niedziela, 17 czerwca 2018

Ida. Opowiadanie pół-krótkie jak nagle przerwany sen

Uchyliła powieki. Chciała jeszcze przez chwilę błąkać się po zakamarkach tego snu, który stopniowo zanikał. A przecież była taki przyjemny. Chociaż. Nie, wcale nie był przyjemny. Gryzł i szarpał jej ciało, sprawiał, że rolowała pościel niczym magiel a jednak. A jednak było w tym śnie coś, co ją pociągało. Drażniło i fascynowało zarazem? Co to takiego?
Usiadła na łóżku i opuściła nogi. Przez chwilę jej stopy szukały miękkości kapci. Codziennie to samo. Każdego dnia jej buty znikały gdzieś pod łóżkiem i musiała je gonić. Jakby prowadziły intensywne życie nocne, a ona im przeszkadzała, bezczelnie wtrącała się swoją bosą stopą, wyrywała z zabawy, stosowała przemoc. „Ale przecież nie jestem okrutna”, pomyślała, „To tylko kapcie. Dość wysłużone i niezbyt atrakcyjne, zwyczajne kapcie, przedmiot martwy pozbawiony duszy. Chociaż. Może coś mylę, może przedmioty mają duszę, ukrytą pomiędzy zwartością atomów, niewidzialną i wrażliwą?”
Pokręciła głową. „To niedorzeczne. Tak myśleć, niemal magicznie”.
Zapaliła światło w łazience. Wielkie lustro spojrzało na nią z ukosa, ale ona w pierwszym momencie nie zauważyła swojego odbicia, jakby lustro zapomniało, że ma pokazać jej wizerunek i zamiast niego wyświetliło fragment tego snu, o którym już prawie zapomniała. Wyciągnęła rękę i przetarła nią gładką taflę. Mgła osiadła na opuszkach jej palców. Miłość od pierwszego dotyku. Wilgotny pocałunek. Pomiędzy białymi smugami dostrzegła w końcu fragment swojej szyi i policzka. Czubek głowy uzbrojony w niebieskie włosy. „Lepsze takie niż siwe”, mówiła, kiedy pytano ją dlaczego tak odważnie, tak radykalne i ostro. Ale to nie była prawda. Już po prostu nie pamiętała jaki kolor to ten naturalny. Kiedy przyszła na świat jej głowa była łysa i błyszcząca. Ani jednego włoska. Nic. „Proszę się nie martwić”, powiedział lekarz do jej matki, „To się zdarza. W końcu urosną”. Wiec jej matka czekała. Każdego dnia sprawdzała maleńką głowę, jakby szukała oznak wiosny i każdego dnia przymykała powieki, rozczarowana. „Łysa pała”, przezywały dziewczynkę dzieci, kiedy poszła do przedszkola. „Musi mieć raka”, szeptali rodzice na rozpoczęciu roku szkolnego. „Możliwe, że to jakaś choroba genetyczna”, „Jej matka oddała duszę diabłu, to dlatego”, „Biedne dziecko, takie szpetne”, „Tfu, straszydło, lepiej, niech no zakrywo ten swój łysy łeb, bo jeszcze nam nasze pociechy pozarożo”, „Od razu widać, że nieślubne”, „Bóg się ulituje, tylko proszę się do niego każdego dnia modlić i na kościół dać, nie skąpić”. Otaczały ją szepty, które czasami wcale nie były szeptami, bo niektórzy ludzie mówili całkiem głośno, chociaż na boku i z lekką chrypą. Pod koniec szkoły podstawowej, kiedy jej matka wreszcie pogodziła się z tym, że głowa jej córki będzie błyszcząca, cielista i nieskazitelnie gładka, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, niemal z dnia na dzień, ukryte dotąd cebulki włosów nagle ożyły i wypuściły pierwsze pąki. Delikatny meszek był przyjemny w dotyku i przypominał mech. Więc Ida, jak tylko włosy stały się trochę dłuższe, pokryła je zieloną farbą. A potem, kiedy zaczęły sięgać jej za ucho, przemalowała je na czerwono. Zmieniała ich kolor, jakby przeznaczeniem włosów było przyjmowanie na siebie nastroju właścicielki – czarne, kiedy miała depresję i złote, gdy urodziła pierwsze dziecko. Fioletowe, kiedy pojechała do Tybetu na medytację, brązowe niczym jesienne, gnijące liście, kiedy zdradził ją mąż i pomarańczowe, kiedy sama go zdradziła.
A teraz niebieskie. Dlaczego taki kolor? Westchnęła, bo nie mogła sobie przypomnieć co nią kierowało, jaka myśl była tą pierwotną, tym impulsem, który sprawił, że poszła do sklepu i kupiła kolor 004, błękit królewski, „wyjątkowy i odlotowy”, jak głosiła etykieta na opakowaniu. Nie, raczej nie zamierzała nigdzie odlatywać. Chociaż. Przecież w swoim śnie latała. Mignęło przed nią wspomnienie rozpostartych ramion, poczucie wolności i strachu, kiedy ciało zaczęło z impetem opadać w dół.
Potrząsnęła głową. „To tylko sen”, wyszeptała uspokajająco w kierunku, nagle zdenerwowanego, serca. „Potrzebuję filiżanki mocnej kawy”, powiedziała spoglądając na swoją rękę, w której tkwiło wielkie, białe ucho kubka. Czarny napój drgnął delikatnie, jakby chciał ją ponaglić, by go spróbowała, a przecież nie pamiętała wizyty w kuchni. Więc jak to możliwe? Kawa smakowała wspomnieniem tego dnia, w którym przyszła zbyt szybko do domu i zastała leżącą na podłodze matkę. Kuchnia pachniała aromatem świeżo mielonych ziaren. Cała podłoga zasypana była czarnymi okruchami. Matka miała dziwnie wykrzywioną głowę i rozrzucone na bok nogi. W pierwszym momencie Ida była przekonana, że to jakiś żart. Dziwny i niezbyt przyjemny. Dopiero po chwili dotarło do niej, że to Koniec. Taki prawdziwy i ostateczny.
Westchnęła. Nie miała ochoty przypominać sobie tamtego dnia, w ogóle nie lubiła grzebać w przeszłości. Ani własnej, ani cudzej. A jednak Przeszłość wolała, kiedy o niej pamiętano i dlatego rozkładała swoje ramiona na całą szerokość strony w gazecie, czasopiśmie, książce. Ba, nawet filmy i wiadomości lubiły nurkować w to, co już było. „Oparte na faktach” bardziej przykuwało uwagę niż słowa „Czysta fikcja”. Chociaż to nie miało sensu, gdyż filtrowana subiektywnymi wspomnieniami, myślami i opisami przeszłość dawno przestawała być tą prawdziwą. I pomimo, iż fakt powinien pozostać niezmienny, ulegał przekształceniom. Dopisywano mu nowe wątki, okoliczności. Zmieniano postacie, przestawiano miejsca, domalowywano nowych świadków.
Podeszła do okna. Roleta wciąż stała na baczność, opuszczona niemal do ziemi, jak strażnik snu i ciemności. Położyła palec na strzałce w górę. Jasność zaczęła stopniowo obejmować ściany, stolik, łóżko. Dłoń z kubkiem zyskała delikatną poświatę, małą aureolę, chociaż wcale nie ubiegała się o świętość.
Kobieta przysunęła nos do szyby. Za oknem wielki plakat z głową polityka zachęcał ją do porzucenia wolności. „Wolność to niewola. Zniewolenie to prawdziwa wolność”. „Niedorzeczne”, pomyślała, „Jak u Orwella”, pokręciła głową z niedowierzaniem i nagle po jej plecach przeszedł dreszcz, bo wrócił do niej ten sen, delikatnie nieprzyjemny i zrozumiała, że była w nim kimś, kto nie ma pojęcia, iż żyje w klatce, a kiedy w końcu z niej ucieka, okazuje się, że istnieje kolejna klatka. Tyle że większa.
Otworzyła okno. Noga Idy przez chwilę nie była pewna czy ma ochotę stanąć na parapecie, ale kobieta była uparta. „To jest tylko dalszy ciąg tego samego snu!”, krzyknęła, ale nie usłyszała własnego głosu, zupełnie jakby słowa zostały unicestwiane zanim zdołały naprawdę zaistnieć. „To tylko sen, więc jak skoczę to wreszcie się obudzę”, powiedziała nie wypowiadając żadnego zdania, bo nagle nie posiadała ust, jedynie namalowane na skórze czerwoną szminką wargi, które nie potrafiły mówić.
Krok.
Strach i radość.
Rozpostarte ramiona witające pęd powietrza.
Uchyliła powieki. Chciała jeszcze przez chwilę błąkać się po zakamarkach tego snu, który stopniowo zanikał. A przecież była taki przyjemny. Chociaż. Nie, wcale nie był przyjemny. Gryzł i szarpał jej ciało, sprawiał, że rolowała pościel niczym magiel a jednak. A jednak było w tym śnie coś, co ją pociągało. Drażniło i fascynowało zarazem? Co to takiego? Co to takiego było?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz