niedziela, 8 lipca 2018

Stand by me


Wyszła. Nawet na mnie nie spojrzała, chociaż tak usilnie próbowałem jej powiedzieć, że wolałbym, żeby została, że nie ma sensu przekraczać tych drzwi, za którymi nie wiadomo co i nie wiadomo kto. Ale ona już od jakiegoś czasu nie zwracała na mnie uwagi zajęta przygotowaniem do wyjścia. Jej ruchy były nerwowe, rwane, trochę jakby próbowała udawać kogoś kim nie jest. Znałem kiedyś taką kobietę. Zawsze, kiedy do mnie przychodziła uśmiechała się słodko, przymilnie, a potem, kiedy pozwalałem jej, by podeszła bliżej, by położyła głowę na moim brzuchu, ona nagle wbijała swoje palce w moją głowę i jednym gwałtownym ruchem zadawała mi ból. Nienawidziłem jej za to, a jednocześnie coś nas łączyło, coś czego nie potrafię wytłumaczyć, więc każdego dnia powtarzaliśmy nasz bolesny rytuał. To już jednak przeszłość. Właściwie nie wiem nawet czy prawdziwa, bo pamięć bywa bardzo wybredna i kapryśna. Plącze zeznania, kojarzy jakieś odległe fakty, splata rzeczy, które nie mogły wydarzyć się w tym samym czasie. Pamięć jest jak kłamca, który niby wie, że powinien mówić prawdę, a jednak nie potrafi. I potem lawiruje pomiędzy tym, co wyobrażone (i może nawet hipotetycznie możliwe, a jednak nieprawdziwe), a czymś co faktycznie zaszło. I potem nagle jest za późno, korekta ucieka w kąt i beczy jak małe dziecko.
Zauważyłem, że fikcja bardzo chętnie ulega zmieszaniu z rzeczywistością w splocie makramy i ciężko potem cokolwiek odplątywać. Zresztą nie ma sensu próbować. I tak wszystko co kiedyś miało miejsce już nie istnieje. A ja o tym wiem najlepiej. Dla mnie nawet to co było kilka dni temu nie istnieje. Należę do tych, którzy są zakotwiczeni w Teraz i łudzę się, że dzięki temu jestem bardziej prawdziwy.

Więc wychodzi, rzuciwszy przelotne spojrzenie, które wcale nie było wycelowane we mnie, tylko gdzieś obok. Zatem jakby go nie było. Narasta we mnie poczucie rozgoryczenia. Bo ja zawsze szukam jej oczu, rąk, dotyku, a ona bywa taka powściągliwa, niemal zimna. A przecież czuję, jak ciepło rozpływa się po jej ciele. Czuję każdy czerwony strumyk przepływający wąskimi kanałami jej żył. Uwielbiam ten szmer, to ciche kołysanie wewnętrznego ciepła. Kładę wówczas głowę na jej kolanach i zamykam oczy. Rozpuszczam się pod wpływem jej dotyku. Jakbym był masłem rzuconym na ciepłą patelnię. I chciałbym mruczeć z rozkoszy, ale ona wówczas zwykle wstaje i zaczyna coś robić, przestawiać, maszerować, trochę bez celu, przypadkowo. Jakby nie miała zamiaru dopuścić do siebie myśli, że jest mi tak bardzo potrzebna.

A teraz jestem sam. Cisza mieszkania jest dość przytłaczająca. Chociaż, właściwie nie istnieje coś takiego jak cisza. Zawsze jest jakiś pomruk. Szmer. Skrzypnięcie starej podłogi, buczenie lodówki, jęk sprężyny, kiedy siadam na kanapie. Zupełnie jakby mieszkanie spało i delikatnie pochrapywało przez sen. Aż mam ochotę zachowywać się głośno. Ale nigdy tego nie robię. A może robię? A może biegam, skaczę i krzyczę coś co nie ma sensu byle tylko nie tkwić w tej parszywej senności, która powoli ogrania i mnie?
W końcu siadam w fotelu, a moja głowa pomału opada coraz niżej i niżej, aż przestaje należeć do mnie i staje się własnością moich snów.

Nie wstaję, kiedy otwiera drzwi. Chociaż miałem wielką ochotę przywitać ją już w progu, przecież słyszałem zapowiadający jej wejście zgrzyt zamka. Wcześniej coś mówiła pod nosem, pewnie nie mogła znaleźć swoich kluczy w tej przepastnej torebce uczepionej kurczowo jej ramienia. W końcu jednak zadzwoniły metalowe obietnice otwarcia i zobaczyłem jak drzwi powoli się uchylają. Właściwie zawsze mam wrażenie, że drzwi zwykle stawiają lekki opór, jakby wolały tkwić we framudze. Tam im jest przyjemniej. Otwarte narażone są na samotność. Ja zresztą też nie lubię samotności, więc idę do kuchni, gdzie Ona rozpakowuje zakupy. Znowu zrobiła ich za dużo, a jakby nie kupiła niczego. Bo na co komuś jakieś waciki, kremy i pończochy? Marnotrawstwo. Lepiej zamieniać pieniądze na jedzenie. Co w brzuchu to nasze.

Podchodzę bliżej. Coś jest nie tak. Nie wiem jeszcze co, ale to wyczuwam. Jej twarz ma dziwny grymas, a dłonie kurczowo trzymają się kuchennego blatu, jakby pragnęły od niego jakiejś pomocy, ale przecież drewno nie ma rąk, nie przytrzyma. I kiedy jej ciało zaczyna upadać na podłogę już rozumiem. Nie ma w nim szumu. Tego ożywczego, pięknego szumu, który tak kocham. Przez chwilę stoję jak otępiały i nie wiem co robić, ale trwa to ułamek sekundy, potem już Wiem. Prawda dociera do mnie z taką samą prędkością z jaką zwykle łapię w swoje pazury ciepłą mysz. Odbijam się od podłogi. Po chwili jestem już na blacie. Stąd lepiej widzę to miejsce, które zwykle tak piękne dudni. Miarowo, równo, niemal mechanicznie. To miejsce, które teraz jest przerażająco ciche. Biorę głęboki oddech i skaczę. Rzucam całe swoje ośmiokilogramowe ciało na Jej klatkę piersiową, bo przecież wiem, że wewnątrz ukryty jest ten dzwon, którego trzeba obudzić.

- Nigdy nie spotkałem się z czymś takim, jest pani pewna? – mówi pół godziny później lekarz, kiedy Ona tłumaczy drobne zadrapania na wysokości serca.
– Uratował mnie, panie doktorze, mój kot mnie uratował – wyciąga rękę i głaszcze mnie za uchem, a ja jestem szczęśliwy, bo nic więcej dla mnie się nie liczy. Prócz jej miłości. No i może pełnej miski z jedzeniem. Tak, jedzenie też jest ważne, ale troszkę mniej. 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz