sobota, 24 sierpnia 2024

Szepty w deszczu czyli opowieść o żabie, szeptusze oraz Nowym

            Od kilku dni pożerała książki. Łapczywie, niemal wulgarnie, chociaż zjadanie książek winno być raczej zadaniem wyrafinowanym, pełnym gracji i przemyśleń. Ona jednak nic innego nie jadła i może dlatego, fizyczny głód potęgował ten inny, którego nie do końca wiadomo jak określić. Jedynie od czasu do czasu zaparzała sobie dzbanek kawy, bo tego nauczyła ją kiedyś babka – żeby dobrą książkę, a nawet taką przeciętną, popijać kawą, najlepiej bieloną, może być mlekiem roślinnym, chociaż co to za mleko, które nie pochodzi od krowy albo kozy. Tego jednak babka nie mówiła już na głos, bo pewne sprawy lepiej przemilczeć i zachować dla siebie.

Tak więc zaszywała się w swoim pokoju na poddaszu wynajmowanego domu, który stał na wzniesieniu, otulony przez większe od niego góry, mały i nieporadny, pośród majestatu przyrody, ale Helena zupełnie zapomniała gdzie jest i dlaczego tu przyjechała. W górach rzeczy dzieją się jakby wolniej, chociaż fizycy zapewniają, że czas tu płynie trochę szybciej i może dlatego, kiedy kobieta w końcu uniosła głowę znad książki, stwierdziła ze zdumieniem, że połowa lata już minęła, a sierpień sprawia wrażenie jakby zapomniał, że jest najcieplejszym miesiącem w roku. Ciemne, nabrzmiałe wodą chmury ocierały się o dachy co wyżej umiejscowionych domów i może dlatego ciągle padało, bo rozrywane dachówkami chmury nie potrafiły same siebie załatać.

Helena usiadła na werandzie i przyciągnęła nogi pod brodę. Pierwszy raz od kilku dni wyszła na dwór i czuła się dziwnie nieswojo, jakby rzeczywistość z książek wciąż jej towarzyszyła i kobieta nie była pewna czy to co ma przed oczyma jest prawdziwe, czy może należy do wymysłu jednego z autorów licznych powieści, które teraz próbowała strawić. Swoją drogą podziwiała wymyślność niektórych opowiadań, działających na Helenę niczym środki odurzające, zupełnie jakby napisane słowa skażone były substancją psychoaktywną uwalnianą wzrokiem czytelnika. Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że granice pomiędzy fikcją a prawdą mogą być bardzo cienkie albo śliskie, w każdym razie bywa, że zanikają i wówczas nawet szczypanie w policzek nie pomoże rozróżnić tego co rzeczywiste, od tego co zmyślone.

Spojrzała przed siebie i zadrżała, bo przez chwilę miała wrażenie, że widzi w ogrodzie cień, chociaż smugi deszczu nie ustępowały w swoich próbach zacierania granic między dołem a górą. Przykryty ulewą świat tracił swoje kształty i kolory, stawał się homogeniczny i Helena poczuła na plecach dreszcz, bo przez jedną chwilę miała wrażenie, że za ścianą deszczu nie ma już niczego, że wszystko zostało zmyte przez wodę i została tylko ona oraz ten drewniany ganek.

Co za głupota, wyszeptała, żeby dodać sobie otuchy, ale nie potrafiła uwierzyć we własne słowa, które zresztą pochłonął deszcz szumiąc niemiłosiernie. Wolałabym, żeby świeciło słońce, stwierdziła, bardziej stanowczo i gdzieś na dnie swoich trzewi poczuła dziwne łaskotanie i pewność, dziwną pewność, że oto może wpłynąć na pogodę, jeżeli tylko będzie miała w sobie wystarczająco dużo odwagi. Odrzuciła koc i stanęła na progu ganku, w miejscu, w którym krople jeszcze nie wpadały do środka, ale już można było poczuć ich wilgoć i zapach.

Niech nastanie słońce, powiedziała, a potem zamknęła oczy, bo pomyślała, że zaklęcia lepiej wypowiadać w skupieniu jakie daje ciemność, chociaż taka prowizoryczna. Niech nastanie słońce, powtórzyła, ale jej słowa odbiły się jedynie od ściany deszczu, więc nabrała więcej powietrza i tym razem krzyknęła. Przez chwilę stała nie uchylając powiek, słysząc wciąż swój krzyk, który, miała wrażenie, został rozszarpany przez deszcz na pojedyncze słowa, a może nawet litery, a potem nastała cisza. Gęsta od znaczeń, nieruchoma, cisza.

Otworzyła oczy. Deszcz nie przestał padać, po prostu zamarł i Helena mogła teraz ujrzeć wiszące w powietrzu krople, które zapomniały o prawach fizyki i przestały spadać. Wyciągnęła przed siebie rękę i poczuła jak wszystko odsuwa się od niej, zupełnie jakby wytwarzała wokół siebie niewidzialne pole. Zrobiła krok w stronę ogrodu. Gdzieś, na jego końcu, znowu ujrzała cień, ale tym razem już się go nie bała. Może nawet to nie był cień a światło, czasami trudno rozróżnić jedno od drugiego, tym bardziej, kiedy idą ramię w ramię. Kim jesteś, zapytała nie otwierając ust, a cień, który był światłem tylko przytulił kobietę do siebie w odpowiedzi. To ty kreujesz swoją rzeczywistość, usłyszała, chociaż nie była pewna czy słyszy cokolwiek. A potem wrócił deszcz i Helena poczuła się idiotycznie stojąc w ogrodzie pośrodku kałuży.

Tego wieczora nie usiadła do czytania książek, tylko wzięła swój notes i zaczęła spisywać myśli, te poskładane i sensowne, oraz te dziwaczne, pozornie nie posiadające żadnej harmonii, pełne wątpliwości i pytań. Pisała przez trzy dni, bo trzy jest magiczną liczbą, a może dlatego, że przez trzy dni dalej padało, a czwartego nastało piękne słońce i Helena, spragniona ciepła, odłożyła długopis i wyszła na werandę. Zapełniony światłem ogród wyglądał zupełnie inaczej od tego deszczowego, chociaż zasadniczo nic się w nim nie zmieniło, drzewa tkwiły na swoim miejscu, ścieżka dalej była okryta mchem, a drewniany płot szarzał brakiem farby. I chociaż wszystko było piękne, bo kiedy świeci słońce świat promieniej radością, kobieta poczuła lęk.

Czasami z lęku mogą urodzić się, paradoksalnie, rzeczy piękne, zdarzenia zapierające dech w piersi, ale zazwyczaj z lęku rodzą się brzydkie i śmierdzące gnomy, których każdy chciałby się pozbyć, ale nie zawsze wie jak. Zazwyczaj nie wie. Helena też nie miała pojęcia co zrobić ani co powiedzieć, kiedy ujrzała za płotem schyloną i przykurczoną sylwetkę.

A co to tak stoi i oczy wypatruje jakby ducha zobaczyła, he?, powiedziało stworzenie, które okazało się być staruszką, a nie gnomem. Mlika by chciała wypić? Takiego prosto od krowy, jeszcze ciepłe, pachnące miejscem, w którym dojrzewało do czasu dojenia.

Jakim miejscem?

Wymionami, odparła Stara i pchnęła furtkę. Szła przygarbiona, ale Helena miała wrażenie, że to wyćwiczona pozycja, że kobieta wcale nie jest tak leciwa na jaką chce wyglądać.

No dobrze, widzę, żeś podejrzliwa i pewno miastowa, to może mogłam inaczej zacząć, powiedziała Stara prostując plecy i uśmiechając się całkiem młodzieńczo, o ile to możliwe nie posiadając jednego przedniego zęba.

Dałam sobie wyrwać dwa lata temu, bo od ciągłego malowania na czarno jakieś afty mi się porobiły. Co tak patrzy jakby nie rozumiała? Ludziom potrzeba autentyczności, młoda wiedźma ludzi nie przekonuje, a taka co chodzi prosto i mówi jakby brała lekcje w mieście to już w ogóle nie nadaje się na szeptuchę.

To pani jest szeptuchą, stwierdziła Helena podwijając jednak ostatnie słowo tak, by brzmiało jednocześnie twierdząco i pytająco.

Ano, jestem, przecie widać, Stara mrugnęła i minęła zdumioną Helenę. Dawno tu nie byłam, ale niektóre domy nie zmieniają się latami, chociaż właściciel co chwilę inny.

Ja tylko wynajmuję ten dom, powiedziała Helena i nagle poczuła, że to nie do końca prawda, że owszem, ma umowę najmu, ale właściciel powiedział, że może tu siedzieć nawet rok albo i dłużej jeśli ma ochotę, nawet do końca życia, płacąc jedynie za media, bo najważniejsze, żeby ktoś zajął się tym domem i go pokochał.

Przyjechałam wypocząć, dodała, chociaż wiedziała, że Stara nie da się nabrać na jej słowa, sama sobie by nie uwierzyła.

No dobrze, to zaparzymy sobie dzbanek mocnej kawy i pogadamy, stwierdziła kobiecina. Najlepiej snuje się opowieści przy kawie, może być bielona, byle krowim mlekiem, a nie tymi nowoczesnymi wymysłami z roślin. I nie mów proszę, że to ekologiczne i z poszanowaniem zwierząt, bo może tak i jest w mieście, ale nie tu na wsi, gdzie moja krasula mleko daje cały rok, chociaż jest stara i już nie raz weterynarz kręcił głową z niedowierzaniem, skąd w tych wymionach tyle mleka, ale powiem ci sekret, jak kochasz swoje zwierzę, to ono z wdzięczności potrafi wiele, nawet czas oszukać umie wówczas.

Moja babcia też mówiła, że opowieści to najlepiej przy kawie.

To mądra była, a teraz nie ma co dalej strzępić języka na błahostki, bo my tu mamy poważne sprawy do omówienia. Powiedziała i weszła dziarskim krokiem do domu, kilka razy mruknęła coś pod nosem, że jakiś mebel przestawiony, że co to w tej lodówce sama zielenina i żadnego ciasta nie ma, a potem usiadła przy starym stole w kuchni, chwyciła kubek z kawą i zaczęła opowiadać.

Niektórzy ludzie posiadają w sobie ogień, powiedziała, i to może być bardzo dobre, bo ogień jest ciepły, może ogrzać od środka, może rozpalić głowę, by ta łatwiej podjęła decyzję. Gorzej, kiedy właściciel ognia nie wie co tam w swoim wnętrzu ukrywa. Wówczas ogień przygasa i jedno żarzy się czekając na odpowiednią chwilę, by wybuchnąć w sposób niekontrolowany albo rozsyła iskierki na boki i potem właściciel ognia jest zdumiony, że tyle wokół niego jest zgliszczy.

Pani sądzi, że ja mam w sobie taki ogień?

Jaka tam pani, mów do mnie Żaba, tak mnie tu nazywają, bo wokół mojej chaty zawsze masę żab siedzi i za cholerę nie mogę się ich pozbyć, bo te pragną ciągle mi śpiewać na dobranoc, jakbym w ciszy nie mogła chocia raz zasnąć. Poza tym, widzisz, a może nie za bardzo widzisz, bo teraz to tego już nie widać, kiedyś byłam bardzo piękna. I ta uroda sprawiała, że za mną chłopy ganiały, ale większość to z daleka, bo mężczyźni lubią patrzeć na piękną kobietę, ale żeby zagadać to już gorzej, bo się trochę tej urody boją. Ale mniejsza z tym, w każdym razie, moja twarz budziła podziw, a i ciało miałam jędrne i zdrowe, tyle że co z tego? Wszystko przemija, skóra robi się sucha, wiotka i pomarszczona, twarz dziwnie opada i nagle z pięknej dziewczyny zostaje tylko żaba. I to może niektórych załamać, kochanka odstraszyć, ale mnie dziwnym zbiegiem okoliczności, zachwyciło. Nagle nie chodziło już o to co mam na zewnątrz, a o to co jest w środku. I gdyby tylko ten mój to zrozumiał, ale on wolał przygarnąć pod pierzynę jędrną skórę, nie chciał żaby, więc odszedł, a może to ja odeszłam, już nie pamiętam, bo to dawno temu było, w zupełnie innym życiu.

Pociągnęła łyk kawy i połknęła z głośnym, wyraźnym gul, aż Helena się zaśmiała, bo zawsze uczono ją, że kobieta powinna być subtelna, siedzieć z nogami złączonymi, byle nie noga na nogę, żeby żylaków nie dostać, ale w zwarciu jak najbardziej, bo dziewczynie nie przystoi rozkrok, który jest zarezerwowany dla mężczyzn.

Ty tak na mnie patrzysz, bo jeszcze nie wiesz, że kiedyś sama będziesz w rozkroku siedzieć i siorbać, kiedy przyjdzie ci ochota na siorbanie. Chocia nie ma musu, każdy ma własną drogę, może ty będziesz wiedźmą co to przyjmuje plenipotentów przy filiżance herbaty z Szubertem w tle.

Wiedźmą? Zapytała Helena i poczuła jak dreszcz przebiegł jej po rękach.

A no, wiedźma, czarownica czy też szeptucha, może i być szamanka, to tylko nazwy. Nazwa nic nie znaczy, czasami tylko pomaga ludziom trafić pod twój dach, ale często nazwa przeszkadza, bo wrzuca do szuflady z wyobrażeniami co się pod nią kryje i potem bywa, że ktoś miał inne oczekiwania, bo jak sobie wmówił, że szamanka to musi mieć pióra we włosach i indiańskie rysy, to może się rozczarować widząc białą kobietę ubraną w sukienkę z różowym kołnierzykiem. Dlatego bywa, że narzucam na siebie to co chcieliby ludzie zobaczyć, nie po to, by ich oszukać, ale by im ułatwić. Zresztą, im dłużej noszę jakieś łachmany tym bardziej do nich się przyzwyczajam i to, co początkowo było kostiumem, zamienia się w moją skórę. Takie tam psychologiczne dyrdymały.

Żaba odchyliła się na krześle i przymknęła oczy.

Śmiało, też możesz się odprężyć, w końcu jesteś w swoim domu, a ja tu przyszłam jedynie w gości.

Helena westchnęła. Uniosła głowę i spojrzała na sufit. Czerwone plamy zachodzącego słońca próbowały na nim coś namalować, ale nie bardzo wiedziała co.

Dlaczego sądzi pani, to znaczy, sądzisz, że jestem wiedźmą?

A kto kilka dni temu czas zatrzymał i coś przywołał? Jeszcze nie wiem czy dobre czy złe, czy może ani takie, ani takie. Ludzie lubią rozdzielać te dwie sprawy od siebie, jakby one nie były częścią tego samego. A przecież, tam gdzie światło zawsze jest jakiś cień. Gdybyśmy byli tylko wypełnieni miłością i dobrocią to byśmy nie mogli posiadać ciał, bo by spłonęły od tego piękna, nie udźwignęłyby go. Mamy w sobie po troszku wszystkiego, żeby była równowaga. Wypieranie się swojego cienia niesie ze sobą poważne konsekwencje.

Świerszcze, które przycupnęły w trawie pod oknami rozpoczęły swój wieczorny koncert. A potem do uszu Heleny dotarł skrzekot.

A więc i tu za mną przylazły, stwierdziła Żaba. A by poszły won! Ja tu mam do omówienia ważne sprawy! Krzyknęła w stronę ogrodu i przez chwilę żaby umilkły, ale tylko przez chwilę.


Siedziały potem, stara kobieta i ta dużo młodsza od niej, rozmawiając, może aż do rana, a może i dłużej, kilka dni, tygodni, nie zwracając uwagi na upływający czas, bo też nie było takiej potrzeby, chociaż Helena wiedziała, że będzie w końcu musiała wrócić do swoich obowiązków, bo z czegoś trzeba płacić za czynsz i jedzenie, chociaż Żaba zapewniała ją, że szeptucha nie musi się przejmować takimi sprawami, że nie o pieniądze w życiu przecież chodzi. Ona jednak jeszcze nie była ani czarownicą ani kimś, kto może za jajka i chleb udzielać rad. Sama sobie nie potrafiła dać najważniejszych wskazówek, a co dopiero komuś obcemu. Chociaż. Bywa, że łatwiej pomóc osobie, której się nie zna niż tej, z którą przebywa się dzień i noc.

Nie żegnały się, kiedy Żaba w końcu wstała z krzesła i powiedziała, że musi już iść. Wiedziały, że ich drogi przetną się ponownie, jeżeli nie w tym świecie to na pewno w innym. I kiedy Helena została sam na sam z myślami, które nie tyle biegały co uprawiały jakiś dziki sprint w jej głowie, nagle poczuła, że może osiągnąć spokój. I im więcej myślała o ciszy, tym w głębszy spokój opadała, aż w końcu dotarło do niej, że to nie świat zamilkł, a to co tak biegało pod jej czaszką. I wówczas ujrzała Cień, jak szedł przez ogród w jej stronę, ale już nie czuła obawy, bo razem z nim szło Światło.

Jestem gotowa, wyszeptała i zadrżała, bo wcale nie była tak mocno pewna tej swojej gotowości, ale wypełniała ją po brzegi ciekawość i dziwna pewność, że nic złego nie może się stać, że od tej chwili wszystko będzie zupełnie inne. I chociaż zmiany bywają przerażające, bo zaburzają znany porządek, to jednocześnie są wspaniałe, bo dzięki nim można zostawić za sobą to, co warte porzucenia. A Helena niczego bardziej nie pragnęła jak zanurzenia się w Nowym i to Nowe właśnie szło do niej, a ona musiała zmrużyć oczy, bo było zbyt jasne i zbyt ciemne jednocześnie, by móc mu patrzeć prosto w oczy.

 

ArtNat grafika

 

czwartek, 1 sierpnia 2024

Maliny, opowiadanie nie do końca wesołe, nie do końca smutne

         Od kilku dni miała wrażenie jakby jej głowa nie należała do niej, ale kiedy zadawała sobie albo właśnie nie do końca sobie, pytanie do kogo ta należy, nie uzyskiwała żadnej odpowiedzi. Głowa pogrążona była w milczeniu i nawet myśli, które zwykle napierały na Annę, może nie tyle drastycznie, co po prostu bezpardonowo, ostentacyjnie i bez możliwości wycofania się w ciszę, obecnie również milczały. Przez chwilę Anna miała wrażenie, że być może umarła, ale to uczucie towarzyszyło jej tylko przez chwilę i kobieta nie pochylała się więcej nad tym zagadnieniem. Chociaż być może, gdyby poświęciła mu więcej czasu, cała historia potoczyłaby się inaczej. Ale pewnie miała potoczyć się właśnie tak i dlatego, kiedy na usta Anny wpełzło słowo: „umarłam”, język wepchnął je go gardła, a potem wraz ze śliną słowo, które nie zdołało na dobre wygrzać się w cieple warg, dostało się do żołądka, gdzie zostało zaduszone przez soki żołądkowe. Czy dostało się do krwiobiegu, tego Anna wiedzieć nie mogła, bo ciężko przewidzieć w jaki sposób są trawione słowa. Biolodzy i dietetycy wiedzą jak organizm przyswaja brukselkę, ale gdyby podać ją w postaci wyrazu, to już zupełnie inne zagadnienie, którego jak dotąd nikt nie roztrząsał, a jeżeli znalazł się jakiś śmiałek i podjął wyzwanie, jego wysiłki musiały być płonne, gdyż po wrzuceniu w wyszukiwarkę hasła: „Jak organizm trawi słowa”, nie wyskakuje nic sensownego.

Tak więc tego dnia, kiedy głowa Anny przestała już być jej własną, kobieta wcisnęła guzik autopilota, taki sam zresztą jaki posiada większość społeczeństwa pogrążona w konieczności wykonywania każdego dnia tych samych czynności i poszła do pracy. Anna, nie jej głowa. Bo głowa została gdzieś na peryferiach, chociaż udawała, że dalej tkwi na anninym karku. Jeżeli zastanawialiście się kiedyś, jak to jest być w dwóch miejscach naraz, to pewnie od razu zrozumiecie z czym musiała się zmierzyć kobieta. Być może jednak nigdy nie naszły was tego typu pytania, co zresztą całkiem zrozumiałe, bo właściwie w jakim celu rozważać dwoistość rzeczy, wówczas możecie ominąć kolejne akapity i przejść wprost do zakończenia opowieści. Chociaż przeskakiwanie całych połaci treści bywa przyjemne, bo przyspiesza wiedzę o tym, co się wydarzyło, a człowiek lubi takową wiedzę posiadać, to jednak w tym wypadku nie do końca jest to polecane, już lepiej spróbować sobie wyobrazić sytuację rozdwojenia, a nawet potrojenia samego siebie. Jakby to było istnieć i tu i tam? Przeżywać jednocześnie to i tamto? Ciężka sprawa, kiedy ma się jedno ciało, ale dużo łatwiejsza, kiedy pomyślimy o sobie jak o istocie, która ma nie tylko ciało, ale i duszę. Tak, właśnie: duszę. Słowo nadużywane przez wszelkiej maści religie, wierzenia, wyznania; negowane przez ateistów; opisane przez słownik języka polskiego jako metalowa sztabka wkładana do żelazka dawnego typu, powodująca jego nagrzewanie. I może to jest najpiękniejsza i najbardziej adekwatna definicja, chociaż przypisana żelazku. Dusza rozgrzewa od środka, chyba że jest zimna, to raczej chłodzi.

Anna wsiadła do tramwaju numer 3, chociaż równie dobrze mógł to być tramwaj numer 9 albo 12 i uchwyciwszy się metalowej barierki jechała przed siebie wdychając, bardziej z przymusu niż własnej woli, zapachy cudzych perfum, potu, ubrań wypranych i tych noszonych już przez kilka dni, zapachy radości i smutku, żalu i zdenerwowania, bo każda emocja ma swoją własną woń, chociaż w transporcie publicznym trudno czasami rozróżnić jedną od drugiej. Zwykle kobieta stawała obok osób, które pachniały miłymi wspomnieniami, przymykała powieki i próbowała sobie wyobrazić te życiowe fragmenty, do których wzdychał ich posiadacz. Tego jednak dnia, głowa Anny była w zupełnie innym miejscu, więc kobieta po prostu stała, nie próbując sobie niczego ani wyobrazić ani poczuć. A jednak kiedy na trzecim przystanku ktoś stanął za jej plecami, przebiegł ją dreszcz. I nie była pewna czy to dlatego, że mężczyzna pachniał malinami, czy dlatego, że jednocześnie wydzielał z siebie jeszcze jedną woń, niepodobną do niczego, co dotychczas wąchała. Zadrżała, kiedy tramwaj zahamował i mężczyzna przypadkiem, a może nie do końca przypadkiem, może specjalnie stanął tak blisko, by w razie gwałtownego hamowania dotknąć jej skóry i zostawić na niej te dwa subtelne zapachy, w każdym razie teraz był tuż przy niej i czuła jego oddech na swoim karku. Gdyby tylko miała przy sobie swoją głowę, ta kazałaby mu się odsunąć, bo co pan sobie wyobraża, żeby tak blisko, żeby dotykać obcą kobietę swoim oddechem. Ale nie miała głowy, więc pozwoliła temu obcemu mężczyźnie chwycić się za rękę i chociaż miała jechać do pracy, wysiadła z nim na najbliższym przystanku.

Mieszkanie usytuowane było na trzecim piętrze starej kamienicy, którą ktoś postanowił odnowić, przywracając klatce schodowej jej dawny urok, z freskami zawieszonymi nad schodami i płaskorzeźbami o gładkich, nagich, alabastrowych ciałach. Przez chwilę miała wrażenie, jakby to nie były rzeźby a prawdziwi ludzie, wtopieni w mur, zastygli na zawsze w pozach przewidzianych przez artystę, ale to uczucie szybko minęło.

Mężczyzna otworzył drzwi i poczuła zapach malin, ten sam, którym pachniał, ale tu woń była dużo bardziej wyraźna.

Mam własny ogród, powiedział i zaprowadził ją wąskimi schodkami na dach, gdzie rosły nie tylko maliny, ale i róże oraz inne rośliny, których Anna nie znała, bo wychowała się w miejscu, w którym nie było zbyt wiele okazji do poznawania przyrody.

Pięknie tu, zdołała powiedzieć zanim zamknął jej usta pocałunkiem. A potem robili to, co mężczyzna może robić z kobietą i gdyby Anna miała przy sobie swoją głowę, to ta z pewnością nie pozwoliłaby jej na te wszystkie pieszczoty, na które tak bardzo miło ochotę jej ciało, ba, nie pozwoliłaby jej przyjść do tego mieszkania, które okazało się malinowym chruśniakiem.

Potem, kiedy leżała nago na kocu, czując w ustach smak malin oraz pocałunków, posłyszała jak mężczyzna szepcze coś, by się nie bała, że to nie będzie boleć i zanim zdołała zareagować, było już za późno. Ostrze sprawnie odebrało jej możliwość buntu, a potem było już tylko powolne umieranie i krew spływająca na koc, na ziemię, maliny i jego spojrzenie, pełne czułości, jakby zabicie jej było aktem najwyższej miłości.

Nie umarła jednak od razu, a może umarła szybko, tylko jej duch wciąż nie chciał opuścić martwego ciała, zszokowany takim obrotem spraw, bo śmierć zwykle szokuje, a tym bardziej własna. Więc czuła jak mężczyzna zaczął sypać na nią ziemię. Mówił przy tym coś o nawozie dla swoich malin i pięknie odchodzenia w bezbolesny sposób. Może nawet wyznał jej swoją miłość, ale tego już nie słyszała, gdyż ziemia zakryła jej uszy.

A potem zobaczyła światło, chociaż widzieć już nic nie mogła i posłyszała czyjś przyjemny głos, ani młody ani stary, ani kobiecy ani męski, bo Śmierć nie posiada wieku liczonego w ludzkich latach, nie ma też płci, bo Po Tamtej Stronie, te rzeczy nie mają żadnego znaczenia. Więc kiedy Anna otworzyła oczy, chociaż jej ciało otworzyć już ich nie mogło, poczuła że wszystko jest takie, jakie powinno być, że zmartwienia, którymi żyła od kilku lat nie mają już żadnego znaczenia.

Umarłam, powiedziała nie otwierając ust, a Śmierć przytuliła ją do siebie, bo była pełna miłości i nie miała nic wspólnego z bajkami, którymi straszono Annę, kiedy ta była małym dzieckiem. Witaj w domu, wyszeptała Wieczność a potem wzięła duszę Anny za rękę i poszły gdzieś w stronę światła, bo dlaczego by nie, bo zawsze milej w stronę światła, które jest ciepłe niż w zimno ciemności albo w nicość. Chociaż być może nicość też mogłaby być kusząca i pełna ukojenia, ale to już zupełnie inna opowieść, przeznaczona dla zupełnie innej osoby.

Pewnie zastanawiacie się czy morderca został złapany, bo przecież zbrodnia musi mieć swoje konsekwencje, sprawiedliwości trzeba uczynić za dość. Ale to nie do końca tak działa. Więc mężczyzna dalej przyprowadzał młode kobiety do swojego malinowego chruśniaka i odbierał im życie przecinając tętnice szyjne sprawnym pociągnięciem ostrego noża. Kilka lat później miał chwilę zawahania, bo dziewczyna okazała się niezbyt ładna, z ciałem, które pokrywały liczne blizny – niemi świadkowie jej niechęci do samej siebie, a on pragnął zasilać swoje maliny tylko pięknymi istotami i ta chwilka zawahania kosztowała go życie. Weronika była szybsza i zdołała się uchylić. Nie miała pojęcia jak to się stało, że w ręce miała nóż, policja nie pytała, bo czasami nie warto dociekać pewnych spraw. W każdym razie po tym jak mężczyzna próbował ją zabić poczuła miłość do samej siebie i już nigdy więcej nie próbowała kaleczyć swojej skóry. A może to Anna, której duch czasami przychodził do malinowego chruśniaka, wyszeptała jej jakieś miłe słowa, niemal zaklęcia, które natchnęły Werkę do tego, by po prostu zacząć żyć i przestać przejmować się błahostkami, nawet takimi, które sprawiają wrażenie poważnych problemów. Tak więc dziewczyna zrzuciła z siebie swoją starą osobowość, trochę jak wąż odrzucający skórę i nawet blizny jakby przyblakły, a może po prostu straciły znaczenie i dlatego nikt już na nie nie zwracał uwagi, nawet ona sama. Po jakimś czasie założyła fundację, którą nazwała Anna, bo to imię stało jej się dziwnie bliskie, chociaż nie do końca rozumiała dlaczego. Być może przez to, że zabrała z mieszkania jeden z krzaków malin, może właśnie to był ten, pod którym leżało ciało Anny, a może zupełnie inny.




Malina, Krzak Maliny, Krzak, ArtNat