lisa nie mieć zapachu to jakby nie istnieć.

Machnął niespokojnie ogonem. Czuł, że powinien coś zrobić, ale za bardzo bał się ruszyć z miejsca, zresztą, co może taki lis jak on? Jest przecież tchórzem, byle szelest potrafi go spłoszyć. Chociaż. Przez głowę zwierzęcia przeszła dziwna myśl, że może ulega podszeptom, które nie do końca są prawdziwe, bo przecież jakiś czas temu szedł ukraść gospodarzowi kurę i musiał przejść niedaleko psiej budy. Jego lisie nogi przez chwilę były miękkie, ale potem nabrały pewności i zrobił co miał do zrobienia sprawnie, cicho i właśnie odważnie.

Tak, to była odwaga, pomyślał i zaczął skradać się w kierunku jeziora. Może nie jest jeszcze za późno i da radę uratować kobietę. Tylko przed czym? Nastawił uszu, ale nie słyszał nic poza szumem trzcin i rozgarnianej rękoma wody. A potem posłyszał delikatny dźwięk, taki, którego ludzkie uszy nie rejestrują a i zwierzęce nie zawsze są w stanie wychwycić. Przystanął, ale tylko na chwilę, jakby musiał sprawdzić czy warto się wahać, a potem ruszył przed siebie pędem, który rozmazywał rzeczywistość, który sprawił, że przestrzeń przestała tworzyć skupisko ciał stałych a jedynie energię. Jego własną i tą, która była wokół.

Dla ciebie zrobię wszystko, pomyślał biorąc głęboki wdech i skacząc w sam środek trzcin, pośród których czaiło się Złe.


Obudziła się z rękoma rozrzuconymi na boki, mokrymi włosami, w których wplątane były wodorosty i z poczuciem, że coś się wydarzyło, coś bardzo ważnego, ale nie do końca rozumiała co. Usiadła podpierając się rękoma o wilgotną ziemię i poczuła jak dreszcz przechodzi od palców stóp przez plecy aż po czubek głowy. Oddychała szybko i nierównomiernie jakby przed czymś uciekała i chociaż czuła, że wszystko już się skończyło, oddech wciąż był w trybie walki i nie zarejestrował, że może się uspokoić. Spojrzała na wodę, trzciny i ponownie zadrżała. Coś się wydarzyło. Ale co? W pamięci mignął jej obraz rudego futra i pazurów. Zaatakował ją wściekły lis? Nie, nie miała zadrapań. Lis ją ocalił. Tylko przed czym i gdzie jest teraz?

Odchrząknęła i wypluła coś, co szybko odskoczyło i uciekło zanim zdołała sprawdzić co to mogło być. Otaczała ją głęboka cisza. Dziwne. Nie słyszała ani wiatru ani szumu wody. Noc nigdy wcześniej nie była tak bezgłośna. Co prawda Spowite Cieniem nie robi hałasu, to jednak nie jest bezszelestne i nawet zwierzęta nocy potrafią nadepnąć przypadkiem na gałąź, która łamie się z trzaskiem.

Wstała i chociaż przeszła kilka kroków w stronę chaty, powietrze wciąż było nieruchome i tak gęste, że szła z trudem, z ciałem nagle ciężkim, jakby brodziła w mule, chociaż jej stopy dotykały piasku, a po chwili mchu oraz traw, które tworzyły zielony dywan rozciągający się aż po próg jej domu.

Dom, chciała wyszeptać, ale zamiast tego powiedziała Om i zwykle zaśmiałaby się z takiej pomyłki, zwykle zaczęłaby może nawet śpiewać Om, Om, Ommm, ale nie teraz, kiedy nie była pewna gdzie tak naprawdę jest. I chociaż jej oczy rozpoznawały miejsce, to jednak miała wrażenie, jakby znalazła się po drugiej stronie lustra i to co widzi, było jedynie odbiciem prawdziwego świata.

Drzwi skrzypnęły i po plecach Hanny przebiegł dreszcz, bo owo skrzypnięcie było pierwszym dźwiękiem odkąd wyszła z wody. Na pewno z niej wyszłam? Przebiegła myśl, ale była szybka jak polna mysz, która zimą znajduje jakąś szczelinę a potem przemyka pomiędzy nogami domowników, zwinnie, niezauważalnie, więc kobieta nawet nie próbowała jej złapać. Chata wyglądała inaczej niż zwykle. Wszystko w niej pokryty było zieloną, welurową tkaniną.

Hanna dotknęła kredensu, który stał na niewielkim korytarzu. Mech, powiedziała, kiedy jej ręka zaczęła błądzić po drewnianym meblu. Wszystko pokrywa mech, dodała żeby upewnić samą siebie.

Czekałam na ciebie, posłyszała po chwili głos, który bardzo dobrze znała, bo należał do niej samej. Przy kuchennym stole siedziała starsza kobieta i patrzyła na Hannę z intensywnością, której nikt nie lubi, bo zawiera w sobie Prawdę.

Kim… zawahała się, bo przecież pytanie o to kim jest kobieta było idiotyczne. Dobrze wiedziała, że właśnie rozmawia z samą sobą, tyle że ta druga była dojrzała, pokryta siecią zmarszczek, z dłońmi, które wiele już czuły i dotykały, z dłońmi, w których tkwiła pamięć wielu zdarzeń. Może nawet tych, które miały dopiero nastąpić.

Usiądź, powiedziała staruszka odganiając z siedzenia czarnego kota, który miuknął przeciągle, obrażony, bo nie lubił, kiedy wyganiano go z jego legowiska. Wabi się Kot i mieszka tu ze mną od jakiegoś czasu, zresztą nie on jedyny, bo tak to już jest, kiedy dom stoi nad brzegiem jeziora, że wprowadzają się do niego różne istoty czy tego się chce czy nie.

Jak to możliwe? Zapytała Hanna siadając ciężko na krześle, ale staruszka tylko pokręciła głową, bo wiedziała, że Hanna nie pyta o zwierzęta a o to miejsce, o tą dziwną przestrzeń, w której ujrzała siebie nie-siebie i obrażonego Kota.

Widzisz, nasz świat składa się tak naprawdę z kilku światów. I chociaż Wszystko jest ze sobą połączone to nie zawsze potrafimy dostrzec te połączenia. Może to i dobrze, a może nie za dobrze, nie wiem czy należy to oceniać. Niektórych spraw lepiej nie poddawać ocenie. Westchnęła, a potem wyciągnęła w kierunku Hanny rękę i mówiła dalej. Dajmy na to my. Jesteśmy tą samą osobą a jednak zupełnie inną. Każda z nas ma swoje doświadczenia, swoje myśli, każdej z nas los jest inny, chociaż pochodzi z jednego źródła. Czy ja jestem tobą, którą będziesz za wiele lat czy może ty jesteś mną jaką pragnęłam być w młodości? Nie ma na to odpowiedzi, bo czas nie jest linearny, chociaż wielu się upiera, że jest. Ale zostawmy to. Ważne że przyszłaś. Że możemy porozmawiać.

Nie wiem czy przyszłam tu, bo tego chciałam, wyszeptała Hanna, ale staruszka tylko silniej chwyciła jej dłoń, jakby chciała tym gestem powiedzieć, że to nie ma znaczenia.

A potem zapadła noc a one dalej siedziały i rozmawiały, bo dały radę zerwać tamę, za którą piętrzyły się różne opowieści. Słowa płynęły meandrami rzeki, obijały się o brzegi, spadały z hukiem w dół, po to by po chwili zwolnić i sunąć leniwie. Rozmawiały ze sobą do rana, tego a może kolejnego. W każdym razie któryś Świt zastał je pochylone nad omszonym stołem. Na kolanach Hanny mościł się Kot i kobieta wiedziała, że bez niego nie opuści tego miejsca.

A lis? Zapytała na koniec. Miałam wrażenie, że do wody wskoczył ze mną lis.

Nim się na razie nie przejmuj, musi wylizać swoje stare zranienia. Nie wiem ile mu to zajmie, ale jak tylko wydobrzeje to go do ciebie przyślę, bo on należy do ciebie tak jak ty do niego. Jesteście cząstką tego samego istnienia.

Hanna nie pytała już jak to możliwe, kiwnęła tylko głową, a potem wzięła na ręce kota i wyszła z domu. Woda w jeziorze była nieporuszona. Kobieta zamknęła oczy, kiedy chłodne ramiona zaczęły coraz silniej wciągać ją w głąb jeziora. Kot przywarł mocniej do jej ciała. Będzie dobrze, o nic się nie martw, powiedziała bez słów, bo już nie potrzebowała słów, by móc rozmawiać ze zwierzętami. Zaraz będziemy w domu, dodała i poczuła jak jej stopa dotyka piasku.

Kot zeskoczył z jej rąk i usiadł na brzegu.

Tu jest inaczej, powiedział, a może to tam było inaczej.

Usiadła obok niego i omiotła przestrzeń Spojrzeniem. Spojrzeniem, które widzi trochę więcej, które może zajrzeć pod kamień bez podnoszenia go, które pełne jest Czucia.

Nie filozofuj za mocno, powiedział Kot, lepiej nalej mi mleka.

A ty możesz pić mleko? Zapytała zdumiona.

Mogę wszystko, odparł Kot i pomaszerował w stronę domu.

piątek, 11 października 2024

O Kocie, który jest, a może którego nie ma (cz.1 opowieści o Hannie)

 Kot, Kocie Oczy, Niebieskie Oczy

Poranek był chłodny, ogień w kominku wygasł, bo nie chciało jej się w nocy wstawać i dorzucać drewna, ale jej to nie przeszkadzało. Narzuciła na siebie sweter i poszła na brzeg jeziora. Uwielbiała takie szare poranki, pełne jakiegoś rozleniwienia, jakby Dzień dopiero się zastanawiał czy ma nastać, ale nie był pewien na ile mu się chce popadać w rutynę powtarzalności.

Wyciągnęła w górę ramiona i zamknęła oczy. Tego uczyła ją babka, że za zamkniętymi powiekami są światy niewidzialne, a jednak wyczuwalne i że wystarczy przestać patrzeć, by tak naprawdę zacząć widzieć. Więc teraz stała wdychając chłód, który szedł w jej stronę od wody i próbowała przywołać w sobie uczucie, że wszystko wokół niej jest po prostu energią, ułożoną może w różne formy, a jednak energią.

Gadasz bzdury, powiedział Kot ocierając się o jej łydkę, ale Hanna tylko westchnęła, bo lubiła wzdychać, a potem milczała dalej, bo bywa że milczenie jest najlepszym sposobem na uniknięcie kłótni, zwłaszcza z Kotem, który zwykle miał swoje zdanie i tylko czasami pomrukiwał z zadowoleniem, kiedy drapała go za czarnym uchem.

Kiedyś w tym jeziorze utopiła się młoda dziewczyna, powiedziała otwierając oczy. Nigdy jednak nie znaleziono jej ciała, więc niektórzy mówią, że weszła do wody, ale wyszła już odmieniona. I chociaż wyglądała tak samo, to taka sama nie była i dlatego nikt nie potrafił jej rozpoznać. Zauważyłeś, że tu nikt się nigdy nie kąpie?

Jest przecież zimno, mruknął Kot.

Nawet latem, nikt nie wchodzi do wody, bo wszyscy czują, że w jej głębinach jest coś czego nie da się pojąć naszym rozumem, a to co niepojęte bywa groźne, ludzie wolą rzeczy znane i powtarzalne.

Filozofujesz, zauważył Kot. A ty, też nigdy nie wchodziłaś do tej wody?

Ja? Zdziwiła się Hanna. Ja tu się kąpię dość często, musiałeś mnie widzieć. Woda jest czysta i miękka.

I nigdy nie przytrafiło ci się coś zdumiewającego?

Nie, oczywiście, że nie, to przecież zwykle jezioro z przyjemnym piaszczystym dnem. Ludzie stworzyli mit chyba po to, żebym mogła pływać nago, bo nikt tu nie przychodzi, poza mną i tobą, Kocie.

To prawda, mruknął i pochylił się nad taflą wody. A potem spojrzał na kobietę i westchnął tak jak koty nigdy nie wzdychają, bo przecież dobrze pamiętał kiedy Hanna weszła pierwszy raz do tej wody. I dobrze pamiętał, że nie wyszła z niej sama tylko z nim. Młodym wówczas kociakiem, którego nikt nie widział poza nią. Być może dlatego, że był tak cichy i spokojny, że niemal przezroczysty, a być może dlatego, że żył dawno temu, a ona po prostu ożywiła wspomnienie o jego czarnym futrze i niewygadanym pysku.

Nacisnął łapką na piasek.

Nie musisz, powiedziała łagodnie. Nie musisz udowadniać sobie, że istniejesz.

Nie zostawiam śladów, mruknął niemal obrażony, ale wiedziała, że tak naprawdę jest mu trochę przykro, że może zobaczyć go tylko ona.

Jak chcesz, to poszukam w jeziorze jeszcze jednego kota. Może będzie ci raźniej w dwójkę.

Co to to nie, wolę być jedynym, powiedział. Poza tym nie jestem przecież sam. Mam ciebie.

Uśmiechnęła się do niego a potem zamknęła oczy. Chociaż wcale nie musiała tego robić, by poczuć coś więcej, bo światy niewidzialne przychodziły do niej także wtedy, kiedy widziała wszystko ostro i wyraźnie.


sobota, 28 września 2024

Kobieta, dziura w sercu i pomost (opowiadanie by ArtNat)

 


Usiadła na drewnianym, zniszczonym pomoście, o którym nikt od dawna nie pamiętał, bo pamięć ludzka bywa dobra, ale krótka, poza tym pan Henryk, który pomostu doglądał nie miał już sił, albo i chęci, nie wiadomo czego więcej, a czego mniej, by pielęgnować muskane ustami jeziora drewno. Zresztą, po co? Ryb nie łowił od kilku lat, bo mu żal było pokaleczonych haczykiem gardeł, piwa nie pił, bo mu lekarz surowo zabronił alkoholu tykać, a pan Henryk słowa lekarza niczym świętość traktował, więc po co tak siedzieć nad jeziorem o suchym pysku, bez wędki w ręce? Zdarzało się, a dlaczego by nie, że przyprowadzał syna nad wodę i opowiadał o tym, co czai się w głębinach, ale syn coraz rzadziej odwiedzał starego ojca, aż w końcu zupełnie o nim zapomniał, bo i też pan Henryk nie przypominał nikomu o swoim istnieniu. Żył z dnia na dzień, nie wybiegając myślami ani w przód ani w tył i można by powiedzieć, że takiego osadzenia w teraźniejszości niektórzy szukają całe życie jeżdżąc na medytacje, odosobnienia, vision questy, przewracając strony starych ksiąg, w których zapisane są mądrości Buddy, a pan Henryk miał ten stan ot tak, zupełnie naturalnie i może dlatego, że był to zupełnie zwyczajny dla niego stan, nie zawracał nim sobie głowy. Pewnie i dobrze, bo gdyby ludzie się dowiedzieli, że odnalazł prawdziwy spokój ducha, zaczęliby do niego przyjeżdżać szukając rady, uzdrowienia, miłości albo po to, by podważyć ów bliski nirwanie stan, bo ludzie zwykle dzielą się na tych, którzy szukają, ale nie wiedzieć czemu znajdują tylko u innych a u samych siebie jakoś im nie wychodzi i na tych, którzy przestali szukać albo nie szukali nigdy i jakoś drażni ich, że ktoś może osiągnąć coś, o czym oni mówią, że nie istnieje.

Pogłaskała dłonią zmurszałe drewno pomostu, zsunęła sandałki i włożyła stopy do wody. Chłód objął jej kostki, więc zadrżała, zupełnie odruchowo, a potem uśmiechnęła się, bo właśnie o to tu przyszła, żeby zostawić w wodzie swoje ciepło, ten żar, który tak mocno palił, że aż wypalił w jej sercu wielką dziurę, której nie potrafiła załatać, a która nie pozwalała jej normalnie żyć, bo nie da się żyć z dziurą w sercu, nawet jeżeli lekarze zapewniają, że są sposoby, by ją załatać, że obecnie chirurgia laserowa stoi na tak wysokim poziomie, że mogłaby nawet dziurę w duszy pokryć nową skórką, ale Irena nie słuchała ich wywodów, bo Wiedziała Lepiej. Zresztą wszystkie kobiety w jej rodzie zawsze Wiedziały Lepiej i być może dlatego żadna z nich nie dożyła sędziwego wieku, bo albo ginęły na stosie jako czarownice, albo zlinczowane przez gniew męża, albo umierały samotnie pozostawione w klasztornej celi, w której to miały nabrać odpowiednich przekonań. One jednak miały swoje prawdy, z których nie rezygnowały nawet za obietnicę miękkiej poduszki i długiego życia. Tak więc wszystkie umierały młodo, a jednak zawsze wcześniej przychodziło na świat ich dziecko, ku rozpaczy ich mężów i obojętności kochanków, płci żeńskiej, co z góry zapowiadało już pewne kłopoty. Całkiem zresztą słusznie.

Przymknęła oczy i westchnęła głęboko. Na jednym z kursów uwalniania emocji zalecono, by wzdychać, wyrzucać z siebie to, co gnieździ się w trzewiach, niezależnie od tego czy dobre czy złe, westchnąć głośno, kilka razy, jęknąć namiętnie albo rozpaczliwie, nie tamować niczego, niczego nie hamować, po prostu iść za uczuciem uwolnienia, bo oddech to wiatr, a wiatr potrafi porwać na swój grzbiet wszystko, także to co niewygodne i ciemne. Zatem siedziała teraz na pomoście wzdychając ciężko, bo czuła w sobie kamienie, ale najwidoczniej siedziały w niej zbyt głęboko albo były jednak za ciężkie, by mógł je porwać wiatr oddechu, więc w końcu przestała udawać, że może uwolnić cokolwiek i już tylko siedziała patrząc na falujące lustro wody raz po raz machając stopami, byle nie ujrzeć swojego odbicia, byle nie musieć spojrzeć samej sobie w oczy, bo być może wówczas trudniej byłoby jej zrobić to, co pragnęła uczynić.

Nie mam wyboru, wyszeptała, ale jej głos nie by zbyt pewny, więc powtórzyła to zdanie kilka razy, aż w końcu uznała, że brzmi całkiem przekonująco. Przez chwilę zastanawiała się czy powinna ściągnąć ubranie, ale potem przyszła do niej myśl, że biała sukienka będzie wyglądać bardzo romantycznie, że jak topić się, to jednak nie nago, bo nagość nie zawiera w sobie tajemnicy.

Kamienie, które mam w brzuchu pociągną mnie na dno, powiedziała jakby chciała dodać im ciężaru, zaczarować, by nie uległy złudzeniu lekkości. A potem zamknęła oczy i skoczyła do wody.

I mogłabym napisać teraz, że tak się wszystko skończyło, a po kilku dniach wyłowiono ciało Ireny, wciąż ciepłe, bo żar który wypalał jej serce stygł bardzo powoli, mogłaby to wszystko napisać, ale byłoby to kłamstwem, bo Irena nie przewidziała, że woda koło pomostu jest bardzo płytka i kiedy skoczyła w jej otchłań, ta zaśmiała się tylko i zakpiła z jej aktu desperacji, tak więc kiedy Irena otworzyła oczy zobaczyła, że stoi do pasa w wodzie a małe rybki wpływają pod jej białą sukienkę, wesoło i radośnie, bo nie miały pojęcia, że powinny się smucić i płakać nad losem dziewczyny.

Mój ojciec kiedyś bardzo dbał o ten pomost, posłyszała. Jak byłem dzieckiem, to przychodziłem tutaj razem z nim, łataliśmy dziury, impregnowaliśmy drewno, a czasami trzeba było wszystko zdzierać, szlifować i zakładać na nowo. Taka robota, która nie ma końca. Właściwie jak wiele rzeczy w naszym życiu.

Odwróciła głowę. Na pomoście stał mężczyzna w czarnym garniturze, ale za to bez butów, o ciemnych oczach, które, miała wrażenie, przeszywają ją na wylot i Widzą. A bardzo nie chciała, by ktokolwiek widział, więc szybko wyszła z wody i bez słowa zaczęła odchodzić, ale mężczyzna poszedł za nią.

Zapomniała pani o swoich sandałkach, powiedział, kiedy już ją dogonił, lekko zziajany, bo nie nawykły do biegania za kobietami.

Nie są mi potrzebne, powiedziała i poczuła na policzkach żar, ale zupełnie inny od tego, który wcześniej wypalał dziurę w jej sercu, więc uniosła w zdumieniu brwi, a mężczyzna uśmiechnął się do niej, bo pomyślał, że te brwi to dla niego i przez niego i było mu z tego powodu bardzo przyjemnie.

Przyjechałem pochować ojca, powiedział. Miałem sen, że znajdę go na tym pomoście.

Rzadko kiedy sny są prawdziwe, powiedziała Irena, chociaż wcale tak nie myślała, ale bywa że człowiek mówi coś czego nie ma na myśli, bo ludzki umysł działa w bardzo pogmatwany sposób.

Henryk Junior, przedstawił się mężczyzna, a kobieta wyciągnęła do niego rękę i kiedy ich dłonie się ze sobą zetknęły, zrozumiała, że to jest osoba, która pomoże jej załatać dziurę w sercu, bo Henryk miał w sobie dar. Potrafił naprawiać nie tylko stare pomosty.

***

Część z Was chciałaby, żeby to była opowieść o miłości, takiej romantycznej, zakończonej słowami, że żyli długo i szczęśliwie, cześć wolałaby, aby nie było tak ckliwie, bo życie nie jest takie słodkie, a już na pewno nie ma możliwości, by spotkać ukochanego nad taflą jeziora. Cyniczni zaśmieją się, że pewnie Henryk ma żonę i z Ireną niczego trwałego nie zbuduje, a jeżeli zbuduje to na zgliszczach, więc jakby niczego nie budował. Ci z Was, którzy wierzą w przyjaźń powiedzą, że oto Irena spotkała na swojej drodze kogoś, kto po prostu jej pomoże nie oczekując niczego w zamian. Ktoś szepnie, ze Henryk to tak naprawdę kobieta albo archetyp nieobecnego ojca. A może duch, szaman, utopiec. Może Henryka wcale nie było, a u Ireny ujawniła się schizofrenia. A może Irena skoczyła do wody i umarła, ale jej dusza nie pogodziła się ze śmiercią i musiała zostać nad brzegami jeziora zamknięta w pułapce niedokończonej sprawy. I jeżeli pragniecie, bym to ja Wam podpowiedziała jakie było zakończenie tej opowieści, to cóż, muszę Was rozczarować. Zakończeń jest tak dużo jak naszych pragnień i tęsknot. Każde może być prawdziwe, ale prawdziwe będzie tylko to, które poruszy coś w Was samych, zanurkuje do Waszego wnętrza i wyciągnie na wierzch jakieś pragnienie. A Wy możecie ulepić z dalszego ciągu opowieści kulkę i sprawdzić jak siedzi w Waszej dłoni, a potem cisnąć ją mocno w zimną wodę jeziora wymówiwszy zaklęcie. Zaklęcie, które będzie tylko jednym słowem albo wieloma słowami. Zaklęcie jak z bajek o czarownicach albo takie zupełnie proste, które na pierwszy rzut oka zaklęcia nie przypomina. Kilka słów mających dla Was znaczenie albo słów, które chcielibyście, by porwał wiatr, bo od jakiegoś czasu Was już gniotły i były niewygodne. Rzućcie do wody zakończenie, tej albo innej zrodzonej przez umysł opowieści, bo czasami warto pozbyć się tego, co wydawało się prawdziwe a prawdziwym nie było. I być może poczujecie lekkość, ale tylko być może...

sobota, 24 sierpnia 2024

Szepty w deszczu czyli opowieść o żabie, szeptusze oraz Nowym

            Od kilku dni pożerała książki. Łapczywie, niemal wulgarnie, chociaż zjadanie książek winno być raczej zadaniem wyrafinowanym, pełnym gracji i przemyśleń. Ona jednak nic innego nie jadła i może dlatego, fizyczny głód potęgował ten inny, którego nie do końca wiadomo jak określić. Jedynie od czasu do czasu zaparzała sobie dzbanek kawy, bo tego nauczyła ją kiedyś babka – żeby dobrą książkę, a nawet taką przeciętną, popijać kawą, najlepiej bieloną, może być mlekiem roślinnym, chociaż co to za mleko, które nie pochodzi od krowy albo kozy. Tego jednak babka nie mówiła już na głos, bo pewne sprawy lepiej przemilczeć i zachować dla siebie.

Tak więc zaszywała się w swoim pokoju na poddaszu wynajmowanego domu, który stał na wzniesieniu, otulony przez większe od niego góry, mały i nieporadny, pośród majestatu przyrody, ale Helena zupełnie zapomniała gdzie jest i dlaczego tu przyjechała. W górach rzeczy dzieją się jakby wolniej, chociaż fizycy zapewniają, że czas tu płynie trochę szybciej i może dlatego, kiedy kobieta w końcu uniosła głowę znad książki, stwierdziła ze zdumieniem, że połowa lata już minęła, a sierpień sprawia wrażenie jakby zapomniał, że jest najcieplejszym miesiącem w roku. Ciemne, nabrzmiałe wodą chmury ocierały się o dachy co wyżej umiejscowionych domów i może dlatego ciągle padało, bo rozrywane dachówkami chmury nie potrafiły same siebie załatać.

Helena usiadła na werandzie i przyciągnęła nogi pod brodę. Pierwszy raz od kilku dni wyszła na dwór i czuła się dziwnie nieswojo, jakby rzeczywistość z książek wciąż jej towarzyszyła i kobieta nie była pewna czy to co ma przed oczyma jest prawdziwe, czy może należy do wymysłu jednego z autorów licznych powieści, które teraz próbowała strawić. Swoją drogą podziwiała wymyślność niektórych opowiadań, działających na Helenę niczym środki odurzające, zupełnie jakby napisane słowa skażone były substancją psychoaktywną uwalnianą wzrokiem czytelnika. Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że granice pomiędzy fikcją a prawdą mogą być bardzo cienkie albo śliskie, w każdym razie bywa, że zanikają i wówczas nawet szczypanie w policzek nie pomoże rozróżnić tego co rzeczywiste, od tego co zmyślone.

Spojrzała przed siebie i zadrżała, bo przez chwilę miała wrażenie, że widzi w ogrodzie cień, chociaż smugi deszczu nie ustępowały w swoich próbach zacierania granic między dołem a górą. Przykryty ulewą świat tracił swoje kształty i kolory, stawał się homogeniczny i Helena poczuła na plecach dreszcz, bo przez jedną chwilę miała wrażenie, że za ścianą deszczu nie ma już niczego, że wszystko zostało zmyte przez wodę i została tylko ona oraz ten drewniany ganek.

Co za głupota, wyszeptała, żeby dodać sobie otuchy, ale nie potrafiła uwierzyć we własne słowa, które zresztą pochłonął deszcz szumiąc niemiłosiernie. Wolałabym, żeby świeciło słońce, stwierdziła, bardziej stanowczo i gdzieś na dnie swoich trzewi poczuła dziwne łaskotanie i pewność, dziwną pewność, że oto może wpłynąć na pogodę, jeżeli tylko będzie miała w sobie wystarczająco dużo odwagi. Odrzuciła koc i stanęła na progu ganku, w miejscu, w którym krople jeszcze nie wpadały do środka, ale już można było poczuć ich wilgoć i zapach.

Niech nastanie słońce, powiedziała, a potem zamknęła oczy, bo pomyślała, że zaklęcia lepiej wypowiadać w skupieniu jakie daje ciemność, chociaż taka prowizoryczna. Niech nastanie słońce, powtórzyła, ale jej słowa odbiły się jedynie od ściany deszczu, więc nabrała więcej powietrza i tym razem krzyknęła. Przez chwilę stała nie uchylając powiek, słysząc wciąż swój krzyk, który, miała wrażenie, został rozszarpany przez deszcz na pojedyncze słowa, a może nawet litery, a potem nastała cisza. Gęsta od znaczeń, nieruchoma, cisza.

Otworzyła oczy. Deszcz nie przestał padać, po prostu zamarł i Helena mogła teraz ujrzeć wiszące w powietrzu krople, które zapomniały o prawach fizyki i przestały spadać. Wyciągnęła przed siebie rękę i poczuła jak wszystko odsuwa się od niej, zupełnie jakby wytwarzała wokół siebie niewidzialne pole. Zrobiła krok w stronę ogrodu. Gdzieś, na jego końcu, znowu ujrzała cień, ale tym razem już się go nie bała. Może nawet to nie był cień a światło, czasami trudno rozróżnić jedno od drugiego, tym bardziej, kiedy idą ramię w ramię. Kim jesteś, zapytała nie otwierając ust, a cień, który był światłem tylko przytulił kobietę do siebie w odpowiedzi. To ty kreujesz swoją rzeczywistość, usłyszała, chociaż nie była pewna czy słyszy cokolwiek. A potem wrócił deszcz i Helena poczuła się idiotycznie stojąc w ogrodzie pośrodku kałuży.

Tego wieczora nie usiadła do czytania książek, tylko wzięła swój notes i zaczęła spisywać myśli, te poskładane i sensowne, oraz te dziwaczne, pozornie nie posiadające żadnej harmonii, pełne wątpliwości i pytań. Pisała przez trzy dni, bo trzy jest magiczną liczbą, a może dlatego, że przez trzy dni dalej padało, a czwartego nastało piękne słońce i Helena, spragniona ciepła, odłożyła długopis i wyszła na werandę. Zapełniony światłem ogród wyglądał zupełnie inaczej od tego deszczowego, chociaż zasadniczo nic się w nim nie zmieniło, drzewa tkwiły na swoim miejscu, ścieżka dalej była okryta mchem, a drewniany płot szarzał brakiem farby. I chociaż wszystko było piękne, bo kiedy świeci słońce świat promieniej radością, kobieta poczuła lęk.

Czasami z lęku mogą urodzić się, paradoksalnie, rzeczy piękne, zdarzenia zapierające dech w piersi, ale zazwyczaj z lęku rodzą się brzydkie i śmierdzące gnomy, których każdy chciałby się pozbyć, ale nie zawsze wie jak. Zazwyczaj nie wie. Helena też nie miała pojęcia co zrobić ani co powiedzieć, kiedy ujrzała za płotem schyloną i przykurczoną sylwetkę.

A co to tak stoi i oczy wypatruje jakby ducha zobaczyła, he?, powiedziało stworzenie, które okazało się być staruszką, a nie gnomem. Mlika by chciała wypić? Takiego prosto od krowy, jeszcze ciepłe, pachnące miejscem, w którym dojrzewało do czasu dojenia.

Jakim miejscem?

Wymionami, odparła Stara i pchnęła furtkę. Szła przygarbiona, ale Helena miała wrażenie, że to wyćwiczona pozycja, że kobieta wcale nie jest tak leciwa na jaką chce wyglądać.

No dobrze, widzę, żeś podejrzliwa i pewno miastowa, to może mogłam inaczej zacząć, powiedziała Stara prostując plecy i uśmiechając się całkiem młodzieńczo, o ile to możliwe nie posiadając jednego przedniego zęba.

Dałam sobie wyrwać dwa lata temu, bo od ciągłego malowania na czarno jakieś afty mi się porobiły. Co tak patrzy jakby nie rozumiała? Ludziom potrzeba autentyczności, młoda wiedźma ludzi nie przekonuje, a taka co chodzi prosto i mówi jakby brała lekcje w mieście to już w ogóle nie nadaje się na szeptuchę.

To pani jest szeptuchą, stwierdziła Helena podwijając jednak ostatnie słowo tak, by brzmiało jednocześnie twierdząco i pytająco.

Ano, jestem, przecie widać, Stara mrugnęła i minęła zdumioną Helenę. Dawno tu nie byłam, ale niektóre domy nie zmieniają się latami, chociaż właściciel co chwilę inny.

Ja tylko wynajmuję ten dom, powiedziała Helena i nagle poczuła, że to nie do końca prawda, że owszem, ma umowę najmu, ale właściciel powiedział, że może tu siedzieć nawet rok albo i dłużej jeśli ma ochotę, nawet do końca życia, płacąc jedynie za media, bo najważniejsze, żeby ktoś zajął się tym domem i go pokochał.

Przyjechałam wypocząć, dodała, chociaż wiedziała, że Stara nie da się nabrać na jej słowa, sama sobie by nie uwierzyła.

No dobrze, to zaparzymy sobie dzbanek mocnej kawy i pogadamy, stwierdziła kobiecina. Najlepiej snuje się opowieści przy kawie, może być bielona, byle krowim mlekiem, a nie tymi nowoczesnymi wymysłami z roślin. I nie mów proszę, że to ekologiczne i z poszanowaniem zwierząt, bo może tak i jest w mieście, ale nie tu na wsi, gdzie moja krasula mleko daje cały rok, chociaż jest stara i już nie raz weterynarz kręcił głową z niedowierzaniem, skąd w tych wymionach tyle mleka, ale powiem ci sekret, jak kochasz swoje zwierzę, to ono z wdzięczności potrafi wiele, nawet czas oszukać umie wówczas.

Moja babcia też mówiła, że opowieści to najlepiej przy kawie.

To mądra była, a teraz nie ma co dalej strzępić języka na błahostki, bo my tu mamy poważne sprawy do omówienia. Powiedziała i weszła dziarskim krokiem do domu, kilka razy mruknęła coś pod nosem, że jakiś mebel przestawiony, że co to w tej lodówce sama zielenina i żadnego ciasta nie ma, a potem usiadła przy starym stole w kuchni, chwyciła kubek z kawą i zaczęła opowiadać.

Niektórzy ludzie posiadają w sobie ogień, powiedziała, i to może być bardzo dobre, bo ogień jest ciepły, może ogrzać od środka, może rozpalić głowę, by ta łatwiej podjęła decyzję. Gorzej, kiedy właściciel ognia nie wie co tam w swoim wnętrzu ukrywa. Wówczas ogień przygasa i jedno żarzy się czekając na odpowiednią chwilę, by wybuchnąć w sposób niekontrolowany albo rozsyła iskierki na boki i potem właściciel ognia jest zdumiony, że tyle wokół niego jest zgliszczy.

Pani sądzi, że ja mam w sobie taki ogień?

Jaka tam pani, mów do mnie Żaba, tak mnie tu nazywają, bo wokół mojej chaty zawsze masę żab siedzi i za cholerę nie mogę się ich pozbyć, bo te pragną ciągle mi śpiewać na dobranoc, jakbym w ciszy nie mogła chocia raz zasnąć. Poza tym, widzisz, a może nie za bardzo widzisz, bo teraz to tego już nie widać, kiedyś byłam bardzo piękna. I ta uroda sprawiała, że za mną chłopy ganiały, ale większość to z daleka, bo mężczyźni lubią patrzeć na piękną kobietę, ale żeby zagadać to już gorzej, bo się trochę tej urody boją. Ale mniejsza z tym, w każdym razie, moja twarz budziła podziw, a i ciało miałam jędrne i zdrowe, tyle że co z tego? Wszystko przemija, skóra robi się sucha, wiotka i pomarszczona, twarz dziwnie opada i nagle z pięknej dziewczyny zostaje tylko żaba. I to może niektórych załamać, kochanka odstraszyć, ale mnie dziwnym zbiegiem okoliczności, zachwyciło. Nagle nie chodziło już o to co mam na zewnątrz, a o to co jest w środku. I gdyby tylko ten mój to zrozumiał, ale on wolał przygarnąć pod pierzynę jędrną skórę, nie chciał żaby, więc odszedł, a może to ja odeszłam, już nie pamiętam, bo to dawno temu było, w zupełnie innym życiu.

Pociągnęła łyk kawy i połknęła z głośnym, wyraźnym gul, aż Helena się zaśmiała, bo zawsze uczono ją, że kobieta powinna być subtelna, siedzieć z nogami złączonymi, byle nie noga na nogę, żeby żylaków nie dostać, ale w zwarciu jak najbardziej, bo dziewczynie nie przystoi rozkrok, który jest zarezerwowany dla mężczyzn.

Ty tak na mnie patrzysz, bo jeszcze nie wiesz, że kiedyś sama będziesz w rozkroku siedzieć i siorbać, kiedy przyjdzie ci ochota na siorbanie. Chocia nie ma musu, każdy ma własną drogę, może ty będziesz wiedźmą co to przyjmuje plenipotentów przy filiżance herbaty z Szubertem w tle.

Wiedźmą? Zapytała Helena i poczuła jak dreszcz przebiegł jej po rękach.

A no, wiedźma, czarownica czy też szeptucha, może i być szamanka, to tylko nazwy. Nazwa nic nie znaczy, czasami tylko pomaga ludziom trafić pod twój dach, ale często nazwa przeszkadza, bo wrzuca do szuflady z wyobrażeniami co się pod nią kryje i potem bywa, że ktoś miał inne oczekiwania, bo jak sobie wmówił, że szamanka to musi mieć pióra we włosach i indiańskie rysy, to może się rozczarować widząc białą kobietę ubraną w sukienkę z różowym kołnierzykiem. Dlatego bywa, że narzucam na siebie to co chcieliby ludzie zobaczyć, nie po to, by ich oszukać, ale by im ułatwić. Zresztą, im dłużej noszę jakieś łachmany tym bardziej do nich się przyzwyczajam i to, co początkowo było kostiumem, zamienia się w moją skórę. Takie tam psychologiczne dyrdymały.

Żaba odchyliła się na krześle i przymknęła oczy.

Śmiało, też możesz się odprężyć, w końcu jesteś w swoim domu, a ja tu przyszłam jedynie w gości.

Helena westchnęła. Uniosła głowę i spojrzała na sufit. Czerwone plamy zachodzącego słońca próbowały na nim coś namalować, ale nie bardzo wiedziała co.

Dlaczego sądzi pani, to znaczy, sądzisz, że jestem wiedźmą?

A kto kilka dni temu czas zatrzymał i coś przywołał? Jeszcze nie wiem czy dobre czy złe, czy może ani takie, ani takie. Ludzie lubią rozdzielać te dwie sprawy od siebie, jakby one nie były częścią tego samego. A przecież, tam gdzie światło zawsze jest jakiś cień. Gdybyśmy byli tylko wypełnieni miłością i dobrocią to byśmy nie mogli posiadać ciał, bo by spłonęły od tego piękna, nie udźwignęłyby go. Mamy w sobie po troszku wszystkiego, żeby była równowaga. Wypieranie się swojego cienia niesie ze sobą poważne konsekwencje.

Świerszcze, które przycupnęły w trawie pod oknami rozpoczęły swój wieczorny koncert. A potem do uszu Heleny dotarł skrzekot.

A więc i tu za mną przylazły, stwierdziła Żaba. A by poszły won! Ja tu mam do omówienia ważne sprawy! Krzyknęła w stronę ogrodu i przez chwilę żaby umilkły, ale tylko przez chwilę.


Siedziały potem, stara kobieta i ta dużo młodsza od niej, rozmawiając, może aż do rana, a może i dłużej, kilka dni, tygodni, nie zwracając uwagi na upływający czas, bo też nie było takiej potrzeby, chociaż Helena wiedziała, że będzie w końcu musiała wrócić do swoich obowiązków, bo z czegoś trzeba płacić za czynsz i jedzenie, chociaż Żaba zapewniała ją, że szeptucha nie musi się przejmować takimi sprawami, że nie o pieniądze w życiu przecież chodzi. Ona jednak jeszcze nie była ani czarownicą ani kimś, kto może za jajka i chleb udzielać rad. Sama sobie nie potrafiła dać najważniejszych wskazówek, a co dopiero komuś obcemu. Chociaż. Bywa, że łatwiej pomóc osobie, której się nie zna niż tej, z którą przebywa się dzień i noc.

Nie żegnały się, kiedy Żaba w końcu wstała z krzesła i powiedziała, że musi już iść. Wiedziały, że ich drogi przetną się ponownie, jeżeli nie w tym świecie to na pewno w innym. I kiedy Helena została sam na sam z myślami, które nie tyle biegały co uprawiały jakiś dziki sprint w jej głowie, nagle poczuła, że może osiągnąć spokój. I im więcej myślała o ciszy, tym w głębszy spokój opadała, aż w końcu dotarło do niej, że to nie świat zamilkł, a to co tak biegało pod jej czaszką. I wówczas ujrzała Cień, jak szedł przez ogród w jej stronę, ale już nie czuła obawy, bo razem z nim szło Światło.

Jestem gotowa, wyszeptała i zadrżała, bo wcale nie była tak mocno pewna tej swojej gotowości, ale wypełniała ją po brzegi ciekawość i dziwna pewność, że nic złego nie może się stać, że od tej chwili wszystko będzie zupełnie inne. I chociaż zmiany bywają przerażające, bo zaburzają znany porządek, to jednocześnie są wspaniałe, bo dzięki nim można zostawić za sobą to, co warte porzucenia. A Helena niczego bardziej nie pragnęła jak zanurzenia się w Nowym i to Nowe właśnie szło do niej, a ona musiała zmrużyć oczy, bo było zbyt jasne i zbyt ciemne jednocześnie, by móc mu patrzeć prosto w oczy.

 

ArtNat grafika

 

czwartek, 1 sierpnia 2024

Maliny, opowiadanie nie do końca wesołe, nie do końca smutne

         Od kilku dni miała wrażenie jakby jej głowa nie należała do niej, ale kiedy zadawała sobie albo właśnie nie do końca sobie, pytanie do kogo ta należy, nie uzyskiwała żadnej odpowiedzi. Głowa pogrążona była w milczeniu i nawet myśli, które zwykle napierały na Annę, może nie tyle drastycznie, co po prostu bezpardonowo, ostentacyjnie i bez możliwości wycofania się w ciszę, obecnie również milczały. Przez chwilę Anna miała wrażenie, że być może umarła, ale to uczucie towarzyszyło jej tylko przez chwilę i kobieta nie pochylała się więcej nad tym zagadnieniem. Chociaż być może, gdyby poświęciła mu więcej czasu, cała historia potoczyłaby się inaczej. Ale pewnie miała potoczyć się właśnie tak i dlatego, kiedy na usta Anny wpełzło słowo: „umarłam”, język wepchnął je go gardła, a potem wraz ze śliną słowo, które nie zdołało na dobre wygrzać się w cieple warg, dostało się do żołądka, gdzie zostało zaduszone przez soki żołądkowe. Czy dostało się do krwiobiegu, tego Anna wiedzieć nie mogła, bo ciężko przewidzieć w jaki sposób są trawione słowa. Biolodzy i dietetycy wiedzą jak organizm przyswaja brukselkę, ale gdyby podać ją w postaci wyrazu, to już zupełnie inne zagadnienie, którego jak dotąd nikt nie roztrząsał, a jeżeli znalazł się jakiś śmiałek i podjął wyzwanie, jego wysiłki musiały być płonne, gdyż po wrzuceniu w wyszukiwarkę hasła: „Jak organizm trawi słowa”, nie wyskakuje nic sensownego.

Tak więc tego dnia, kiedy głowa Anny przestała już być jej własną, kobieta wcisnęła guzik autopilota, taki sam zresztą jaki posiada większość społeczeństwa pogrążona w konieczności wykonywania każdego dnia tych samych czynności i poszła do pracy. Anna, nie jej głowa. Bo głowa została gdzieś na peryferiach, chociaż udawała, że dalej tkwi na anninym karku. Jeżeli zastanawialiście się kiedyś, jak to jest być w dwóch miejscach naraz, to pewnie od razu zrozumiecie z czym musiała się zmierzyć kobieta. Być może jednak nigdy nie naszły was tego typu pytania, co zresztą całkiem zrozumiałe, bo właściwie w jakim celu rozważać dwoistość rzeczy, wówczas możecie ominąć kolejne akapity i przejść wprost do zakończenia opowieści. Chociaż przeskakiwanie całych połaci treści bywa przyjemne, bo przyspiesza wiedzę o tym, co się wydarzyło, a człowiek lubi takową wiedzę posiadać, to jednak w tym wypadku nie do końca jest to polecane, już lepiej spróbować sobie wyobrazić sytuację rozdwojenia, a nawet potrojenia samego siebie. Jakby to było istnieć i tu i tam? Przeżywać jednocześnie to i tamto? Ciężka sprawa, kiedy ma się jedno ciało, ale dużo łatwiejsza, kiedy pomyślimy o sobie jak o istocie, która ma nie tylko ciało, ale i duszę. Tak, właśnie: duszę. Słowo nadużywane przez wszelkiej maści religie, wierzenia, wyznania; negowane przez ateistów; opisane przez słownik języka polskiego jako metalowa sztabka wkładana do żelazka dawnego typu, powodująca jego nagrzewanie. I może to jest najpiękniejsza i najbardziej adekwatna definicja, chociaż przypisana żelazku. Dusza rozgrzewa od środka, chyba że jest zimna, to raczej chłodzi.

Anna wsiadła do tramwaju numer 3, chociaż równie dobrze mógł to być tramwaj numer 9 albo 12 i uchwyciwszy się metalowej barierki jechała przed siebie wdychając, bardziej z przymusu niż własnej woli, zapachy cudzych perfum, potu, ubrań wypranych i tych noszonych już przez kilka dni, zapachy radości i smutku, żalu i zdenerwowania, bo każda emocja ma swoją własną woń, chociaż w transporcie publicznym trudno czasami rozróżnić jedną od drugiej. Zwykle kobieta stawała obok osób, które pachniały miłymi wspomnieniami, przymykała powieki i próbowała sobie wyobrazić te życiowe fragmenty, do których wzdychał ich posiadacz. Tego jednak dnia, głowa Anny była w zupełnie innym miejscu, więc kobieta po prostu stała, nie próbując sobie niczego ani wyobrazić ani poczuć. A jednak kiedy na trzecim przystanku ktoś stanął za jej plecami, przebiegł ją dreszcz. I nie była pewna czy to dlatego, że mężczyzna pachniał malinami, czy dlatego, że jednocześnie wydzielał z siebie jeszcze jedną woń, niepodobną do niczego, co dotychczas wąchała. Zadrżała, kiedy tramwaj zahamował i mężczyzna przypadkiem, a może nie do końca przypadkiem, może specjalnie stanął tak blisko, by w razie gwałtownego hamowania dotknąć jej skóry i zostawić na niej te dwa subtelne zapachy, w każdym razie teraz był tuż przy niej i czuła jego oddech na swoim karku. Gdyby tylko miała przy sobie swoją głowę, ta kazałaby mu się odsunąć, bo co pan sobie wyobraża, żeby tak blisko, żeby dotykać obcą kobietę swoim oddechem. Ale nie miała głowy, więc pozwoliła temu obcemu mężczyźnie chwycić się za rękę i chociaż miała jechać do pracy, wysiadła z nim na najbliższym przystanku.

Mieszkanie usytuowane było na trzecim piętrze starej kamienicy, którą ktoś postanowił odnowić, przywracając klatce schodowej jej dawny urok, z freskami zawieszonymi nad schodami i płaskorzeźbami o gładkich, nagich, alabastrowych ciałach. Przez chwilę miała wrażenie, jakby to nie były rzeźby a prawdziwi ludzie, wtopieni w mur, zastygli na zawsze w pozach przewidzianych przez artystę, ale to uczucie szybko minęło.

Mężczyzna otworzył drzwi i poczuła zapach malin, ten sam, którym pachniał, ale tu woń była dużo bardziej wyraźna.

Mam własny ogród, powiedział i zaprowadził ją wąskimi schodkami na dach, gdzie rosły nie tylko maliny, ale i róże oraz inne rośliny, których Anna nie znała, bo wychowała się w miejscu, w którym nie było zbyt wiele okazji do poznawania przyrody.

Pięknie tu, zdołała powiedzieć zanim zamknął jej usta pocałunkiem. A potem robili to, co mężczyzna może robić z kobietą i gdyby Anna miała przy sobie swoją głowę, to ta z pewnością nie pozwoliłaby jej na te wszystkie pieszczoty, na które tak bardzo miło ochotę jej ciało, ba, nie pozwoliłaby jej przyjść do tego mieszkania, które okazało się malinowym chruśniakiem.

Potem, kiedy leżała nago na kocu, czując w ustach smak malin oraz pocałunków, posłyszała jak mężczyzna szepcze coś, by się nie bała, że to nie będzie boleć i zanim zdołała zareagować, było już za późno. Ostrze sprawnie odebrało jej możliwość buntu, a potem było już tylko powolne umieranie i krew spływająca na koc, na ziemię, maliny i jego spojrzenie, pełne czułości, jakby zabicie jej było aktem najwyższej miłości.

Nie umarła jednak od razu, a może umarła szybko, tylko jej duch wciąż nie chciał opuścić martwego ciała, zszokowany takim obrotem spraw, bo śmierć zwykle szokuje, a tym bardziej własna. Więc czuła jak mężczyzna zaczął sypać na nią ziemię. Mówił przy tym coś o nawozie dla swoich malin i pięknie odchodzenia w bezbolesny sposób. Może nawet wyznał jej swoją miłość, ale tego już nie słyszała, gdyż ziemia zakryła jej uszy.

A potem zobaczyła światło, chociaż widzieć już nic nie mogła i posłyszała czyjś przyjemny głos, ani młody ani stary, ani kobiecy ani męski, bo Śmierć nie posiada wieku liczonego w ludzkich latach, nie ma też płci, bo Po Tamtej Stronie, te rzeczy nie mają żadnego znaczenia. Więc kiedy Anna otworzyła oczy, chociaż jej ciało otworzyć już ich nie mogło, poczuła że wszystko jest takie, jakie powinno być, że zmartwienia, którymi żyła od kilku lat nie mają już żadnego znaczenia.

Umarłam, powiedziała nie otwierając ust, a Śmierć przytuliła ją do siebie, bo była pełna miłości i nie miała nic wspólnego z bajkami, którymi straszono Annę, kiedy ta była małym dzieckiem. Witaj w domu, wyszeptała Wieczność a potem wzięła duszę Anny za rękę i poszły gdzieś w stronę światła, bo dlaczego by nie, bo zawsze milej w stronę światła, które jest ciepłe niż w zimno ciemności albo w nicość. Chociaż być może nicość też mogłaby być kusząca i pełna ukojenia, ale to już zupełnie inna opowieść, przeznaczona dla zupełnie innej osoby.

Pewnie zastanawiacie się czy morderca został złapany, bo przecież zbrodnia musi mieć swoje konsekwencje, sprawiedliwości trzeba uczynić za dość. Ale to nie do końca tak działa. Więc mężczyzna dalej przyprowadzał młode kobiety do swojego malinowego chruśniaka i odbierał im życie przecinając tętnice szyjne sprawnym pociągnięciem ostrego noża. Kilka lat później miał chwilę zawahania, bo dziewczyna okazała się niezbyt ładna, z ciałem, które pokrywały liczne blizny – niemi świadkowie jej niechęci do samej siebie, a on pragnął zasilać swoje maliny tylko pięknymi istotami i ta chwilka zawahania kosztowała go życie. Weronika była szybsza i zdołała się uchylić. Nie miała pojęcia jak to się stało, że w ręce miała nóż, policja nie pytała, bo czasami nie warto dociekać pewnych spraw. W każdym razie po tym jak mężczyzna próbował ją zabić poczuła miłość do samej siebie i już nigdy więcej nie próbowała kaleczyć swojej skóry. A może to Anna, której duch czasami przychodził do malinowego chruśniaka, wyszeptała jej jakieś miłe słowa, niemal zaklęcia, które natchnęły Werkę do tego, by po prostu zacząć żyć i przestać przejmować się błahostkami, nawet takimi, które sprawiają wrażenie poważnych problemów. Tak więc dziewczyna zrzuciła z siebie swoją starą osobowość, trochę jak wąż odrzucający skórę i nawet blizny jakby przyblakły, a może po prostu straciły znaczenie i dlatego nikt już na nie nie zwracał uwagi, nawet ona sama. Po jakimś czasie założyła fundację, którą nazwała Anna, bo to imię stało jej się dziwnie bliskie, chociaż nie do końca rozumiała dlaczego. Być może przez to, że zabrała z mieszkania jeden z krzaków malin, może właśnie to był ten, pod którym leżało ciało Anny, a może zupełnie inny.




Malina, Krzak Maliny, Krzak, ArtNat

niedziela, 14 lipca 2024

Bracia, opowieść o miłości i nie o miłości

 

Śniła, czy też wcale nie śniła tylko przywoływała z odmętów pamięci, historię dwóch braci. A może to nie byli bracia, tylko sprawiali takie wrażenie, bo robili wszystko razem i po pewnym czasie, ciągłego przebywania ze sobą, upodobnili się jeden do drugiego. Nawet pieprzyk, okrągły i wypukły urósł im symetrycznie, Olkowi na prawym a Jeremiemu na lewym ramieniu.

Oboje wieczorami, kiedy zmrok zaczynał pochłaniać przestrzeń wkładając do swojego mrocznego pyska, kawałek po kawałku, kolory, przedmioty, kształty, tak że te przestawały przypominać siebie, a może właśnie wówczas, w ciemnościach, miały szansę być sobą, mężczyźni brali pod język kawałek czerwonego, ususzonego niemal na proch, muchomora. Ziemistość rośliny kołysała się na ich językach i tak, z owym uczuciem zjednoczenia z tym co dała Natura, zasypiali śniąc podobne sny, pełne symboli i znaczeń, których nie rozumieli, a które podrzucał im czerwony grzyb, w którego kapeluszu, w postaci białych kropek, zaklęte są wszelkie ludzkie archetypy, znaki i wyobrażenia. Chociaż możliwe, że wcale tak nie jest, a pogłoski o magii Amanity rozpowiadają ci, którzy lubią nadawać głębsze znaczenie czynnościom tak prozaicznym jak zjadanie grzybów.

Być może na świecie nie ma ani kawałka magii i wszystko jest takie, jakie widzimy: bez podszeptów, ukrytych znaczeń, bez prawdziwej miłości, wpływu gwiazd. Bez krążenia w niewidzialnych aortach energii, bez pulsowania tego co nieuchwytne, a jedynie przeczuwalne. Być może tak właśnie jest, ale bracia, nie-bracia, uważali, że rzeczywistość to coś więcej niż rzeczy, które można dotknąć i dlatego o poranku, kiedy to ptaki zaczynały ogłaszać światu, że zbliża się świt, zupełnie jakby obawiały się, że bez ich treli i świergotów, dzień nie nastanie, Olek unosił w górę lewą rękę, a Jeremi prawą i stali tak, każdy w swoim ogrodzie, każdy na swojej zielonej albo i nie zielonej, bo przesuszonej uporczywym brakiem deszczu, trawie, stali z przymkniętymi powiekami, bo oczywiste jest, że podniosłe chwile wymagają od nas, by zamknąć oczy albo chociaż delikatnie zmniejszyć swoje pole widzenie, gdyż tylko wówczas do głosu może dość Serce. Spokojne, wrażliwe, wskazujące właściwą Drogę, wyznaczające kierunek kroków. To samo serce, które, jak tylko wystawione na możliwość intensywnego patrzenia, potrafi zwariować na widok pięknej kobiety, która jeżeli na dodatek rozsiewa wokół siebie woń zaczerpniętą z kielichów bzów, róż czy orchidei, urasta do rangi bogini, albo wcale nie bogini, bo przecież bóstwa mężczyzna nie ważyłby się zaczepić przeciągłym gwizdem, wręczeniem swojej wizytówki czy próbą umówienia się na randkę.


Tamtego dnia miała na sobie sukienkę w maki i pomalowane na czerwono usta. Szła ulicami miasta, bo nie wiedziała jeszcze, że dużo lepiej i przyjemniej chodzi się bezdrożami czy ścieżkami wydeptanymi przez zwierzęta. Więc szła stukając obcasami w szarość oraz czerwień chodników, szła wyprostowana, ze wzrokiem zatkniętym za horyzont, chociaż ten w mieście bywa dość trudny do uchwycenia. Szła wybijając pewien rytm, który powtarzała codziennie idąc tą samą ulicą, w kierunku biurowca, w którym pracowała i tylko sukienki za każdym razem miała inne, bo oddzielała monotonię chodu i pracy, od tego co na siebie wkładała. Być może próbowała w ten sposób oszukać samą siebie, że jej życie wcale nie jest nudne i powtarzalne. I prawdopodobnie chodziłaby tak tą samą ulicą, do tego samego biurowca aż do późnej starości, tylko krokiem mniej pewnym, gdyby nie Jeremi, który tamtego dnia, wyjątkowo, bo nie przepadał za miastem, jego wiecznym sztucznym szumem oraz wysokimi budynkami, nie zaszedł jej drogi.

Zupełnie przypadkowo a może wcale nie przypadkowo, jeżeli wierzyć tym, którzy twierdzą, że życiem człowieka steruje Los, Bóg, Siła Wyższa, Przeznaczenie albo Głupota, wyszedł zza rogu dokładnie wtedy, kiedy ona szła wystukując swój stały rytm i stanął oniemiały, a najbardziej oniemiało jego serce, które na kilka sekund zamarło, by następnie zacząć bić na alarm, na czyny albo na koniec świata.

Zdumiewające jak wszystko szybko może się zmienić, tak więc nim minął rok, ona zaczęła pęcznieć, ale tylko w okolicy brzucha, zresztą Jeremi, podobnie, tylko z zupełnie innego powodu. Zamieszkali w mieście, bo ona wówczas nie potrafiła zrozumieć albo nie była jeszcze gotowa na to, by w domu prócz porządku, żyły również mrówki, pająki czy złotooki. Więc mieli obszerne i nawet całkiem wygodne mieszkanie z widokiem na sąsiedni blok, a jeżeli wychylili się za okno to mogli nawet dojrzeć skrawek nieba.

Jeremi systematycznie zapominał o Olku, chociaż Olek nie chciał zapomnieć o Jeremim, ale jak to bywa w życiu, a nie w bajkach, w końcu każdy poszedł własną drogą. Pewnego dnia Olek zrozumiał, że o poranku musi unosić obi ręce, bo w ogrodzie obok nie ma już Jeremiego, są jedynie chwasty i tabliczka z napisem „na sprzedaż”. I chociaż początkowo czuł w sercu uścisk, bo serce, trzeba mu przyznać, potrafi zafundować człowiekowi sporo różnorakich doznań, po pewnym czasie, systematycznych rozmów z samym sobą, postanowił, że stanie się całością. Bo wcześniej, oddając fragment siebie Jeremiemu, całością nie był, nawet nie próbował, jak to jest traktować siebie z poczuciem skończoności i wyraźnie zarysowanych granic. Więc był fragmentarycznie, szukając w swoim branie nie-bracie brakujących elementów. Teraz jednak, zrozumiał, że już dość, że nagle powstała pustka jest zbyt męcząca i zamiast wypełnić ją kolejną przyjaźnią albo miłością, postanowił, że zapełni ją samym sobą. A im bardziej się scalał, tym silniej czuł się szczęśliwy. I wcale nie doskwierała mu samotność, bo miał wokół wielu znajomych, takich na chwilę i tych na trochę dłużej, ale nikt nie wkraczał już w jego przestrzeń, dzięki czemu nie tracił fragmentów siebie.

Za to Jeremi stawał się coraz chudszy, chociaż brzuch rósł mu zupełnie, jakby to on był w ciąży, a nie Ona. Miasto dusiło go, ale nie chciał się do tego przyznać, bo serce wciąż wolało być z nią i nie znalazło jeszcze lepszego pomysłu na bycie razem niż mieszkanie na drugim piętrze starej kamienicy. A Ona, której imię pachniało kwiatami, siadała wieczorami przy oknie i zerkając w górę, szukała gwiazd i być może jakiejś podpowiedzi, bo czuła, że wszystko poszło nie tak jak powinno, ale nie do końca rozumiała co i dlaczego.

Kiedy Róża wróciła, po krótkim pobycie w szpitalu, bez brzucha, za to z dzieckiem na ramieniu, Jeremiego nie było w mieszkaniu, tylko wgłębienie w fotelu sugerowało, że jeszcze jakiś czas temu tam siedział, z pilotem w reku i ciężarem w duszy. Może uciekł, zostawił wszystko, by zacząć życie od nowa, jakby to było faktycznie możliwe, a może skoczył do rzeki, która płynęła leniwie przez miasto. W każdym razie znalazł swoje rozwiązanie, które ona potem opłakiwała, ale nie za często, bo mała Jagódka co chwilę domagała się jak nie piersi to przytulenia, więc nie było w tym wszystkim czasu na rozpacz. A może i tak by nie przyszła, bo najzwyczajniej w świecie Róża pomyliła szybkie bicie serca z miłością, co się zresztą dość często zdarza, a potem, głupio się do tego przyznać, więc tkwi się w czymś co udaje zakochanie, zakochaniem nie będąc.


Pewnego dnia, rok po zniknięciu Jeremiego, Róża otrzymała list. Bardzo dziwny, nie do końca jasny, jedyne co wyczytała z niego, to konieczność jazdy na wieś, usytuowanej wcale nie tak pod miastem, tylko dużo dalej, gdzie już nie docierała kolej i Róża musiała pchać spacerówkę kilka kilometrów i o dziwo bardzo jej się to spodobało, bo też dzień był piękny i słoneczny, a ścieżka którą szła całkiem malownicza.

Tak więc, kiedy dotarła pod wskazany adres ujrzała mężczyznę podobnego do Jeremiego, który jednak wcale nie był jej mężem, bo miał na imię Olek i to dzięki niemu dom z ogrodem nigdy nie został sprzedany, gdyż mężczyzna skutecznie zniechęcał wszelkich potencjalnych kupców. Być może wciąż tliła się w nim nadzieja, że kiedyś powróci Jeremi, a może po prostu wyglądał na tyle dziwnie, z brodą sięgającą niemal pasa, w której mieszkała wiewiórka, albo sowa, a może nawet mały lis, jeżeli wierzyć opowieściom tych, którzy mieli z nim styczność, że najzupełniej w świecie odstraszał swoim wyglądem potencjalnych kupców.

Róży jednak nie odstraszył. A tym bardziej małej Jagódki, która zaczęła wtykać mu w brodę patyki oraz szyszki i dzięki temu bardzo szybko się polubili. Tego dnia Róża spóźniła się na pociąg powrotny do miasta, więc została na noc, w tym nie do końca opuszczonym domu, bo w domu zawsze ktoś przebywa, czy to człowiek czy duch, czy jakiś owad. Kolejnego dnia również nie dotarła na czas na dworzec i tak przez rok spóźniała się, za każdym razem z zupełnie innego powodu, aż w końcu dotarło do niej, że chce pozostać w tym domu, z którego wygoniła kurz, ale już pająków nie chciała pozbawiać lokum.

Po jakimś czasie Olek zaczął odwiedzać ją nie tylko za dnia, ale i nocą, kiedy to ciemność ukrywała w swoich ramionach wszystko, także ich nagie ciała. Tak więc po kilku latach dom wypełniły głosy dzieci, wpierw małych, a potem już całkiem dużych. I byli wszyscy całkiem szczęśliwi, żyjąc tak z dnia na dzień, wolni od oczekiwań, czerpiąc przyjemność z bycia obok siebie a nie ze sobą. Pracowali wspólnie, uprawiając ziemię i Róża była zdumiona, że tak można i to zdumienie nie opuściło jej nigdy, nawet kiedy była już bardzo stara i leżąc w łóżku przypominała sobie historię dwóch braci, którzy braćmi nigdy nie byli, chociaż nic nie stało na przeszkodzie, by nimi zostali.


Zaczerpnęła głęboki wdech. Powietrze przyjemnie wypełniło jej płuca.

TO JUŻ, powiedziała Śmierć, a Róża podała jej rękę, a potem po raz ostatni wypuściła z siebie powietrze. Bez żalu i poczucia straty, bo nie miała czego żałować, gdyż miała dobre życie.


TO JUŻ, powiedziała Śmierć a Jeremi zadrżał, bo wiedział, że wielu spraw nie dokończył, tylko nie bardzo wiedział, o jakie sprawy chodzi, bo kiedy odszedł od Róży, postanowił zapomnieć, ale zapomnienie niczego nie unieważnia. Tak więc kiedy umierał, czuł, że jest winien przeprosiny, tyle że było już za późno, by kogokolwiek przepraszać. Niektórzy mówią, że to dlatego po śmierci nawiedzał swój stary dom, inni jednak zaprzeczają by cokolwiek dziwnego miało miejsce, ot, wiatr czasami zamknął okno albo drzwi, a stara instalacja mrugała, bo po prostu nie miała już sił działać tak wytrwale jak za młodu.


TO JUŻ, powiedziała Amanita i Olek zrozumiał, że leżąca obok niego kobieta właśnie odeszła, nie musiał sprawdzać jej pulsu. Leżał jednak nieruchomo do rana, by nie zakłócać tej chwili odejścia. Żałował, że on również tej nocy nie umarł, ale to tylko w filmach zakochani umierają jednocześnie, w prawdziwym życiu, jedno zawsze odchodzi przed drugim. I czasami ten, który zostanie z tego całego żalu i samotności również odchodzi. Ale Olek nie czuł się samotny, nie tylko dlatego, że często odwiedzały go dzieci, a potem wnuki a nawet prawnuki, ale dlatego, że pokochał Różę, będąc całością. Pokochał prawdziwie, z głębi swojego serca, a jednak nie rezygnując z samego siebie. Dlatego dożył sędziwego wieku, niektórzy mówili, że zmarł kiedy miał 103 lata, inni, że dużo więcej. Ktoś nawet zasugerował, że był tak stary, że nie trzeba było go już kremować, gdyż po wydaniu ostatniego oddechu rozsypał się w proch. Ale ludzie lubią dużo mówić, a co z tego jest prawdą, a co jedynie zmyśleniem, czasami ciężko stwierdzić. Jedno jest pewne. Było kiedyś dwóch przyjaciół, którzy okazali się wcale nie być tak bardzo podobni do siebie, chociaż oboje mieli okrągły pieprzyk. Jeden na prawym a drugi na lewym ramieniu. A może to nie było ramię tylko udo? Jakie to ma znaczenie? 

 

ArtNat grafika

 

poniedziałek, 8 lipca 2024

Dzika Kobieta, opowiadanie szeptuchy

 

Usiadła przy ogniu, wrzuciła kilka suchych gałązek, jakieś zioła wyciągnięte wcześniej z niebieskiego woreczka albo szarego, wyszeptała kilka słów, których nikt nie usłyszał, bo nie były kierowane do ludzkich uszu i zaczęła snuć swoją opowieść o kobiecie, a może nie o kobiecie, bo któż w naszych czasach zaprząta sobie głowę taką błahostką jak płeć? Zresztą, co za różnica czy to była ona czy on, skoro najważniejsza jest opowieść. Nawet nie zakończenie, gdyż koniec może być po prostu dobry albo zły, udany lub nieudany i wcale o niego nie chodzi. Tylko o drogę, o to jak do niego doszło. Rezultat nie jest istotny, w końcu każdego z nas i tak u kresu czeka to samo, tylko być może w innej formie. Więc koniec nie ma żadnego znaczenia, liczy się historia, opowieść rozwieszona między dwoma kołkami, na której ktoś rozrzucił pranie, kolorowe, o barwach, które mienią się w słońcu albo takie już pościerane, wyblakłe.


- Mówili o niej, że jest dzika -- powiedziała i na chwilę zawiesiła głos, żeby skupić na sobie uwagę zebranych przy ogniu osób. Odrzuciła chustkę, pokryte srebrem włosy spłynęły na jej ramiona. Przymknęła oczy, obrazy przemykały pod powiekami, wspomnienia mieszały się z tym co nigdy się nie wydarzyło, a jedynie wydarzyć by mogło. Zasłyszane historie wplatały się w jej własne, aż nie była pewna czy jest sens odgradzać prawdę od nie prawdy. Bo może nie miało znaczenia czy coś rzeczywiście zaistniało, może nie miło sensu to całe przywiązanie do granic, do oddzielenia swojego od cudzego. Wszystko i tak zlewa się potem w jeden ocean opowieści.

- Mówili o niej „Dzika Kobieta”, a ona, słysząc te szepty i pół-szepty, przechylała głowę, jakby sprawdzała ile te słowa ważą w jej umyśle. A potem potakiwała, bo spodobał jej się ten przydomek, wcale nie obraźliwy, jeżeli wypowiadany z rodzajem namaszczenia, zdumienia. Pewnego dnia odkryła, że imię, które nadali jej rodzice zaraz po urodzeniu zatraciło swoje brzmienie, wypłowiało i niemal całkowicie zniknęło pozostawiając po sobie jedynie delikatny ślad, wąską ślimaczą smugę, która nie miała większego znaczenia. Więc uchwyciła „Dziką Kobietę” w dłonie a potem wypiła te dwa słowa i tym samym przyjęła na siebie rodzaj odpowiedzialności, o której wcześniej zupełnie nie myślała, bo przecież nie uważała siebie za aż tak dziką. Nosiła sukienki, pierścionki i bransoletki, tylko buty rzuciła pewnego dnia w kąt, by odnaleźć je dopiero po roku, zakurzone, pokryte drobnymi nitkami pajęczyn. Pająki uwielbiają, kiedy ktoś o czymś zapomina, być może uznają, że to celowo, że to wcale nie roztargnienie kieruje człowiekiem a chęć podrzucenia im nowego lokum, w którym mogą pozawieszać firanki, pozaplatać swoje makramy, umościć się wygodnie w danym bucie, skarpetce, szaliku, frotce do włosów.

Więc i buty Dzikiej Kobiety porosły siecią siwych nitek i dziewczyna postanowiła, że tak już je zostawi, że właściwie straciła do nich prawo, a odbieranie tak misternie urządzonego przez pająki mieszkania, byłoby czymś okrutnym. Miała wówczas dwadzieścia lat albo dużo więcej, a może dużo mniej. Nie miało to żadnego znaczenia, bo od wielu lat musiała być samodzielna, jako że porzucono ją kiedy była małym dzieckiem. Ludzie mówili, że nie została wcale porzucona tylko pewnego dnia przyszedł Zły Człowiek i zabrał rodziców Dzikiej Kobiety. Dokąd? Tego nikt nie wiedział, bo też nikt nie zaprzątał sobie głowy losem dwojga imigrantów mieszkających na skraju wsi. Więc Dzika Kobieta szybko została sama i nawet jeżeli kiedyś była młoda, nikt już o tym nie pamiętał, ona sama również nie mogła sobie tych czasów przypomnieć, bo szybko musiała nauczyć się tego, jak zdobywać pokarm, jak pracować, jak przemykać ulicami, by nikt jej nie zobaczył, bo nie lubiła rzucać się w oczy.

A potem pojawił się On i namieszał w życiu Dzikiej Kobiety jak to zwykle bywa, gdy na drodze pojawia się Miłość, która miłością wcale nie jest tylko zapomniała zdjąć kostium po balu przebierańców. Zamieszkali razem i Dzika Kobieta czuła jak porasta szczęściem. Uwielbiała patrzeć na Mężczyznę, kiedy leżał rano w łóżku, z ramionami rozrzuconymi po bokach, z prześcieradłem zawiniętym wokół bioder. Wyglądał trochę jak Chrystus z przydrożnego krzyża, tego którego mijała dość często idąc do lasu, bo ktoś postawił go właśnie na rozstaju dróg, niczym smutny drogowskaz. Miał ten sam wyraz twarzy, podobnie żylaste nogi i długie włosy. Tylko kiedy otworzył swoje oczy znikała cała łagodność i Dzika Kobieta czuła jak po jej plecach przebiega dreszcz, który ignorowała, bo przecież nigdy jej nie uderzył, a to że mu źle z oczu patrzyło, to mógł być przypadek, taki się urodził. Niektórzy rodzą się z wyrazem twarzy, który we wszystkich budzi radość a inni z minami pełnymi smutku, chociaż smutni wcale nie są. Mężczyzna natomiast miał w oczach gniew i nie był to wcale taki wyraz, a autentyczne okrucieństwo, ale Dzika Kobieta machnęła na to spojrzenie ręką, bo dobrze jej było w jego ramionach, dobrze jej było, kiedy Mężczyzna z żarem jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyła, bo i doświadczenie miała małe, wędrował po jej ciele mówiąc jakieś słowa, których ona nie słuchała, bo na co komu słowa w czasie uprawiania miłości.

Tylko znikające w obejściu zwierzęta ją martwiły. Ale nie pytała Mężczyzny co znaczą czerwone ślady na jego koszuli i dlaczego zaciska pięści, kiedy pyta o czarnego kota, który dawniej przychodził do niej codziennie, a teraz przestał przychodzić wcale.

Tamtego dnia wyszła z domu dużo wcześniej, bo pewne zioła trzeba zbierać o świcie. I kiedy wróciła do swojej chaty Mężczyzny już nie było, tylko rzucone na ziemię prześcieradło i zapach potu świadczył o tym, że musiał jeszcze niedawno tu być, że nie wymyśliła sobie jego obecności. Czekała kilka dni, a potem tygodni, które przerodziły się w lata, ale Mężczyzna nie wrócił i być może było to dla niej najlepsze co mógł zrobić, ale ona wówczas o tym nie wiedziała roniąc słone łzy, które spływały pomiędzy szczeliny drewnianej posadzki i przenikały do gleby, a potem płynęły dalej i kiedy nagromadziło się ich już tak wiele, że ziemia nie mogła ich pomieścić, wypłynęły z powrotem na powierzchnię. Ludzie dziwili się skąd w lesie to słone jezioro, ale ludzie lubią się dziwić, a potem zapominać o własnym zdumieniu, tak więc po pewnym czasie zaczęto mówić, że było ono tu od zawsze. Tylko Dzika Kobieta wiedziała, że to jej własne łzy stworzyły to błękitne oczko wodne, bo ilekroć szła zanurzyć w nim swoje ciało, wracały do niej wspomnienia o Mężczyźnie, wspomnienia niekoniecznie prawdziwe, ale wystarczająco tkliwe, by wycisnąć z niej kolejne słone krople, dzięki czemu woda w jeziorku nigdy wyschła, nawet w czasach ogromnej suszy.

Dzika Kobieta nie miała własnych dzieci, chociaż wokół jej domu słychać było często śmiech i tupot małych stópek. Kładła więc talerzyki z ciastkami oraz filiżanki pełne mleka, by zaginione dusze najmłodszych miały czym się posilić i przypadkiem nie odeszły, bo przyjemnie było mieć wokół siebie tyle dzieci, nawet jeżeli nie posiadały one ciał i były jedynie szumem liści oraz szmerem drzew.

Pewnego dnia do chaty Dzikiej Kobiety przyszła dziewczyna z prośbą o radę i albo rada była niewystarczająca, albo była właśnie za dobra, w każdym razie dziewczyna postanowiła zostać w chacie u Dzikiej Kobiety i dość szybko obie zrozumiały, że tak po prostu miało być. Młoda dziewczyna mówiła do Dzikiej Kobiety, że czuje się jakby terminowała u szeptuchy, a babina uśmiechała się i kiwała głową, bo nie bardzo wiedziała czy to na pewno o niej mowa, a nie chciała rozczarować Anny, którą pokochała niczym własną córkę.

I tak lata mijały, aż pewnego dnia Dzika Kobieta zobaczyła że każdego dnia jej skóra coraz bardziej upodobnia się do kory, nie była pewna czy dębu czy może sosny. Dotykała swoich rąk i nie czuła już gładkiej powierzchni, tylko chropowatość drewna i bardzo jej ta szorstkość odpowiadała. Patrzyła teraz na Annę trochę jakby ta była kimś z innego gatunku, a kiedy Anna zaczynała mówić, Dzika Kobieta wychwytywała tylko niektóre słowa, bo większość i tak nie miała znaczenia. I żyły tak jeszcze kilka lat, coraz częściej milcząc, aż pewnego dnia Dzika Kobieta zrozumiała, że musi odprawić Annę, bo wolała umierać w samotności, a może nie chciała umrzeć wcale tylko pragnęła zamieć się w drzewo, ale miłość dziewczyny powstrzymywała ją przed ostatecznym krokiem, bo tak już bywa, że ci, którzy nas kochają nie chcą nas puścić, nawet kiedy nadchodzi ten moment, kiedy puścić trzeba. Więc dała Annie tobołek, do którego włożyła zioła, chleb oraz całą swoją wiedzę o roślinach. Dołożyłaby również i swoje serce, ale to już dawno było zdrewniałe i ciężko byłoby je wygrzebać ze słojów piersi bez użycia siekiery.

Tak więc Anna odeszła ułożywszy wcześniej na poduszce swój słodki zapach, zupełnie inny od tego, który rozrzucił kiedyś Mężczyzna, a Dzika Kobieta została w swojej chacie, a może nie została, może wyszła przed dom, usiadła na ławeczce i tak zastygła i teraz rośnie w tym miejscu drzewo, o którym mówią że jest bardzo mądre, chociaż nikt nie ma pojęcia na czym ma polegać jego mądrość, być może na Milczeniu.


Skończyła mówić, otworzyła oczy i napotkała na czyjeś spłoszone spojrzenie, więc uśmiechnęła się, bo nie chciała swoją opowieścią wprowadzać zamętu, raczej pragnęła porządkować przestrzeń, bo tego nauczyła ją Dzika Kobieta. By słów używać tylko po to, by coś układać, by stwarzać to, czego nam brakuje a co może przyjdzie, jeżeli zostanie wypowiedziane, wywołane. Wiele spraw toczy się przecież po naszej myśli tylko dlatego, że myśli mają odpowiednią intencję.

- Niech się zadziewa – wyszeptała Anna i przez chwilę miała wrażenie, że widzi w ogniu twarz Dzikiej Kobiety, ale to był tylko fragment kory, który tańczył wśród żaru, a potem zniknął, tak jak powinien zniknąć spaliwszy się na proch.