niedziela, 22 lipca 2018

#przeznaczenie Opowiadanie

Położyła książkę na kolanach. Kiedy czytała świat znikał. W jakiś dziwny sposób ulegał rozproszeniu, a w zamian otrzymywała inną rzeczywistość. Bardziej wzruszającą, czasami straszną, pełną labiryntów, w których można było łatwo się zgubić. Teraz jednak nie mogła utrzymać koncentracji na tych czarnych literach usypanych w równe rzędy, jakby zostały zasiane przez wprawnego ogrodnika. Westchnęła i uniosła głowę.
Młody, przystojny mężczyzna o brwiach utkanych z nocy, zerkał na nią w taki sposób, że postanowiła się zaczerwienić. Ale jej cera była zbyt blada czy może zwyczajnie nie potrafiła siłą woli wywołać na policzkach tego różu, który jest jak po ukąszeniu komara, więc tylko przymknęła powieki.
Jeden, dwa, trzy, cztery, liczyła oddechy, byle nie za szybko oddać mu spojrzenie, bo wówczas wszystko może przepaść. „Mężczyźni to łowcy”, mawiała jej babka, „Tacy trochę jak koty. Nie lubią jak zwierzyna sama wpada w ich łapy, wówczas nie mogą potraktować jej poważnie. Nigdy nie próbuj być przekąską, zdecydowanie lepiej zostać daniem głównym”.
Pięć, sześć, siedem. Uniosła powieki. Wolno i delikatnie. Jakby zupełnie nie zależało jej na czasie. Ale jego już nie było. Zaczęła nerwowo rozglądać się na boki, jednak mężczyzna zniknął.
Westchnęła, założyła nogę na nogę i odwróciła głowę w stronę okna. I tam go ujrzała. Stał na przystanku z uśmiechem przypiętym do ust i patrzył na nią, która właśnie odjeżdżała ósemką w stronę Dworca Głównego.
- Cholera – syknęła pod nosem. Ale nic już nie mogła zrobić. Jej tramwaj z miarowym turkotem coraz bardziej oddalał się od Przeznaczenia.


***

Nie powinna była przyjmować tego spadku. Wiedziała, że to zły pomysł. Z Ciotką nigdy nie miały dobrego kontaktu, właściwie nie miały go wcale. Widywała ją jedynie będąc jeszcze dzieckiem. Przyjeżdżała wówczas z matką do tego ponurego domu, w którym zawsze było więcej kotów niż ludzi i musiała udawać, że jest szczęśliwa, chociaż dużo bardziej wolała zostać w swoim mieście, ze swoimi koleżankami. Ale Ciotka zapraszała je każdego roku na tydzień wakacji, a matka nie potrafiła odmówić własnej siostrze, chociaż i ona nie przepadała za długą jazdą pociągiem i czterokilometrowym spacerem pośród niczego. Bo wokół domu Ciotki nie było ani lasów, ani wsi. Mieszkała na pustkowiu, otoczona zaschniętymi trawami i zapomnianymi przez rolników polami. Raz na jakiś czas szła do pobliskiej miejscowości na zakupy. Skromne i zaspakajające bardziej potrzeby kotów niż jej samej. Ale taka właśnie była Ciotka. Wolała zwierzęta od ludzi. Gdyby mogła wybrać zrzuciłaby swoją ludzką powłokę i porosła sierścią.
A teraz szła w stronę tego dziwnego domu ze świadomoscią, iż Ciotki już nie ma, a dom należy do niej.
- Cholera – syknęła, kiedy kamyk wyskoczył pod jej nogą. Zamachała ramionami, ale powietrze nie potrafi trzymać za rękę, nawet jeżeli ma na to ochotę, więc poczuła jak jej ciało uderza o polną drogę, a zaraz po ciele opada na niego świadomość, że wszystko jest nie takie jak być powinno.
– Dlaczego nie przyjechałam samochodem? – zapytała piasek, a ten odsunął się od niej, bo nie polubił jej oddechu pełnego pretensji.
– Potrzebuje pani pomocy? – posłyszała czyjś męski, przyjemny głos i szybko w myślach zrobiła przegląd swojego ubrania, bielizny w razie czego też.
– Szukam złota – odparła. – Ciotka mówiła, że w okolicy było kiedyś dużo złota, ale przed wojną ludzie zmieszali je z piaskiem, żeby nikt im go nie ukradł.
– W takim razie jestem bardzo bogaty, gdyż wszystko co jest w okolicy należy do mnie.
– Nie wszystko – powiedziała i po raz pierwszy odważyła się unieść głowę, by spojrzeć na mężczyznę. Miał ciemne włosy i gęste brwi, takie jak lubiła, chociaż nie była pewna dlaczego. Ubrany był w czarną koszulkę polo z białym kołnierzykiem i ciemne jeansy lekko zwężane ku dole, całkiem przyjemnie uwypuklające silne, męskie nogi. Odruchowo przygładziła swoją elegancką spódnicę, którą nałożyła tego dnia tylko dlatego, iż wszystkie inne leżały w koszu na brudy. – Dom Ciotki jest mój.
– Schronisko też?
– Schronisko? – zapytała niepewnie.
– Pani nic nie wie?
– Nie byłam tu od lat. Faktycznie w wyroku jest mowa o dwóch budynkach, ale nie sądziłam, że Ciotka prowadziła jakieś schronisko.
– Tak. Prowadziła – powiedział i spojrzał na nią w taki sposób, w jaki nie wypada patrzeć na nieznajome.
– Pan jej pomagał? – zapytała po chwili.
– Ja? – Na jego usta wskoczył uśmiech. – Właściwie można powiedzieć, że pomagałem. Na swój sposób. Zaprowadzę panią, znam skrót.
– Proszę do mnie mówić Zuza.
– Radek – odparł i chwycił ją za rękę. Jego dłoń była ciepła i miękka.
– Muszę zabrać walizkę.
– Nie martw się o nią. Nie zginie. Tu nie ma złodziei. Chyba że trzymasz w niej jakąś kiełbasę – powiedział i zwilżył językiem swoje wargi.
– Nie, co za pomysł, oczywiście że nie – zaprotestowała.
– W takim razie jest bezpieczna. Potem kogoś po nią przyślę.
– Więc w domu Ciotki mieszka teraz więcej osób? – zapytała, ale nie dosłyszała odpowiedzi, gdyż Radek puścił się pędem przed siebie i wiatr rozerwał jego słowa na strzępy.

– Możemy zwolnić? – zapytała po jakimś czasie czując jak strużka potu zaczyna spływać między jej piersiami, bezczelnie liżąc jej skórę, chociaż wcale nie wyrażała zgody na takie pieszczoty.
– Jesteśmy prawie na miejscu – odparł, a ona skinęła głową, gdyż przyjemnie było czuć jego ciepłą dłoń na swojej.

Obok piętrowego domu, z tynkiem odpadającym od elewacji, przycupnął mniejszy budynek. Rodzaj lepianki. Z glinianymi oczodołami, w których tkwiły drewniane powieki okiennic. Teraz szczelnie zamknięte. Jakby dom pogrążony był we śnie. Ot, przycupnął, skulił grzbiet i zasnął pośród wysokich na półtora metra traw. Zuzanna uśmiechnęła się na ten widok. Nie dlatego, że Schronisko było urodziwe, ale z powodu nagłego przypływu czułości. Coś jej mówiło, że oto stoi w miejscu, które należy do niej. A ona do niego. I chociaż wcześniej deklarowała, że zamieszka w domu Ciotki tylko przez miesiąc, dopóki wszystkiego nie uporządkuje, teraz nie była już tego taka pewna.
– Jakbym należała do tego miejsca – wyszeptała.
– Możesz mieć rację – powiedział mężczyzna. – Chodź, pokażę ci zwierzęta.
Pomieszczenie pachniało świeżym sianem i sierścią. Po chwili jednak doszedł inny zapach, intensywny i natarczywy. Zmarszczyła nos.
– Dawno nikt tu nie sprzątał – powiedział mężczyzna przepraszająco, a ona nawet nie próbowała go zapytać dlaczego sam tego wszystkiego nie zrobił.
Weszli do ciasnego pokoju. Mężczyzna syknął, a potem włączył światło. Szare i białe kłębki pochowały się po kątach.
– Tu są koty. Nie mogą wychodzić na dwór. Każdy z nich ma jakiś defekt. Ale jak tylko wyzdrowieją, będziesz mogła je wypuścić. Z pewnością wybiorą wolność. Przynajmniej niektóre z nich. Chociaż będą wracać po jedzenie. Czasami. Taka ich natura. Mimowolnie przywiązują się do miejsca. Nawet takiego, którego nie lubią.
– Mówisz to w taki sposób jakbyś i ty musiał tu być.
– Trochę tak jest. To też mój dom.
– Nie bardzo rozumiem… Jesteśmy jakoś ze sobą spokrewnieni?
– Wkrótce zrozumiesz – odparł i pociągnął ją za sobą do drugiego pokoju.
– Tu niczego nie ma.
- Jesteś pewna?
Zerknęła na pustą kanapę pokrytą cienką warstwą czarnej, kociej sierści. Na bujany fotel stojący nieruchomo pod oknem, ale nie dostrzegła niczego co by wskazywało na to, iż mieszka tu jakieś zwierzę. I wówczas coś czarnego otarło się o jej nogi.
– Och, a więc to twoja siedziba? – zapytała i wzięła na ręce czarnego kocura z białym kołnierzykiem owiniętym zgrabnie wokół szyi. – Jaki on słodki – powiedziała w stronę Radka, ale mężczyzny nie było.
– Radku? – powtórzyła.
Kot, którego trzymała na rękach zamiauczał przeciągle.
– Ludzie bywają bardzo dziwni, prawda? – powiedziała do kota, a ten, mogłaby przysiąc, że skinął głową jakby rozumiał co miała na myśli. – No nic. Zobaczmy co tu jeszcze mamy.
W ostatnim pokoju znalazła martwego psa. Stado much siedziało na jego wielkim cielsku, jakby chciały je unieść w górę i zanieść do Boga czy innego Stwórcy, ale w ich skrzydełkach nie było tylu sił, więc tkwiły wciąż na ziemi. Zniewolone własną słabością i grawitacją.
– Biedaku – powiedziała szeptem, gdyż obecność Śmierci narzuca na głos nie tylko konieczność powagi, ale i Ciszy. Śmierć jest zatrzymaniem. Krew staje w tunelach żył, oddech zaczyna być milczący, serce porzuca na zawsze swój rytm. Wszystko wewnątrz zmarłego jest Ciszą. A potem ta Cisza zaczyna wyciągać swoje ramiona i zagarnia coraz większe połacie przestrzeni.
Podeszła na palcach do zwierzęcia. Jej dłoń dotknęła szorstkiej, brązowej sierści.
Czarny kot otarł się o jej nogę.
– Musimy go gdzieś pochować, prawda? – powiedziała do zwierzęcia, a ono skoczyło przed siebie, jakby chciało jej pokazać to miejsce, które od dawna było przeznaczone dla psa, tylko przez jakiś czas leżało uśpione i niepotrzebne. – No dobrze, pójdę z tobą – dodała i zaczęła iść w stronę drzwi prowadzących na tyły domku.
Zazgrzytał skobel.
– Mój Boże – powiedziała i zrobiła krok w tył. Na niewielkim polu ogrodzonym drewnianym płotem stały krzyże. Jeden przy drugim. W ciasnym uścisku, jakby chciały siebie nawzajem pocieszyć. Wolnym krokiem podeszła do największego z nich.
– „RADEMEDES, zwany w skrócie Radkiem,
ukochany czarny kocur z białym kołnierzem” – przeczytała na głos i zadrżała.
Wiatr poruszył okiennicami. Skrzypnęły drzwi. Kobieta zamknęła oczy. 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz