poniedziałek, 8 lipca 2024

Dzika Kobieta, opowiadanie szeptuchy

 

Usiadła przy ogniu, wrzuciła kilka suchych gałązek, jakieś zioła wyciągnięte wcześniej z niebieskiego woreczka albo szarego, wyszeptała kilka słów, których nikt nie usłyszał, bo nie były kierowane do ludzkich uszu i zaczęła snuć swoją opowieść o kobiecie, a może nie o kobiecie, bo któż w naszych czasach zaprząta sobie głowę taką błahostką jak płeć? Zresztą, co za różnica czy to była ona czy on, skoro najważniejsza jest opowieść. Nawet nie zakończenie, gdyż koniec może być po prostu dobry albo zły, udany lub nieudany i wcale o niego nie chodzi. Tylko o drogę, o to jak do niego doszło. Rezultat nie jest istotny, w końcu każdego z nas i tak u kresu czeka to samo, tylko być może w innej formie. Więc koniec nie ma żadnego znaczenia, liczy się historia, opowieść rozwieszona między dwoma kołkami, na której ktoś rozrzucił pranie, kolorowe, o barwach, które mienią się w słońcu albo takie już pościerane, wyblakłe.


- Mówili o niej, że jest dzika -- powiedziała i na chwilę zawiesiła głos, żeby skupić na sobie uwagę zebranych przy ogniu osób. Odrzuciła chustkę, pokryte srebrem włosy spłynęły na jej ramiona. Przymknęła oczy, obrazy przemykały pod powiekami, wspomnienia mieszały się z tym co nigdy się nie wydarzyło, a jedynie wydarzyć by mogło. Zasłyszane historie wplatały się w jej własne, aż nie była pewna czy jest sens odgradzać prawdę od nie prawdy. Bo może nie miało znaczenia czy coś rzeczywiście zaistniało, może nie miło sensu to całe przywiązanie do granic, do oddzielenia swojego od cudzego. Wszystko i tak zlewa się potem w jeden ocean opowieści.

- Mówili o niej „Dzika Kobieta”, a ona, słysząc te szepty i pół-szepty, przechylała głowę, jakby sprawdzała ile te słowa ważą w jej umyśle. A potem potakiwała, bo spodobał jej się ten przydomek, wcale nie obraźliwy, jeżeli wypowiadany z rodzajem namaszczenia, zdumienia. Pewnego dnia odkryła, że imię, które nadali jej rodzice zaraz po urodzeniu zatraciło swoje brzmienie, wypłowiało i niemal całkowicie zniknęło pozostawiając po sobie jedynie delikatny ślad, wąską ślimaczą smugę, która nie miała większego znaczenia. Więc uchwyciła „Dziką Kobietę” w dłonie a potem wypiła te dwa słowa i tym samym przyjęła na siebie rodzaj odpowiedzialności, o której wcześniej zupełnie nie myślała, bo przecież nie uważała siebie za aż tak dziką. Nosiła sukienki, pierścionki i bransoletki, tylko buty rzuciła pewnego dnia w kąt, by odnaleźć je dopiero po roku, zakurzone, pokryte drobnymi nitkami pajęczyn. Pająki uwielbiają, kiedy ktoś o czymś zapomina, być może uznają, że to celowo, że to wcale nie roztargnienie kieruje człowiekiem a chęć podrzucenia im nowego lokum, w którym mogą pozawieszać firanki, pozaplatać swoje makramy, umościć się wygodnie w danym bucie, skarpetce, szaliku, frotce do włosów.

Więc i buty Dzikiej Kobiety porosły siecią siwych nitek i dziewczyna postanowiła, że tak już je zostawi, że właściwie straciła do nich prawo, a odbieranie tak misternie urządzonego przez pająki mieszkania, byłoby czymś okrutnym. Miała wówczas dwadzieścia lat albo dużo więcej, a może dużo mniej. Nie miało to żadnego znaczenia, bo od wielu lat musiała być samodzielna, jako że porzucono ją kiedy była małym dzieckiem. Ludzie mówili, że nie została wcale porzucona tylko pewnego dnia przyszedł Zły Człowiek i zabrał rodziców Dzikiej Kobiety. Dokąd? Tego nikt nie wiedział, bo też nikt nie zaprzątał sobie głowy losem dwojga imigrantów mieszkających na skraju wsi. Więc Dzika Kobieta szybko została sama i nawet jeżeli kiedyś była młoda, nikt już o tym nie pamiętał, ona sama również nie mogła sobie tych czasów przypomnieć, bo szybko musiała nauczyć się tego, jak zdobywać pokarm, jak pracować, jak przemykać ulicami, by nikt jej nie zobaczył, bo nie lubiła rzucać się w oczy.

A potem pojawił się On i namieszał w życiu Dzikiej Kobiety jak to zwykle bywa, gdy na drodze pojawia się Miłość, która miłością wcale nie jest tylko zapomniała zdjąć kostium po balu przebierańców. Zamieszkali razem i Dzika Kobieta czuła jak porasta szczęściem. Uwielbiała patrzeć na Mężczyznę, kiedy leżał rano w łóżku, z ramionami rozrzuconymi po bokach, z prześcieradłem zawiniętym wokół bioder. Wyglądał trochę jak Chrystus z przydrożnego krzyża, tego którego mijała dość często idąc do lasu, bo ktoś postawił go właśnie na rozstaju dróg, niczym smutny drogowskaz. Miał ten sam wyraz twarzy, podobnie żylaste nogi i długie włosy. Tylko kiedy otworzył swoje oczy znikała cała łagodność i Dzika Kobieta czuła jak po jej plecach przebiega dreszcz, który ignorowała, bo przecież nigdy jej nie uderzył, a to że mu źle z oczu patrzyło, to mógł być przypadek, taki się urodził. Niektórzy rodzą się z wyrazem twarzy, który we wszystkich budzi radość a inni z minami pełnymi smutku, chociaż smutni wcale nie są. Mężczyzna natomiast miał w oczach gniew i nie był to wcale taki wyraz, a autentyczne okrucieństwo, ale Dzika Kobieta machnęła na to spojrzenie ręką, bo dobrze jej było w jego ramionach, dobrze jej było, kiedy Mężczyzna z żarem jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyła, bo i doświadczenie miała małe, wędrował po jej ciele mówiąc jakieś słowa, których ona nie słuchała, bo na co komu słowa w czasie uprawiania miłości.

Tylko znikające w obejściu zwierzęta ją martwiły. Ale nie pytała Mężczyzny co znaczą czerwone ślady na jego koszuli i dlaczego zaciska pięści, kiedy pyta o czarnego kota, który dawniej przychodził do niej codziennie, a teraz przestał przychodzić wcale.

Tamtego dnia wyszła z domu dużo wcześniej, bo pewne zioła trzeba zbierać o świcie. I kiedy wróciła do swojej chaty Mężczyzny już nie było, tylko rzucone na ziemię prześcieradło i zapach potu świadczył o tym, że musiał jeszcze niedawno tu być, że nie wymyśliła sobie jego obecności. Czekała kilka dni, a potem tygodni, które przerodziły się w lata, ale Mężczyzna nie wrócił i być może było to dla niej najlepsze co mógł zrobić, ale ona wówczas o tym nie wiedziała roniąc słone łzy, które spływały pomiędzy szczeliny drewnianej posadzki i przenikały do gleby, a potem płynęły dalej i kiedy nagromadziło się ich już tak wiele, że ziemia nie mogła ich pomieścić, wypłynęły z powrotem na powierzchnię. Ludzie dziwili się skąd w lesie to słone jezioro, ale ludzie lubią się dziwić, a potem zapominać o własnym zdumieniu, tak więc po pewnym czasie zaczęto mówić, że było ono tu od zawsze. Tylko Dzika Kobieta wiedziała, że to jej własne łzy stworzyły to błękitne oczko wodne, bo ilekroć szła zanurzyć w nim swoje ciało, wracały do niej wspomnienia o Mężczyźnie, wspomnienia niekoniecznie prawdziwe, ale wystarczająco tkliwe, by wycisnąć z niej kolejne słone krople, dzięki czemu woda w jeziorku nigdy wyschła, nawet w czasach ogromnej suszy.

Dzika Kobieta nie miała własnych dzieci, chociaż wokół jej domu słychać było często śmiech i tupot małych stópek. Kładła więc talerzyki z ciastkami oraz filiżanki pełne mleka, by zaginione dusze najmłodszych miały czym się posilić i przypadkiem nie odeszły, bo przyjemnie było mieć wokół siebie tyle dzieci, nawet jeżeli nie posiadały one ciał i były jedynie szumem liści oraz szmerem drzew.

Pewnego dnia do chaty Dzikiej Kobiety przyszła dziewczyna z prośbą o radę i albo rada była niewystarczająca, albo była właśnie za dobra, w każdym razie dziewczyna postanowiła zostać w chacie u Dzikiej Kobiety i dość szybko obie zrozumiały, że tak po prostu miało być. Młoda dziewczyna mówiła do Dzikiej Kobiety, że czuje się jakby terminowała u szeptuchy, a babina uśmiechała się i kiwała głową, bo nie bardzo wiedziała czy to na pewno o niej mowa, a nie chciała rozczarować Anny, którą pokochała niczym własną córkę.

I tak lata mijały, aż pewnego dnia Dzika Kobieta zobaczyła że każdego dnia jej skóra coraz bardziej upodobnia się do kory, nie była pewna czy dębu czy może sosny. Dotykała swoich rąk i nie czuła już gładkiej powierzchni, tylko chropowatość drewna i bardzo jej ta szorstkość odpowiadała. Patrzyła teraz na Annę trochę jakby ta była kimś z innego gatunku, a kiedy Anna zaczynała mówić, Dzika Kobieta wychwytywała tylko niektóre słowa, bo większość i tak nie miała znaczenia. I żyły tak jeszcze kilka lat, coraz częściej milcząc, aż pewnego dnia Dzika Kobieta zrozumiała, że musi odprawić Annę, bo wolała umierać w samotności, a może nie chciała umrzeć wcale tylko pragnęła zamieć się w drzewo, ale miłość dziewczyny powstrzymywała ją przed ostatecznym krokiem, bo tak już bywa, że ci, którzy nas kochają nie chcą nas puścić, nawet kiedy nadchodzi ten moment, kiedy puścić trzeba. Więc dała Annie tobołek, do którego włożyła zioła, chleb oraz całą swoją wiedzę o roślinach. Dołożyłaby również i swoje serce, ale to już dawno było zdrewniałe i ciężko byłoby je wygrzebać ze słojów piersi bez użycia siekiery.

Tak więc Anna odeszła ułożywszy wcześniej na poduszce swój słodki zapach, zupełnie inny od tego, który rozrzucił kiedyś Mężczyzna, a Dzika Kobieta została w swojej chacie, a może nie została, może wyszła przed dom, usiadła na ławeczce i tak zastygła i teraz rośnie w tym miejscu drzewo, o którym mówią że jest bardzo mądre, chociaż nikt nie ma pojęcia na czym ma polegać jego mądrość, być może na Milczeniu.


Skończyła mówić, otworzyła oczy i napotkała na czyjeś spłoszone spojrzenie, więc uśmiechnęła się, bo nie chciała swoją opowieścią wprowadzać zamętu, raczej pragnęła porządkować przestrzeń, bo tego nauczyła ją Dzika Kobieta. By słów używać tylko po to, by coś układać, by stwarzać to, czego nam brakuje a co może przyjdzie, jeżeli zostanie wypowiedziane, wywołane. Wiele spraw toczy się przecież po naszej myśli tylko dlatego, że myśli mają odpowiednią intencję.

- Niech się zadziewa – wyszeptała Anna i przez chwilę miała wrażenie, że widzi w ogniu twarz Dzikiej Kobiety, ale to był tylko fragment kory, który tańczył wśród żaru, a potem zniknął, tak jak powinien zniknąć spaliwszy się na proch. 

 


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz