poniedziałek, 2 lipca 2018

Zacisnąć szczęki

– Zagryzam szczękę. Mam wrażenie, że moje zęby zmieniają się w imadło. Za chwilę z moich jedynek pozostanie jedynie pył. A potem reszta zębów również ulegnie zniszczeniu. Ale nie potrafię puścić tego uścisku. Nie mam pewności czy to ja tak zaciskam szczękę, czy może ona sama z siebie postanowiła to zrobić. Cichy, zgrzytający kamieniem seks. Ostatni – jak u modliszki. Tyle że to moje usta, więc powinienem mieć nad nimi władzę.

Mężczyzna wzdycha ciężko.

– Próbuję się skupić i je otworzyć, ale od tylu lat dążyłem tylko do tego, by nie mówić prawdy, że teraz już ona nie ma zamiaru wyjść na wierzch. Moja babka zwykle mawiała, iż lepiej nie trzymać niczego w sobie, bo to z tego trzymania jakieś bagno wyniknie.
„ – Przez trzydzieści lat mówiłam mężowi, że go kocham i za każdym razem kłamałam. I wiesz co? Gdybym mu powiedziała wtedy, kiedy mnie brał, jako byłam jeszcze niewinno i głupio, że jednak nie chcę, że to nie dla mnie, to może by on poczekoł i potem byśmy mogli się normalnie kochać, tak po bożemu a nie z przymusu. Ale nie powiedziołam. I głupio mnie było potem rzec mu w oczy, żem wcale nie zakochana, tym bardziej, że już brzuch mi zaczął rosnąć, a on ożenek zaproponował i wstydu mi tym oszczędził, no to co miałam robić? Milczołam. I gówno mom tera z tego milczenia. Więc Karolku, pomiętaj, co by zawsze prosto z trzewiów, nawet jak z tego się potem przykrość jaka stanie to lepiej, żeby od razu była przykrość a nie ciągnęła się przez trzydzieści lat.” Ale nie mogę. Z moich ust nie wydobywa się już żadne słowo, bo wbrew temu co mówiła moja babcia uważałem, że jednak niekoniecznie prawda jest słuszna i dobra. Udawałem. Tak jak ona udawała, a potem moja matka. Moze to już tak jest, ze się kłamstwem jakoś tak obrasta. Że ono jest już w naszych genach i jak raz w nie wniknie to już jego nic stamtąd nie wyciągnie.

– Mówili, że jestem idealny. Że mój dobrze skrojony garnitur pasuje na mnie dlatego, ze i ja jestem dobrze skrojony. Niczego za dużo, niczego za mało. Nienaganne maniery w nienagannym ciele. Nawet mój penis jest ani za krótki, ani za długi. I kobiety to lubią. Że jestem taki w sam raz. Że potrafię się wpasować w każdą sytuację i w każdą dziurkę. A ja nie protestuję, bo czemu miałbym odmawiać?
A jednak coś we mnie nie chce tych sytuacji. Coś we mnie pragnie powiedzieć, że mam dosyć, że chcę czegoś innego. I może gdybym potrafił zdefiniować swoje potrzeby, może wówczas bym zwyczajnie za nimi szedł, ale ja nie jestem pewien. Mój cel kołuje na granicy linii horyzontu – zamglony, szary, trochę nijaki. Takiego celu nie można ścigać. Nie warto. Z bliska mógłby w ogóle nie przypaść mi do gustu. Więc milczę. A moja szczęka coraz silniej się zaciska.

Wskazuje ręką na swoje usta. I rzeczywiście. Są zamknięte. Ściśnięte. Zwarte. Lekko sine.

– Milczę także wtedy, kiedy proszą mnie bym mówił o polityce. Ja swoje wiem. Nie jestem głupi. Rozumiem kto z kim i dlaczego. Za jakie pieniądze. Ale nie mam ochoty wszystkim tłumaczyć, że gadają bzdury, że nie mają pojęcia na czym to wszystko polega, że może coś przeczuwają, ale to nie wystarcza. Nie należę do ludzi, którzy chcą kogoś uświadamiać.
Kiedyś próbowałem. Byłem młody, w głowie kiełkowały mi, jak małe zalążki zbóż, wzniosłe myśli i piękne idee. Więc wstałem i wypuściłem z ust jakiś rwący potok, który miał szarpać i zrywać brzegi, ale nie zrobił nic, bo mój ojciec stuknął pięścią w stół. Powstała tama. Potok złagodniał. Umierał powoli, jakby niechętnie, bo ciężko było mu się pogodzić z utratą szerokiego koryta. Ale w końcu wyschnął. Pozostało kilka kropli, małe, błotniste kałuże, które nie miały znaczenia. Do dzisiaj pamiętam ów pełen niechęci wzrok mego ojca. „Nie znasz się gówniarzu, więc milcz”. Tak mi powiedział. A ja go posłuchałem. Trochę przez przypadek. Bo przecież nie miałem zamiaru, przecież byłem w wieku, kiedy trzeba się buntować. Ale ja, zamiast trzasnąć drzwiami i pokazać mu, że ze mną tak nie wolno, że sobie nie życzę, umilkłem.
„Coś ty taki markotny, synek”, pytała potem matka. „On to już chybo jakimś myślicielem został, bo całymi dniami jeno siedzi i wgapio się ścianę. Co tam jest napisane, co? Moze byś nam jakie dał streszczenie?”, pytała babka, a ja nie robiłem nic. Prawie nic. Bo jednak poszedłem na maturę i kiedy zdałem ją na same piątki, celujących wówczas nie było, człowiek po prostu się uczył, nikt nie musiał celować w sam środek tarczy, postanowiłem iść dalej. Więc były studia, wpierw jedne, potem podyplomowe. Jakieś aplikacje. Pierwsza praca, pierwsza dziewczyna, pierwszy seks. Pierwsze garnitury.

Wykonuje ruch ręką. Trochę niestosowny, arogancki, niepasujący do jego szarej marynarki.

– Nie wiem kiedy zrozumiałem, ze to nie ja. Ze coś mną kieruje, niekoniecznie dobrego. Żadna tam boska siła. Diabelska też nie. Zresztą uważam, że nie ma żadnych pozaziemskich istot. To tylko wymysł dla ukojenia nerwów. Łatwiej żyć z myślą, że tych żyć jest więcej i jest jakiś Bóg, który czuwa, który pomoże. Chociaż, może nie łatwiej, bo mnie jakoś to nie przekonuje, bo niby jak On ma czuwać? Jak harcerz na warcie czy może raczej niczym kot, który czeka aż wybiegnie z dziury mysz? Wiec nie jest mi potrzebna myśl o życiu wiecznym. Ja już z tym jednym żywotem jakoś nie mogę sobie poradzić a co dopiero z wiecznym? To dopiero byłby problem, rozłożyć swoje marzenia i cele na całą wieczność. Albo na kolejne żywota, jeżeli brać pod uwagę reinkarnację. Mam więc nadzieję, że to jest tak, że jeżeli nie wierzysz, to umierasz zwyczajnie. Pstryk. Gasną światła, ciało kruszeje, myśli znikają, nie ma nic. Pustka. I tylko wierzący dostają to, czego tak usilnie pragnęli. Dla nich Bóg jest prawdziwy i może nawet poklepie ich po ramieniu i powie coś miłego, żeby wchodzili do nieba uśmiechnięci. Całe życie w smutku to chociaż to wieczne może będzie bardziej radosne.

Kręci głową. Może nawet by się uśmiechnął, ale chyba nie potrafi.

– Nie narzekam. To nie tak, że narzekam. Ja właśnie nie potrafię. I moje szczęki coraz mocniej napierają na siebie. Właśnie dlatego, że chciałbym trochę ponarzekać, a nie mogę. Cały jestem milczeniem. Potrafię tylko milczeć. A we mnie jest tak wiele słów. I one mnie uciskają. Tak od środka. I powinienem iść w tę stronę, w którą one gonią, ale jakoś nie potrafię. I dlatego mam wrażenie, że jednak jestem tylko zwyczajną marionetką. Chociaż to takie oklepane. Już od czasów Szekspira mówiono, że życie to teatr, nic więcej. Wolałbym wymyślić coś bardziej oryginalnego, ale może zwyczajnie nie potrafię.

Skłania głowę. Przez chwilę w sali panuje cisza. A potem dociera do niego, że ludzie klaszczą, mocno, natarczywie, jakby spodobało im się to, co następnego dnia nazwą totalną porażką. Kupą gówna. Stratą czasu. I może nawet będzie trochę w tym racji, bo nie był to jego najlepszy występ. Jest już zmęczony. Całe to brzuchomówstwo jest kurewsko męczące. Ma dość. Od jakiegoś czasu nosi się z zamiarem porzucenia tego fachu. Ale nie może. Z tego żyje, więc musi. Każdego dnia musi stawać na scenie i udawać, że zaciska z całych sił swoje wargi. A potem, kiedy nadejdzie ranek, sprawdzi portale internetowe i będzie czytał. Chociaż dobrze wie, że to nie ma sensu, że cały ten hejt wcale nie jest wymierzony w niego, że tu chodzi o ludzi w ogóle. O tych, którym się lepiej powodzi albo o tych, którzy nie osiągnęli nic. Że nie wiadomo dlaczego człowiek człowiekowi wilkiem. Że ludzie gryzą, szarpią i drapią. Chociaż nie muszą. Nie mają celu. Niczego nie zmienią, nic nie naprawią, tylko obrzucą śliną, literami, tymi komputerowymi plwocinami. Bo są anonimowi i mogą. Bo nagle cała ta złość, złość, którą trzymali jeszcze ich prapradziadowie, złość życia pod zaborami, złość powstańców, którzy ginęli po nic i złość tych, którzy wywalczyli wolność w zamian za własną młodość. Złość pierwszej i drugiej wojny i złość wolności, która nie była wolnością. Złość na tych co potem dali prawdziwą wolność, bo nagle okazało się, że ciężko żyć bez tych, co trzymają za pysk. Złość kobiet w ciąży, dzieci chorych i zdrowych. Złość lewicy i prawicy oraz tych, którzy nie mają pojęcia dlaczego nazywają ich lewakami, chociaż są po prostu kapitalistami. Złość społeczników, wolontariuszy, dziwek, alfonsów, polityków, księży, ludzi niewinnych i winnych. Złość na to co się ma i czego się nie ma. Złość całych pokoleń. Ta złość wylewała się potem na portalach i zalewała okoliczne wioski, wsie i miasta. Pojedynczych ludzi i pojedyncze zdarzenia. Czasami przypadkowo. Złość przekazana genetycznie, z którą nie można walczyć, bo nie sposób wycisnąć z samego siebie pamięci, nawet takiej na poziomie komórkowym. Więc nie powinien czytać, wie o tym, ale jakaś siła wciąż pcha go i nie pozwala przejść obojętnie. A przecież zawsze kochał ludzi. Zawsze szukał w nich dobroci. I nawet znajdował. Tego się będzie trzymał. Jak brzytwy. Bo w ludziach jest dobro, on o tym doskonale wie. Tylko niektórzy wpierw muszą nauczyć się, jak żyć z własną złością.

zdj.ze strony: http://www.radiopik.pl/6,37912,marionetki-bei-ihnatowicz-w-toruniu&s=1&si=1&sp=1



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz