czwartek, 1 sierpnia 2024

Maliny, opowiadanie nie do końca wesołe, nie do końca smutne

         Od kilku dni miała wrażenie jakby jej głowa nie należała do niej, ale kiedy zadawała sobie albo właśnie nie do końca sobie, pytanie do kogo ta należy, nie uzyskiwała żadnej odpowiedzi. Głowa pogrążona była w milczeniu i nawet myśli, które zwykle napierały na Annę, może nie tyle drastycznie, co po prostu bezpardonowo, ostentacyjnie i bez możliwości wycofania się w ciszę, obecnie również milczały. Przez chwilę Anna miała wrażenie, że być może umarła, ale to uczucie towarzyszyło jej tylko przez chwilę i kobieta nie pochylała się więcej nad tym zagadnieniem. Chociaż być może, gdyby poświęciła mu więcej czasu, cała historia potoczyłaby się inaczej. Ale pewnie miała potoczyć się właśnie tak i dlatego, kiedy na usta Anny wpełzło słowo: „umarłam”, język wepchnął je go gardła, a potem wraz ze śliną słowo, które nie zdołało na dobre wygrzać się w cieple warg, dostało się do żołądka, gdzie zostało zaduszone przez soki żołądkowe. Czy dostało się do krwiobiegu, tego Anna wiedzieć nie mogła, bo ciężko przewidzieć w jaki sposób są trawione słowa. Biolodzy i dietetycy wiedzą jak organizm przyswaja brukselkę, ale gdyby podać ją w postaci wyrazu, to już zupełnie inne zagadnienie, którego jak dotąd nikt nie roztrząsał, a jeżeli znalazł się jakiś śmiałek i podjął wyzwanie, jego wysiłki musiały być płonne, gdyż po wrzuceniu w wyszukiwarkę hasła: „Jak organizm trawi słowa”, nie wyskakuje nic sensownego.

Tak więc tego dnia, kiedy głowa Anny przestała już być jej własną, kobieta wcisnęła guzik autopilota, taki sam zresztą jaki posiada większość społeczeństwa pogrążona w konieczności wykonywania każdego dnia tych samych czynności i poszła do pracy. Anna, nie jej głowa. Bo głowa została gdzieś na peryferiach, chociaż udawała, że dalej tkwi na anninym karku. Jeżeli zastanawialiście się kiedyś, jak to jest być w dwóch miejscach naraz, to pewnie od razu zrozumiecie z czym musiała się zmierzyć kobieta. Być może jednak nigdy nie naszły was tego typu pytania, co zresztą całkiem zrozumiałe, bo właściwie w jakim celu rozważać dwoistość rzeczy, wówczas możecie ominąć kolejne akapity i przejść wprost do zakończenia opowieści. Chociaż przeskakiwanie całych połaci treści bywa przyjemne, bo przyspiesza wiedzę o tym, co się wydarzyło, a człowiek lubi takową wiedzę posiadać, to jednak w tym wypadku nie do końca jest to polecane, już lepiej spróbować sobie wyobrazić sytuację rozdwojenia, a nawet potrojenia samego siebie. Jakby to było istnieć i tu i tam? Przeżywać jednocześnie to i tamto? Ciężka sprawa, kiedy ma się jedno ciało, ale dużo łatwiejsza, kiedy pomyślimy o sobie jak o istocie, która ma nie tylko ciało, ale i duszę. Tak, właśnie: duszę. Słowo nadużywane przez wszelkiej maści religie, wierzenia, wyznania; negowane przez ateistów; opisane przez słownik języka polskiego jako metalowa sztabka wkładana do żelazka dawnego typu, powodująca jego nagrzewanie. I może to jest najpiękniejsza i najbardziej adekwatna definicja, chociaż przypisana żelazku. Dusza rozgrzewa od środka, chyba że jest zimna, to raczej chłodzi.

Anna wsiadła do tramwaju numer 3, chociaż równie dobrze mógł to być tramwaj numer 9 albo 12 i uchwyciwszy się metalowej barierki jechała przed siebie wdychając, bardziej z przymusu niż własnej woli, zapachy cudzych perfum, potu, ubrań wypranych i tych noszonych już przez kilka dni, zapachy radości i smutku, żalu i zdenerwowania, bo każda emocja ma swoją własną woń, chociaż w transporcie publicznym trudno czasami rozróżnić jedną od drugiej. Zwykle kobieta stawała obok osób, które pachniały miłymi wspomnieniami, przymykała powieki i próbowała sobie wyobrazić te życiowe fragmenty, do których wzdychał ich posiadacz. Tego jednak dnia, głowa Anny była w zupełnie innym miejscu, więc kobieta po prostu stała, nie próbując sobie niczego ani wyobrazić ani poczuć. A jednak kiedy na trzecim przystanku ktoś stanął za jej plecami, przebiegł ją dreszcz. I nie była pewna czy to dlatego, że mężczyzna pachniał malinami, czy dlatego, że jednocześnie wydzielał z siebie jeszcze jedną woń, niepodobną do niczego, co dotychczas wąchała. Zadrżała, kiedy tramwaj zahamował i mężczyzna przypadkiem, a może nie do końca przypadkiem, może specjalnie stanął tak blisko, by w razie gwałtownego hamowania dotknąć jej skóry i zostawić na niej te dwa subtelne zapachy, w każdym razie teraz był tuż przy niej i czuła jego oddech na swoim karku. Gdyby tylko miała przy sobie swoją głowę, ta kazałaby mu się odsunąć, bo co pan sobie wyobraża, żeby tak blisko, żeby dotykać obcą kobietę swoim oddechem. Ale nie miała głowy, więc pozwoliła temu obcemu mężczyźnie chwycić się za rękę i chociaż miała jechać do pracy, wysiadła z nim na najbliższym przystanku.

Mieszkanie usytuowane było na trzecim piętrze starej kamienicy, którą ktoś postanowił odnowić, przywracając klatce schodowej jej dawny urok, z freskami zawieszonymi nad schodami i płaskorzeźbami o gładkich, nagich, alabastrowych ciałach. Przez chwilę miała wrażenie, jakby to nie były rzeźby a prawdziwi ludzie, wtopieni w mur, zastygli na zawsze w pozach przewidzianych przez artystę, ale to uczucie szybko minęło.

Mężczyzna otworzył drzwi i poczuła zapach malin, ten sam, którym pachniał, ale tu woń była dużo bardziej wyraźna.

Mam własny ogród, powiedział i zaprowadził ją wąskimi schodkami na dach, gdzie rosły nie tylko maliny, ale i róże oraz inne rośliny, których Anna nie znała, bo wychowała się w miejscu, w którym nie było zbyt wiele okazji do poznawania przyrody.

Pięknie tu, zdołała powiedzieć zanim zamknął jej usta pocałunkiem. A potem robili to, co mężczyzna może robić z kobietą i gdyby Anna miała przy sobie swoją głowę, to ta z pewnością nie pozwoliłaby jej na te wszystkie pieszczoty, na które tak bardzo miło ochotę jej ciało, ba, nie pozwoliłaby jej przyjść do tego mieszkania, które okazało się malinowym chruśniakiem.

Potem, kiedy leżała nago na kocu, czując w ustach smak malin oraz pocałunków, posłyszała jak mężczyzna szepcze coś, by się nie bała, że to nie będzie boleć i zanim zdołała zareagować, było już za późno. Ostrze sprawnie odebrało jej możliwość buntu, a potem było już tylko powolne umieranie i krew spływająca na koc, na ziemię, maliny i jego spojrzenie, pełne czułości, jakby zabicie jej było aktem najwyższej miłości.

Nie umarła jednak od razu, a może umarła szybko, tylko jej duch wciąż nie chciał opuścić martwego ciała, zszokowany takim obrotem spraw, bo śmierć zwykle szokuje, a tym bardziej własna. Więc czuła jak mężczyzna zaczął sypać na nią ziemię. Mówił przy tym coś o nawozie dla swoich malin i pięknie odchodzenia w bezbolesny sposób. Może nawet wyznał jej swoją miłość, ale tego już nie słyszała, gdyż ziemia zakryła jej uszy.

A potem zobaczyła światło, chociaż widzieć już nic nie mogła i posłyszała czyjś przyjemny głos, ani młody ani stary, ani kobiecy ani męski, bo Śmierć nie posiada wieku liczonego w ludzkich latach, nie ma też płci, bo Po Tamtej Stronie, te rzeczy nie mają żadnego znaczenia. Więc kiedy Anna otworzyła oczy, chociaż jej ciało otworzyć już ich nie mogło, poczuła że wszystko jest takie, jakie powinno być, że zmartwienia, którymi żyła od kilku lat nie mają już żadnego znaczenia.

Umarłam, powiedziała nie otwierając ust, a Śmierć przytuliła ją do siebie, bo była pełna miłości i nie miała nic wspólnego z bajkami, którymi straszono Annę, kiedy ta była małym dzieckiem. Witaj w domu, wyszeptała Wieczność a potem wzięła duszę Anny za rękę i poszły gdzieś w stronę światła, bo dlaczego by nie, bo zawsze milej w stronę światła, które jest ciepłe niż w zimno ciemności albo w nicość. Chociaż być może nicość też mogłaby być kusząca i pełna ukojenia, ale to już zupełnie inna opowieść, przeznaczona dla zupełnie innej osoby.

Pewnie zastanawiacie się czy morderca został złapany, bo przecież zbrodnia musi mieć swoje konsekwencje, sprawiedliwości trzeba uczynić za dość. Ale to nie do końca tak działa. Więc mężczyzna dalej przyprowadzał młode kobiety do swojego malinowego chruśniaka i odbierał im życie przecinając tętnice szyjne sprawnym pociągnięciem ostrego noża. Kilka lat później miał chwilę zawahania, bo dziewczyna okazała się niezbyt ładna, z ciałem, które pokrywały liczne blizny – niemi świadkowie jej niechęci do samej siebie, a on pragnął zasilać swoje maliny tylko pięknymi istotami i ta chwilka zawahania kosztowała go życie. Weronika była szybsza i zdołała się uchylić. Nie miała pojęcia jak to się stało, że w ręce miała nóż, policja nie pytała, bo czasami nie warto dociekać pewnych spraw. W każdym razie po tym jak mężczyzna próbował ją zabić poczuła miłość do samej siebie i już nigdy więcej nie próbowała kaleczyć swojej skóry. A może to Anna, której duch czasami przychodził do malinowego chruśniaka, wyszeptała jej jakieś miłe słowa, niemal zaklęcia, które natchnęły Werkę do tego, by po prostu zacząć żyć i przestać przejmować się błahostkami, nawet takimi, które sprawiają wrażenie poważnych problemów. Tak więc dziewczyna zrzuciła z siebie swoją starą osobowość, trochę jak wąż odrzucający skórę i nawet blizny jakby przyblakły, a może po prostu straciły znaczenie i dlatego nikt już na nie nie zwracał uwagi, nawet ona sama. Po jakimś czasie założyła fundację, którą nazwała Anna, bo to imię stało jej się dziwnie bliskie, chociaż nie do końca rozumiała dlaczego. Być może przez to, że zabrała z mieszkania jeden z krzaków malin, może właśnie to był ten, pod którym leżało ciało Anny, a może zupełnie inny.




Malina, Krzak Maliny, Krzak, ArtNat

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz