Las stawał się coraz bardziej gęsty, aż w końcu zagrodził kobiecie drogę stojącymi przy sobie ciasno drzewami. Luna z niechęcią pomyślała, że będzie musiała oddalić się od strumienia, chyba że pójdzie jego korytem. Ale woda była zimna, szczypała w kostki i opóźniała marsz.
- Znajdę cię, ale szum proszę intensywnie, żebym cię słyszała – powiedziała oddalając się od połyskującej wstęgi.
Chaszcze dotykały jej głowy, wplątywały się we włosy, haczyły sukienkę, ale szła dalej, zaciskając zęby, kiedy czuła, że strużka krwi zaczyna wypływać z przeciętej gałęzią skóry. Raz po raz przystawała, żeby posłyszeć strumień. Nauczyła się rozróżniać jego szept od szeptu kołysanych wiatrem drzew. Liście śpiewały o przemijaniu, o jesieni, która nadejdzie i przemaluje ich ciała na żółto i czerwono, by wyglądały jak zachody słońca i przypominały ludziom o tym, że wszystko przemija, ale potem odradza się. Śpiewały o poranku, kiedy pierwsze promienie zaczynają rozświetlać przestrzeń i o nocy, która odbiera barwy i kontury zlewając wszystko w całość. Pieśń strumienia była pełna zawiłości, nie miała jednego wątku, łączyła różne opowieści. Woda wymywała spod korzeni drzew ich historie, pochłaniała ciche opowieści snute przez patyki, kamienie czy kąpiące się na płyciźnie ptaki. Była też pieśń o kobiecie wędrującej wzdłuż strumienia oraz idącym za nią cieniu.
Serce Luny zabiło szybciej, kiedy pomyślała, że być może nie jest sama i strumień ma rację, ktoś za nią idzie, ktoś, kogo nie mogła usłyszeć, bo szedł bezszelestnie. Ona sama co chwilę słyszała trzask pękającego drewna, kiedy tylko zaczynała przyspieszać kroku i jej stopy natrafiały na spróchniałe gałęzie. Przykucnęła i zamknęła oczy. Czasami trzeba odciąć jeden zmysł, by drugi mógł ulec wyostrzeniu. Dżdżownica wypełzła z ziemi i gdyby posiadała oczy jej wzrok byłby pełen wyrzutu wobec Luny, która zajęła miejsce atrakcyjne pod względem żyzności gleby. Dzięcioł, który dotąd stukał zajadle w drzewo teraz umilkł, jakby chciał zachować powagę sytuacji. Coś się przesunęło po leśnej ściółce, a potem zastygło w oczekiwaniu. Komar bzycząc przysiadł na odsłoniętym ramieniu kobiety i zaczął zachłannie spijać jej krew. Ale Luna nie zwracała na niego uwagi, zresztą rzadko kiedy zabijała komary, zazwyczaj zawierała z nimi umowę, że jeden z roju może się nasycić, a w zamian za darowanie mu życia pozostałe komary z wdzięcznością, albo i bez, oddalą się od kobiety. Cisza, która nagle zapanowała była gęsta i lepka, tylko w takiej ciszy można usłyszeć czyjeś myśli, bo nie mogą się one rozpłynąć w powietrzu, tylko trwają zlepione w kolorowe bryłki. Kobieta wyciągnęła rękę i chwyciła jedną z nich, ale natychmiast wypuściła ją z dłoni. Było w tych myślach coś dziwnego, czego nie potrafiła zrozumieć, a może nie chciała, więc żeby nie musieć się nad tym zastanawiać rzuciła się do ucieczki. Napędzone strachem ciało biegło szybko sprawnie omijając przeszkody. Wiatr chłodził nagrzaną skórę i gdyby nie była to ucieczka, Luna czułaby się szczęśliwa, bo lubiła czuć swoje przyspieszone serce, te liczne uderzenia przypominające o tym, że istnieje. Jestem żywa, pomyślała z rozkoszą i wówczas pnącze, które leżało na ziemi chwyciło jej stopę. Szarpnięcie było silne i zdecydowane. Przez chwilę walczyła z brakiem równowagi, ale była to walka nierówna i skazana na porażkę. Upadła z łoskotem, sycząc z bólu i przeklinając swoją niezdarność.
Przez chwilę leżała nieruchomo. Wilgotna ziemia pachniała mchem i wspomnieniem sarnich racic. Był też jeszcze inny zapach, natarczywy, intensywny. Kobieta uniosła się na łokciach i zaczęła rozglądać dookoła. Grzyb stał dumnie na swojej jednej nodze i mogłaby przysiąc, że się do niej uśmiechał, chociaż posiadał ust. A potem uchylił kapelusz jak na powitanie i powietrze zawirowało od owocników. Zapraszam do mojego królestwa, usłyszała Luna, rozgość się proszę.
Chciała wstać, podziękować za propozycję i ruszyć dalej, ale nie mogła odnaleźć swoich rąk, by się na nich podeprzeć. Gdzieś mam nogi, pomyślała i była to ostatnia trzeźwa myśl, która przyszła jej do głowy. Ziemia zaczęła mruczeć kołysankę o kobiecie, która wyruszyła w podróż, by odnaleźć Źródliska a znalazła samą siebie. Była to piękna pieśń i po chwili Luna zrozumiała, że to ona sama śpiewa, że to jej gardło wydaje te niezwykłe dźwięki układające się w opowieść o dzikiej kobiecie. I o miłości, której ciągle było mało, bo czasami nie wystarczy kochać samego siebie, by czuć się szczęśliwym.
Kiedy umilkła, las również zamilkł, więc leżała w ciszy, oddychając zgodnie z rytmem ziemi, która falowała pod lekkim ciałem Luny, jakby chciała ukołysać kobietę do snu. A potem zaczęły przychodzić do Luny wizje. Nic już nie było rzeczywiste, chociaż wszystko zdawało się być wciąż prawdziwe. Oto jestem, wypowiedziały jej własne usta a powietrze drgając przeniknęło przez skórę kobiety i dotknęło jej serca. Poczuła smutek tych wszystkich istot, które musiały uciekać, bo ludzie zabrali im las, w którym mieszkały, żeby wybudować drogi i domy. A potem przyszła radość, bo zwierzęta nie mają potrzeby trzymania przy sobie smutku. Żyją z dnia na dzień, nie pielęgnują w sobie żalu, nie rozdrapują ran, zresztą nierozdrapywane rany goją się szybko . Ujrzała zapachy i barwy muzyki. Była wszystkim po kolei i niczym w szczególe. Czuła całą sobą drzewa i rozumiała o czym mówią. A potem dotarło do niej, że za chwilę umrze, bo nie można połączyć się tak mocno z tym co wokół mając ciało. Nie można poczuć Wszystkiego będąc wciąż człowiekiem.
I kiedy już miała osunąć się do końca, w tę przestrzeń Drugiej Strony, posłyszała czyjś szept, a potem czyjaś ręka, sunąc delikatnie po jej głowie i ramionach, przywróciła ją do samej samej siebie.
- Więc tu jest moje ciało? Ono dalej istnieje?
- Istnieje i ma się dobrze.
- Zatem wciąż oddycham?
- Oddychasz, będę czuwał, byś nie zapomniała oddychać.
I chociaż nie miała pojęcia z kim rozmawia wiedziała, że jest bezpieczna, więc zwinęła się w kłębek pod ciepłem, które nagle otuliło jej plecy i pomyślała, że mogłaby tak już trwać zawsze, w tej szczelinie między światami, z tym głosem, który pieścił jej kark, z tą dłonią, która wyznaczała jej kontury skóry. A potem zapadła w sen i śnił jej się mężczyzna o ramionach na tyle silnych, że z łatwością mógł ją unieść w górę i położyć na legowisku z leśnego runa, by następnie obdarowywać pieszczotami, które dotykały nie tylko jej skóry, ale przenikały także do wnętrza jej duszy. Śniła o mężczyźnie, którego serce było wydrążone i puste, i może dlatego tak bardzo pragnęło jej towarzystwa, bo ona miała w sercu miłości za dużo jak na jedną osobę.
Kochali się powoli, jakby dopiero uczyli się każdego gestu, jakby obawiali się że zbyt szybki ruch wyrwie ich z tego snu pełnego westchnień i namiętności. Kochali się jakby nie było między ich ciałami żadnej granicy i nie była pewna czy to on jest w niej czy może ona w nim. Kochali się całą noc i cały poranek, wieczność, bo czas nagle zniknął jakby nie chciał im przeszkadzać. A kiedy w końcu otworzyła oczy leżała naga na trawie i nie była pewna czy to wszystko jej się tylko śniło, czy może odbyło się naprawdę.
A co to znaczy naprawdę? Zapytał grzyb i skłonił swój kapelusz. I wówczas ujrzała wielkie jezioro. I wiedziała, że w jego głębinach czeka na nią dokończenie pewnych historii, które jeszcze nawet nie miały swojego początku, ale zakończenie było gotowe, wystarczyło po nie sięgnąć. Podeszła do wody i kucnęła. Kucnęła w tym miejscu, gdzie coś się kończy a coś innego zaczyna. Ujrzała swoje odbicie, mgliste i chwiejne, ujrzała też to, czego nie można zobaczyć, bo jest schowane pod skórą, a jednak teraz widziała wszystko. Przez przezroczystą skórę przeświecał księżyc. I znowu poczuła, że jest i sobą i tym co wokół niej.
Cień mężczyzny przesunął się pod powierzchnią wody, ale Luna nie spojrzała w jego kierunku. Nie chciała wiedzieć kim jest, jeszcze nie teraz. Zamknęła oczy. Słowa zaczęły przepływać przez nią i miała wrażenie, że zasilają wody jeziora. Z dłoni, z piersi, z nóg, z łona, z każdego zakątka jej ciała zaczęły płynąć pieśni a ona stała i pozwalała, by opowieści wpływały do jeziora. Gdzie są Źródliska, chciała zapytać, a woda zaśmiała się, bo wiedziała że to Luna jest Źródłem, ale kobieta potrząsnęła głową. To nie mogę być ja, nie mam w sobie takiej mocy, wyszeptała, a im dłużej wątpiła, tym coraz cichsze stawały się pieśni. To przecież nie ja, mówiła, a łzy płynęły po jej policzkach, lecz zamiast wsiąkać w ziemię zaczęły unosić się w górę. W końcu nad głową Luny zebrała się wielka chmura. Pomruk wiatru sprawił, że zadrżała odkrywając swoją nagość, która do tej pory jej nie przeszkadzała. Teraz jednak deszcz zaczął smagać jej ciało. Krople były ciężkie i miały słony posmak. Zaczęła biec w stronę drzew, ale nogi miała ciężkie, gdyż grzęzły w błocie i nie mogła zrobić kroku, więc wcale nie biegła, tylko tkwiła w miejscu, a bagno, które pojawiło się wraz z burzą, zaczęło wciągać ją w swoje chłodne ramiona.
I kiedy zanurzyła się już po szyję, ledwo oddychając, gdyż błoto nie tylko otulało jej skórę, ale i wnikało do jej wnętrza, posłyszała jak ktoś szepcze Słowa. I te Słowa były tak piękne i silne, że Luna chwyciła się ich mocno i zaczęła po nich wspinać. Wdrapywała się na ich mocny grzbiet, czuła ich ciepło i żar, który zaczął rozpuszczać błoto. I nie było już bagna, tylko kilka niegroźnych kałuż, a kobieta stała wyprostowana i czuła jak Słowa pod nią wibrują, poruszają się, żyją. Usiadła więc na nich okrakiem, wczepiła palce w ich gęstą grzywę, ścisnęła mocno udami i nie musiała już nic więcej robić, gdyż utkany ze słów rumak ruszył przed siebie zgrabnie omijając wszelkie przeszkody. Galopowali więc przez las, biegli po czubkach drzew, a potem zeskakiwali na ścieżki, by po chwili znowu wzbić się w powietrze. I nie było w nich strachu, bo ten zabrał wiatr. Była tylko wolność i coś jeszcze, czego bali się nazwać, żeby przypadkiem nazwane nie zechciało się usamodzielnić i odejść. W końcu dotarli na polanę, gdzie stał Grzyb. Luna zeskoczyła na ziemię, podziękowała rumakowi, który od razu ruszył w jakąś stronę, która nie była ani stroną, ani kierunkiem, tylko myślą i po chwili polana tonęła już w ciszy.
Grzyb spojrzał na kobietę uważnie, a że nie miał oczu, tak naprawdę nie patrzył tylko przenikał i Luna poczuła jak dreszcz sunie po jej ciele. Skinęła głowę dziękując mu za tę lekcję pełną kolorów i doznań, a potem odwróciła się i ruszyła szybkim, pewnym krokiem, w którym nie było miejsca na wahanie. Odnajdę Źródliska, nawet jeżeli oznacza to znalezienie samej siebie, mruknęła, a las zaszumiał na potwierdzenie, a może i nie, może to był jedynie wiatr, nic więcej. Tylko szum wiatru.








