Uchyliła powieki.
Chciała jeszcze przez chwilę błąkać się po zakamarkach tego
snu, który stopniowo zanikał. A przecież była taki przyjemny.
Chociaż. Nie, wcale nie był przyjemny. Gryzł i szarpał jej ciało,
sprawiał, że rolowała pościel niczym magiel a jednak. A jednak
było w tym śnie coś, co ją pociągało. Drażniło i fascynowało
zarazem? Co to takiego?
Usiadła na łóżku
i opuściła nogi. Przez chwilę jej stopy szukały miękkości
kapci. Codziennie to samo. Każdego dnia jej buty znikały gdzieś
pod łóżkiem i musiała je gonić. Jakby prowadziły intensywne
życie nocne, a ona im przeszkadzała, bezczelnie wtrącała się
swoją bosą stopą, wyrywała z zabawy, stosowała przemoc. „Ale
przecież nie jestem okrutna”, pomyślała, „To tylko kapcie.
Dość wysłużone i niezbyt atrakcyjne, zwyczajne kapcie, przedmiot
martwy pozbawiony duszy. Chociaż. Może coś mylę, może przedmioty
mają duszę, ukrytą pomiędzy zwartością atomów, niewidzialną i
wrażliwą?”
Pokręciła głową.
„To niedorzeczne. Tak myśleć, niemal magicznie”.
Zapaliła światło
w łazience. Wielkie lustro spojrzało na nią z ukosa, ale ona w
pierwszym momencie nie zauważyła swojego odbicia, jakby lustro
zapomniało, że ma pokazać jej wizerunek i zamiast niego
wyświetliło fragment tego snu, o którym już prawie zapomniała.
Wyciągnęła rękę i przetarła nią gładką taflę. Mgła osiadła
na opuszkach jej palców. Miłość od pierwszego dotyku. Wilgotny
pocałunek. Pomiędzy białymi smugami dostrzegła w końcu fragment
swojej szyi i policzka. Czubek głowy uzbrojony w niebieskie włosy.
„Lepsze takie niż siwe”, mówiła, kiedy pytano ją dlaczego tak
odważnie, tak radykalne i ostro. Ale to nie była prawda. Już po
prostu nie pamiętała jaki kolor to ten naturalny. Kiedy przyszła
na świat jej głowa była łysa i błyszcząca. Ani jednego włoska.
Nic. „Proszę się nie martwić”, powiedział lekarz do jej
matki, „To się zdarza. W końcu urosną”. Wiec jej matka
czekała. Każdego dnia sprawdzała maleńką głowę, jakby szukała
oznak wiosny i każdego dnia przymykała powieki, rozczarowana. „Łysa
pała”, przezywały dziewczynkę dzieci, kiedy poszła do
przedszkola. „Musi mieć raka”, szeptali rodzice na rozpoczęciu
roku szkolnego. „Możliwe, że to jakaś choroba genetyczna”,
„Jej matka oddała duszę diabłu, to dlatego”, „Biedne
dziecko, takie szpetne”, „Tfu, straszydło, lepiej, niech no
zakrywo ten swój łysy łeb, bo jeszcze nam nasze pociechy
pozarożo”, „Od razu widać, że nieślubne”, „Bóg się
ulituje, tylko proszę się do niego każdego dnia modlić i na
kościół dać, nie skąpić”. Otaczały ją szepty, które
czasami wcale nie były szeptami, bo niektórzy ludzie mówili
całkiem głośno, chociaż na boku i z lekką chrypą. Pod koniec
szkoły podstawowej, kiedy jej matka wreszcie pogodziła się z tym,
że głowa jej córki będzie błyszcząca, cielista i nieskazitelnie
gładka, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, niemal z
dnia na dzień, ukryte dotąd cebulki włosów nagle ożyły i
wypuściły pierwsze pąki. Delikatny meszek był przyjemny w dotyku
i przypominał mech. Więc Ida, jak tylko włosy stały się trochę
dłuższe, pokryła je zieloną farbą. A potem, kiedy zaczęły
sięgać jej za ucho, przemalowała je na czerwono. Zmieniała ich
kolor, jakby przeznaczeniem włosów było przyjmowanie na siebie
nastroju właścicielki – czarne, kiedy miała depresję i złote,
gdy urodziła pierwsze dziecko. Fioletowe, kiedy pojechała do Tybetu
na medytację, brązowe niczym jesienne, gnijące liście, kiedy
zdradził ją mąż i pomarańczowe, kiedy sama go zdradziła.
A teraz niebieskie.
Dlaczego taki kolor? Westchnęła, bo nie mogła sobie przypomnieć
co nią kierowało, jaka myśl była tą pierwotną, tym impulsem,
który sprawił, że poszła do sklepu i kupiła kolor 004, błękit
królewski, „wyjątkowy i odlotowy”, jak głosiła etykieta na
opakowaniu. Nie, raczej nie zamierzała nigdzie odlatywać. Chociaż.
Przecież w swoim śnie latała. Mignęło przed nią wspomnienie
rozpostartych ramion, poczucie wolności i strachu, kiedy ciało
zaczęło z impetem opadać w dół.
Potrząsnęła
głową. „To tylko sen”, wyszeptała uspokajająco w kierunku,
nagle zdenerwowanego, serca. „Potrzebuję filiżanki mocnej kawy”,
powiedziała spoglądając na swoją rękę, w której tkwiło
wielkie, białe ucho kubka. Czarny napój drgnął delikatnie, jakby
chciał ją ponaglić, by go spróbowała, a przecież nie pamiętała
wizyty w kuchni. Więc jak to możliwe? Kawa smakowała wspomnieniem
tego dnia, w którym przyszła zbyt szybko do domu i zastała leżącą
na podłodze matkę. Kuchnia pachniała aromatem świeżo mielonych
ziaren. Cała podłoga zasypana była czarnymi okruchami. Matka miała
dziwnie wykrzywioną głowę i rozrzucone na bok nogi. W pierwszym
momencie Ida była przekonana, że to jakiś żart. Dziwny i niezbyt
przyjemny. Dopiero po chwili dotarło do niej, że to Koniec. Taki
prawdziwy i ostateczny.
Westchnęła. Nie
miała ochoty przypominać sobie tamtego dnia, w ogóle nie lubiła
grzebać w przeszłości. Ani własnej, ani cudzej. A jednak
Przeszłość wolała, kiedy o niej pamiętano i dlatego rozkładała
swoje ramiona na całą szerokość strony w gazecie, czasopiśmie,
książce. Ba, nawet filmy i wiadomości lubiły nurkować w to, co
już było. „Oparte na faktach” bardziej przykuwało uwagę niż
słowa „Czysta fikcja”. Chociaż to nie miało sensu, gdyż
filtrowana subiektywnymi wspomnieniami, myślami i opisami przeszłość
dawno przestawała być tą prawdziwą. I pomimo, iż fakt powinien
pozostać niezmienny, ulegał przekształceniom. Dopisywano mu nowe
wątki, okoliczności. Zmieniano postacie, przestawiano miejsca,
domalowywano nowych świadków.
Podeszła do okna.
Roleta wciąż stała na baczność, opuszczona niemal do ziemi, jak
strażnik snu i ciemności. Położyła palec na strzałce w górę.
Jasność zaczęła stopniowo obejmować ściany, stolik, łóżko.
Dłoń z kubkiem zyskała delikatną poświatę, małą aureolę,
chociaż wcale nie ubiegała się o świętość.
Kobieta przysunęła
nos do szyby. Za oknem wielki plakat z głową polityka zachęcał ją
do porzucenia wolności. „Wolność to niewola. Zniewolenie to
prawdziwa wolność”. „Niedorzeczne”, pomyślała, „Jak u
Orwella”, pokręciła głową z niedowierzaniem i nagle po jej
plecach przeszedł dreszcz, bo wrócił do niej ten sen, delikatnie
nieprzyjemny i zrozumiała, że była w nim kimś, kto nie ma
pojęcia, iż żyje w klatce, a kiedy w końcu z niej ucieka, okazuje
się, że istnieje kolejna klatka. Tyle że większa.
Otworzyła okno.
Noga Idy przez chwilę nie była pewna czy ma ochotę stanąć na
parapecie, ale kobieta była uparta. „To jest tylko dalszy ciąg
tego samego snu!”, krzyknęła, ale nie usłyszała własnego
głosu, zupełnie jakby słowa zostały unicestwiane zanim zdołały
naprawdę zaistnieć. „To tylko sen, więc jak skoczę to wreszcie
się obudzę”, powiedziała nie wypowiadając żadnego zdania, bo
nagle nie posiadała ust, jedynie namalowane na skórze czerwoną
szminką wargi, które nie potrafiły mówić.
Krok.
Strach i radość.
Rozpostarte ramiona
witające pęd powietrza.
Uchyliła powieki.
Chciała jeszcze przez chwilę błąkać się po zakamarkach tego
snu, który stopniowo zanikał. A przecież była taki przyjemny.
Chociaż. Nie, wcale nie był przyjemny. Gryzł i szarpał jej ciało,
sprawiał, że rolowała pościel niczym magiel a jednak. A jednak
było w tym śnie coś, co ją pociągało. Drażniło i fascynowało
zarazem? Co to takiego? Co to takiego było?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz