– Zagryzam
szczękę. Mam wrażenie, że moje zęby zmieniają się w imadło.
Za chwilę z moich jedynek pozostanie jedynie pył. A potem reszta
zębów również ulegnie zniszczeniu. Ale nie potrafię puścić
tego uścisku. Nie mam pewności czy to ja tak zaciskam szczękę,
czy może ona sama z siebie postanowiła to zrobić. Cichy,
zgrzytający kamieniem seks. Ostatni – jak u modliszki. Tyle że
to moje usta, więc powinienem mieć nad nimi władzę.
Mężczyzna wzdycha
ciężko.
– Próbuję się
skupić i je otworzyć, ale od tylu lat dążyłem tylko do tego, by
nie mówić prawdy, że teraz już ona nie ma zamiaru wyjść na
wierzch. Moja babka zwykle mawiała, iż lepiej nie trzymać niczego
w sobie, bo to z tego trzymania jakieś bagno wyniknie.
„ – Przez
trzydzieści lat mówiłam mężowi, że go kocham i za każdym razem
kłamałam. I wiesz co? Gdybym mu powiedziała wtedy, kiedy mnie
brał, jako byłam jeszcze niewinno i głupio, że jednak nie chcę,
że to nie dla mnie, to może by on poczekoł i potem byśmy mogli
się normalnie kochać, tak po bożemu a nie z przymusu. Ale nie
powiedziołam. I głupio mnie było potem rzec mu w oczy, żem wcale
nie zakochana, tym bardziej, że już brzuch mi zaczął rosnąć, a
on ożenek zaproponował i wstydu mi tym oszczędził, no to co
miałam robić? Milczołam. I gówno mom tera z tego milczenia. Więc
Karolku, pomiętaj, co by zawsze prosto z trzewiów, nawet jak z tego
się potem przykrość jaka stanie to lepiej, żeby od razu była
przykrość a nie ciągnęła się przez trzydzieści lat.” Ale nie
mogę. Z moich ust nie wydobywa się już żadne słowo, bo wbrew
temu co mówiła moja babcia uważałem, że jednak niekoniecznie
prawda jest słuszna i dobra. Udawałem. Tak jak ona udawała, a
potem moja matka. Moze to już tak jest, ze się kłamstwem jakoś
tak obrasta. Że ono jest już w naszych genach i jak raz w nie
wniknie to już jego nic stamtąd nie wyciągnie.
– Mówili, że
jestem idealny. Że mój dobrze skrojony garnitur pasuje na mnie
dlatego, ze i ja jestem dobrze skrojony. Niczego za dużo, niczego za
mało. Nienaganne maniery w nienagannym ciele. Nawet mój penis jest
ani za krótki, ani za długi. I kobiety to lubią. Że jestem taki w
sam raz. Że potrafię się wpasować w każdą sytuację i w każdą
dziurkę. A ja nie protestuję, bo czemu miałbym odmawiać?
A jednak coś we
mnie nie chce tych sytuacji. Coś we mnie pragnie powiedzieć, że
mam dosyć, że chcę czegoś innego. I może gdybym potrafił
zdefiniować swoje potrzeby, może wówczas bym zwyczajnie za nimi
szedł, ale ja nie jestem pewien. Mój cel kołuje na granicy linii
horyzontu – zamglony, szary, trochę nijaki. Takiego celu nie można
ścigać. Nie warto. Z bliska mógłby w ogóle nie przypaść mi do
gustu. Więc milczę. A moja szczęka coraz silniej się zaciska.
Wskazuje ręką na
swoje usta. I rzeczywiście. Są zamknięte. Ściśnięte. Zwarte.
Lekko sine.
– Milczę także
wtedy, kiedy proszą mnie bym mówił o polityce. Ja swoje wiem. Nie
jestem głupi. Rozumiem kto z kim i dlaczego. Za jakie pieniądze.
Ale nie mam ochoty wszystkim tłumaczyć, że gadają bzdury, że nie
mają pojęcia na czym to wszystko polega, że może coś
przeczuwają, ale to nie wystarcza. Nie należę do ludzi, którzy
chcą kogoś uświadamiać.
Kiedyś próbowałem.
Byłem młody, w głowie kiełkowały mi, jak małe zalążki zbóż,
wzniosłe myśli i piękne idee. Więc wstałem i wypuściłem z ust
jakiś rwący potok, który miał szarpać i zrywać brzegi, ale nie
zrobił nic, bo mój ojciec stuknął pięścią w stół. Powstała
tama. Potok złagodniał. Umierał powoli, jakby niechętnie, bo
ciężko było mu się pogodzić z utratą szerokiego koryta. Ale w
końcu wyschnął. Pozostało kilka kropli, małe, błotniste kałuże,
które nie miały znaczenia. Do dzisiaj pamiętam ów pełen niechęci
wzrok mego ojca. „Nie znasz się gówniarzu, więc milcz”. Tak
mi powiedział. A ja go posłuchałem. Trochę przez przypadek. Bo
przecież nie miałem zamiaru, przecież byłem w wieku, kiedy trzeba
się buntować. Ale ja, zamiast trzasnąć drzwiami i pokazać mu, że
ze mną tak nie wolno, że sobie nie życzę, umilkłem.
„Coś ty taki
markotny, synek”, pytała potem matka. „On to już chybo jakimś
myślicielem został, bo całymi dniami jeno siedzi i wgapio się
ścianę. Co tam jest napisane, co? Moze byś nam jakie dał
streszczenie?”, pytała babka, a ja nie robiłem nic. Prawie nic.
Bo jednak poszedłem na maturę i kiedy zdałem ją na same piątki,
celujących wówczas nie było, człowiek po prostu się uczył, nikt
nie musiał celować w sam środek tarczy, postanowiłem iść dalej.
Więc były studia, wpierw jedne, potem podyplomowe. Jakieś
aplikacje. Pierwsza praca, pierwsza dziewczyna, pierwszy seks.
Pierwsze garnitury.
Wykonuje ruch ręką.
Trochę niestosowny, arogancki, niepasujący do jego szarej
marynarki.
– Nie wiem kiedy
zrozumiałem, ze to nie ja. Ze coś mną kieruje, niekoniecznie
dobrego. Żadna tam boska siła. Diabelska też nie. Zresztą uważam,
że nie ma żadnych pozaziemskich istot. To tylko wymysł dla
ukojenia nerwów. Łatwiej żyć z myślą, że tych żyć jest
więcej i jest jakiś Bóg, który czuwa, który pomoże. Chociaż,
może nie łatwiej, bo mnie jakoś to nie przekonuje, bo niby jak On
ma czuwać? Jak harcerz na warcie czy może raczej niczym kot, który
czeka aż wybiegnie z dziury mysz? Wiec nie jest mi potrzebna myśl o
życiu wiecznym. Ja już z tym jednym żywotem jakoś nie mogę sobie
poradzić a co dopiero z wiecznym? To dopiero byłby problem,
rozłożyć swoje marzenia i cele na całą wieczność. Albo na
kolejne żywota, jeżeli brać pod uwagę reinkarnację. Mam więc
nadzieję, że to jest tak, że jeżeli nie wierzysz, to umierasz
zwyczajnie. Pstryk. Gasną światła, ciało kruszeje, myśli
znikają, nie ma nic. Pustka. I tylko wierzący dostają to, czego
tak usilnie pragnęli. Dla nich Bóg jest prawdziwy i może nawet
poklepie ich po ramieniu i powie coś miłego, żeby wchodzili do
nieba uśmiechnięci. Całe życie w smutku to chociaż to wieczne
może będzie bardziej radosne.
Kręci głową. Może
nawet by się uśmiechnął, ale chyba nie potrafi.
– Nie narzekam. To
nie tak, że narzekam. Ja właśnie nie potrafię. I moje szczęki
coraz mocniej napierają na siebie. Właśnie dlatego, że chciałbym
trochę ponarzekać, a nie mogę. Cały jestem milczeniem. Potrafię
tylko milczeć. A we mnie jest tak wiele słów. I one mnie uciskają.
Tak od środka. I powinienem iść w tę stronę, w którą one
gonią, ale jakoś nie potrafię. I dlatego mam wrażenie, że jednak
jestem tylko zwyczajną marionetką. Chociaż to takie oklepane. Już
od czasów Szekspira mówiono, że życie to teatr, nic więcej.
Wolałbym wymyślić coś bardziej oryginalnego, ale może zwyczajnie
nie potrafię.
Skłania głowę.
Przez chwilę w sali panuje cisza. A potem dociera do niego, że
ludzie klaszczą, mocno, natarczywie, jakby spodobało im się to, co
następnego dnia nazwą totalną porażką. Kupą gówna. Stratą
czasu. I może nawet będzie trochę w tym racji, bo nie był to jego
najlepszy występ. Jest już zmęczony. Całe to brzuchomówstwo jest
kurewsko męczące. Ma dość. Od jakiegoś czasu nosi się z
zamiarem porzucenia tego fachu. Ale nie może. Z tego żyje, więc
musi. Każdego dnia musi stawać na scenie i udawać, że zaciska z
całych sił swoje wargi. A potem, kiedy nadejdzie ranek, sprawdzi
portale internetowe i będzie czytał. Chociaż dobrze wie, że to
nie ma sensu, że cały ten hejt wcale nie jest wymierzony w niego,
że tu chodzi o ludzi w ogóle. O tych, którym się lepiej powodzi
albo o tych, którzy nie osiągnęli nic. Że nie wiadomo dlaczego
człowiek człowiekowi wilkiem. Że ludzie gryzą, szarpią i drapią.
Chociaż nie muszą. Nie mają celu. Niczego nie zmienią, nic nie
naprawią, tylko obrzucą śliną, literami, tymi komputerowymi
plwocinami. Bo są anonimowi i mogą. Bo nagle cała ta złość,
złość, którą trzymali jeszcze ich prapradziadowie, złość
życia pod zaborami, złość powstańców, którzy ginęli po nic i
złość tych, którzy wywalczyli wolność w zamian za własną
młodość. Złość pierwszej i drugiej wojny i złość wolności,
która nie była wolnością. Złość na tych co potem dali
prawdziwą wolność, bo nagle okazało się, że ciężko żyć bez
tych, co trzymają za pysk. Złość kobiet w ciąży, dzieci chorych i zdrowych. Złość lewicy i prawicy oraz tych, którzy nie mają pojęcia dlaczego nazywają ich lewakami, chociaż są po prostu kapitalistami. Złość społeczników, wolontariuszy, dziwek, alfonsów, polityków, księży, ludzi niewinnych i winnych. Złość na to co się ma i czego się nie
ma. Złość całych pokoleń. Ta złość wylewała się potem na
portalach i zalewała okoliczne wioski, wsie i miasta. Pojedynczych
ludzi i pojedyncze zdarzenia. Czasami przypadkowo. Złość
przekazana genetycznie, z którą nie można walczyć, bo nie sposób
wycisnąć z samego siebie pamięci, nawet takiej na poziomie
komórkowym. Więc nie powinien czytać, wie o tym, ale jakaś siła
wciąż pcha go i nie pozwala przejść obojętnie. A przecież
zawsze kochał ludzi. Zawsze szukał w nich dobroci. I nawet
znajdował. Tego się będzie trzymał. Jak brzytwy. Bo w ludziach
jest dobro, on o tym doskonale wie. Tylko niektórzy wpierw muszą
nauczyć się, jak żyć z własną złością.
|
zdj.ze strony: http://www.radiopik.pl/6,37912,marionetki-bei-ihnatowicz-w-toruniu&s=1&si=1&sp=1 |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz