Wyszła. Nawet na
mnie nie spojrzała, chociaż tak usilnie próbowałem jej
powiedzieć, że wolałbym, żeby została, że nie ma sensu
przekraczać tych drzwi, za którymi nie wiadomo co i nie wiadomo
kto. Ale ona już od jakiegoś czasu nie zwracała na mnie uwagi zajęta przygotowaniem do wyjścia. Jej ruchy były nerwowe,
rwane, trochę jakby próbowała udawać kogoś kim nie jest. Znałem
kiedyś taką kobietę. Zawsze, kiedy do mnie przychodziła
uśmiechała się słodko, przymilnie, a potem, kiedy pozwalałem
jej, by podeszła bliżej, by położyła głowę na moim brzuchu,
ona nagle wbijała swoje palce w moją głowę i jednym gwałtownym
ruchem zadawała mi ból. Nienawidziłem jej za to, a jednocześnie
coś nas łączyło, coś czego nie potrafię wytłumaczyć, więc
każdego dnia powtarzaliśmy nasz bolesny rytuał. To już jednak
przeszłość. Właściwie nie wiem nawet czy prawdziwa, bo pamięć
bywa bardzo wybredna i kapryśna. Plącze zeznania, kojarzy jakieś
odległe fakty, splata rzeczy, które nie mogły wydarzyć się w tym
samym czasie. Pamięć jest jak kłamca, który niby wie, że
powinien mówić prawdę, a jednak nie potrafi. I potem lawiruje
pomiędzy tym, co wyobrażone (i może nawet hipotetycznie możliwe,
a jednak nieprawdziwe), a czymś co faktycznie zaszło. I potem nagle
jest za późno, korekta ucieka w kąt i beczy jak małe dziecko.
Zauważyłem, że
fikcja bardzo chętnie ulega zmieszaniu z rzeczywistością w splocie
makramy i ciężko potem cokolwiek odplątywać. Zresztą nie ma
sensu próbować. I tak wszystko co kiedyś miało miejsce już nie
istnieje. A ja o tym wiem najlepiej. Dla mnie nawet to co było kilka
dni temu nie istnieje. Należę do tych, którzy są zakotwiczeni w
Teraz i łudzę się, że dzięki temu jestem bardziej prawdziwy.
Więc wychodzi,
rzuciwszy przelotne spojrzenie, które wcale nie było wycelowane we
mnie, tylko gdzieś obok. Zatem jakby go nie było. Narasta we mnie
poczucie rozgoryczenia. Bo ja zawsze szukam jej oczu, rąk, dotyku, a
ona bywa taka powściągliwa, niemal zimna. A przecież czuję, jak
ciepło rozpływa się po jej ciele. Czuję każdy czerwony strumyk
przepływający wąskimi kanałami jej żył. Uwielbiam ten szmer, to
ciche kołysanie wewnętrznego ciepła. Kładę wówczas głowę na
jej kolanach i zamykam oczy. Rozpuszczam się pod wpływem jej
dotyku. Jakbym był masłem rzuconym na ciepłą patelnię. I
chciałbym mruczeć z rozkoszy, ale ona wówczas zwykle wstaje i
zaczyna coś robić, przestawiać, maszerować, trochę bez celu,
przypadkowo. Jakby nie miała zamiaru dopuścić do siebie myśli, że
jest mi tak bardzo potrzebna.
A teraz jestem sam.
Cisza mieszkania jest dość przytłaczająca. Chociaż, właściwie
nie istnieje coś takiego jak cisza. Zawsze jest jakiś pomruk.
Szmer. Skrzypnięcie starej podłogi, buczenie lodówki, jęk
sprężyny, kiedy siadam na kanapie. Zupełnie jakby mieszkanie spało
i delikatnie pochrapywało przez sen. Aż mam ochotę zachowywać się
głośno. Ale nigdy tego nie robię. A może robię? A może biegam,
skaczę i krzyczę coś co nie ma sensu byle tylko nie tkwić w tej
parszywej senności, która powoli ogrania i mnie?
W końcu siadam w
fotelu, a moja głowa pomału opada coraz niżej i niżej, aż
przestaje należeć do mnie i staje się własnością moich snów.
Nie wstaję, kiedy
otwiera drzwi. Chociaż miałem wielką ochotę przywitać ją już w
progu, przecież słyszałem zapowiadający jej wejście zgrzyt
zamka. Wcześniej coś mówiła pod nosem, pewnie nie mogła znaleźć
swoich kluczy w tej przepastnej torebce uczepionej kurczowo jej
ramienia. W końcu jednak zadzwoniły metalowe obietnice otwarcia i
zobaczyłem jak drzwi powoli się uchylają. Właściwie zawsze mam
wrażenie, że drzwi zwykle stawiają lekki opór, jakby wolały
tkwić we framudze. Tam im jest przyjemniej. Otwarte narażone są na
samotność. Ja zresztą też nie lubię samotności, więc idę do
kuchni, gdzie Ona rozpakowuje zakupy. Znowu zrobiła ich za dużo, a
jakby nie kupiła niczego. Bo na co komuś jakieś waciki, kremy i
pończochy? Marnotrawstwo. Lepiej zamieniać pieniądze na jedzenie.
Co w brzuchu to nasze.
Podchodzę bliżej.
Coś jest nie tak. Nie wiem jeszcze co, ale to wyczuwam. Jej twarz ma
dziwny grymas, a dłonie kurczowo trzymają się kuchennego blatu,
jakby pragnęły od niego jakiejś pomocy, ale przecież drewno nie
ma rąk, nie przytrzyma. I kiedy jej ciało zaczyna upadać na
podłogę już rozumiem. Nie ma w nim szumu. Tego ożywczego,
pięknego szumu, który tak kocham. Przez chwilę stoję jak otępiały
i nie wiem co robić, ale trwa to ułamek sekundy, potem już Wiem.
Prawda dociera do mnie z taką samą prędkością z jaką zwykle
łapię w swoje pazury ciepłą mysz. Odbijam się od podłogi. Po
chwili jestem już na blacie. Stąd lepiej widzę to miejsce, które
zwykle tak piękne dudni. Miarowo, równo, niemal mechanicznie. To
miejsce, które teraz jest przerażająco ciche. Biorę głęboki
oddech i skaczę. Rzucam całe swoje ośmiokilogramowe ciało na Jej
klatkę piersiową, bo przecież wiem, że wewnątrz ukryty jest ten
dzwon, którego trzeba obudzić.
- Nigdy nie
spotkałem się z czymś takim, jest pani pewna? – mówi pół
godziny później lekarz, kiedy Ona tłumaczy drobne zadrapania na
wysokości serca.
– Uratował mnie,
panie doktorze, mój kot mnie uratował – wyciąga rękę i
głaszcze mnie za uchem, a ja jestem szczęśliwy, bo nic więcej dla
mnie się nie liczy. Prócz jej miłości. No i może pełnej miski z
jedzeniem. Tak, jedzenie też jest ważne, ale troszkę mniej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz