niedziela, 14 lipca 2024

Bracia, opowieść o miłości i nie o miłości

 

Śniła, czy też wcale nie śniła tylko przywoływała z odmętów pamięci, historię dwóch braci. A może to nie byli bracia, tylko sprawiali takie wrażenie, bo robili wszystko razem i po pewnym czasie, ciągłego przebywania ze sobą, upodobnili się jeden do drugiego. Nawet pieprzyk, okrągły i wypukły urósł im symetrycznie, Olkowi na prawym a Jeremiemu na lewym ramieniu.

Oboje wieczorami, kiedy zmrok zaczynał pochłaniać przestrzeń wkładając do swojego mrocznego pyska, kawałek po kawałku, kolory, przedmioty, kształty, tak że te przestawały przypominać siebie, a może właśnie wówczas, w ciemnościach, miały szansę być sobą, mężczyźni brali pod język kawałek czerwonego, ususzonego niemal na proch, muchomora. Ziemistość rośliny kołysała się na ich językach i tak, z owym uczuciem zjednoczenia z tym co dała Natura, zasypiali śniąc podobne sny, pełne symboli i znaczeń, których nie rozumieli, a które podrzucał im czerwony grzyb, w którego kapeluszu, w postaci białych kropek, zaklęte są wszelkie ludzkie archetypy, znaki i wyobrażenia. Chociaż możliwe, że wcale tak nie jest, a pogłoski o magii Amanity rozpowiadają ci, którzy lubią nadawać głębsze znaczenie czynnościom tak prozaicznym jak zjadanie grzybów.

Być może na świecie nie ma ani kawałka magii i wszystko jest takie, jakie widzimy: bez podszeptów, ukrytych znaczeń, bez prawdziwej miłości, wpływu gwiazd. Bez krążenia w niewidzialnych aortach energii, bez pulsowania tego co nieuchwytne, a jedynie przeczuwalne. Być może tak właśnie jest, ale bracia, nie-bracia, uważali, że rzeczywistość to coś więcej niż rzeczy, które można dotknąć i dlatego o poranku, kiedy to ptaki zaczynały ogłaszać światu, że zbliża się świt, zupełnie jakby obawiały się, że bez ich treli i świergotów, dzień nie nastanie, Olek unosił w górę lewą rękę, a Jeremi prawą i stali tak, każdy w swoim ogrodzie, każdy na swojej zielonej albo i nie zielonej, bo przesuszonej uporczywym brakiem deszczu, trawie, stali z przymkniętymi powiekami, bo oczywiste jest, że podniosłe chwile wymagają od nas, by zamknąć oczy albo chociaż delikatnie zmniejszyć swoje pole widzenie, gdyż tylko wówczas do głosu może dość Serce. Spokojne, wrażliwe, wskazujące właściwą Drogę, wyznaczające kierunek kroków. To samo serce, które, jak tylko wystawione na możliwość intensywnego patrzenia, potrafi zwariować na widok pięknej kobiety, która jeżeli na dodatek rozsiewa wokół siebie woń zaczerpniętą z kielichów bzów, róż czy orchidei, urasta do rangi bogini, albo wcale nie bogini, bo przecież bóstwa mężczyzna nie ważyłby się zaczepić przeciągłym gwizdem, wręczeniem swojej wizytówki czy próbą umówienia się na randkę.


Tamtego dnia miała na sobie sukienkę w maki i pomalowane na czerwono usta. Szła ulicami miasta, bo nie wiedziała jeszcze, że dużo lepiej i przyjemniej chodzi się bezdrożami czy ścieżkami wydeptanymi przez zwierzęta. Więc szła stukając obcasami w szarość oraz czerwień chodników, szła wyprostowana, ze wzrokiem zatkniętym za horyzont, chociaż ten w mieście bywa dość trudny do uchwycenia. Szła wybijając pewien rytm, który powtarzała codziennie idąc tą samą ulicą, w kierunku biurowca, w którym pracowała i tylko sukienki za każdym razem miała inne, bo oddzielała monotonię chodu i pracy, od tego co na siebie wkładała. Być może próbowała w ten sposób oszukać samą siebie, że jej życie wcale nie jest nudne i powtarzalne. I prawdopodobnie chodziłaby tak tą samą ulicą, do tego samego biurowca aż do późnej starości, tylko krokiem mniej pewnym, gdyby nie Jeremi, który tamtego dnia, wyjątkowo, bo nie przepadał za miastem, jego wiecznym sztucznym szumem oraz wysokimi budynkami, nie zaszedł jej drogi.

Zupełnie przypadkowo a może wcale nie przypadkowo, jeżeli wierzyć tym, którzy twierdzą, że życiem człowieka steruje Los, Bóg, Siła Wyższa, Przeznaczenie albo Głupota, wyszedł zza rogu dokładnie wtedy, kiedy ona szła wystukując swój stały rytm i stanął oniemiały, a najbardziej oniemiało jego serce, które na kilka sekund zamarło, by następnie zacząć bić na alarm, na czyny albo na koniec świata.

Zdumiewające jak wszystko szybko może się zmienić, tak więc nim minął rok, ona zaczęła pęcznieć, ale tylko w okolicy brzucha, zresztą Jeremi, podobnie, tylko z zupełnie innego powodu. Zamieszkali w mieście, bo ona wówczas nie potrafiła zrozumieć albo nie była jeszcze gotowa na to, by w domu prócz porządku, żyły również mrówki, pająki czy złotooki. Więc mieli obszerne i nawet całkiem wygodne mieszkanie z widokiem na sąsiedni blok, a jeżeli wychylili się za okno to mogli nawet dojrzeć skrawek nieba.

Jeremi systematycznie zapominał o Olku, chociaż Olek nie chciał zapomnieć o Jeremim, ale jak to bywa w życiu, a nie w bajkach, w końcu każdy poszedł własną drogą. Pewnego dnia Olek zrozumiał, że o poranku musi unosić obi ręce, bo w ogrodzie obok nie ma już Jeremiego, są jedynie chwasty i tabliczka z napisem „na sprzedaż”. I chociaż początkowo czuł w sercu uścisk, bo serce, trzeba mu przyznać, potrafi zafundować człowiekowi sporo różnorakich doznań, po pewnym czasie, systematycznych rozmów z samym sobą, postanowił, że stanie się całością. Bo wcześniej, oddając fragment siebie Jeremiemu, całością nie był, nawet nie próbował, jak to jest traktować siebie z poczuciem skończoności i wyraźnie zarysowanych granic. Więc był fragmentarycznie, szukając w swoim branie nie-bracie brakujących elementów. Teraz jednak, zrozumiał, że już dość, że nagle powstała pustka jest zbyt męcząca i zamiast wypełnić ją kolejną przyjaźnią albo miłością, postanowił, że zapełni ją samym sobą. A im bardziej się scalał, tym silniej czuł się szczęśliwy. I wcale nie doskwierała mu samotność, bo miał wokół wielu znajomych, takich na chwilę i tych na trochę dłużej, ale nikt nie wkraczał już w jego przestrzeń, dzięki czemu nie tracił fragmentów siebie.

Za to Jeremi stawał się coraz chudszy, chociaż brzuch rósł mu zupełnie, jakby to on był w ciąży, a nie Ona. Miasto dusiło go, ale nie chciał się do tego przyznać, bo serce wciąż wolało być z nią i nie znalazło jeszcze lepszego pomysłu na bycie razem niż mieszkanie na drugim piętrze starej kamienicy. A Ona, której imię pachniało kwiatami, siadała wieczorami przy oknie i zerkając w górę, szukała gwiazd i być może jakiejś podpowiedzi, bo czuła, że wszystko poszło nie tak jak powinno, ale nie do końca rozumiała co i dlaczego.

Kiedy Róża wróciła, po krótkim pobycie w szpitalu, bez brzucha, za to z dzieckiem na ramieniu, Jeremiego nie było w mieszkaniu, tylko wgłębienie w fotelu sugerowało, że jeszcze jakiś czas temu tam siedział, z pilotem w reku i ciężarem w duszy. Może uciekł, zostawił wszystko, by zacząć życie od nowa, jakby to było faktycznie możliwe, a może skoczył do rzeki, która płynęła leniwie przez miasto. W każdym razie znalazł swoje rozwiązanie, które ona potem opłakiwała, ale nie za często, bo mała Jagódka co chwilę domagała się jak nie piersi to przytulenia, więc nie było w tym wszystkim czasu na rozpacz. A może i tak by nie przyszła, bo najzwyczajniej w świecie Róża pomyliła szybkie bicie serca z miłością, co się zresztą dość często zdarza, a potem, głupio się do tego przyznać, więc tkwi się w czymś co udaje zakochanie, zakochaniem nie będąc.


Pewnego dnia, rok po zniknięciu Jeremiego, Róża otrzymała list. Bardzo dziwny, nie do końca jasny, jedyne co wyczytała z niego, to konieczność jazdy na wieś, usytuowanej wcale nie tak pod miastem, tylko dużo dalej, gdzie już nie docierała kolej i Róża musiała pchać spacerówkę kilka kilometrów i o dziwo bardzo jej się to spodobało, bo też dzień był piękny i słoneczny, a ścieżka którą szła całkiem malownicza.

Tak więc, kiedy dotarła pod wskazany adres ujrzała mężczyznę podobnego do Jeremiego, który jednak wcale nie był jej mężem, bo miał na imię Olek i to dzięki niemu dom z ogrodem nigdy nie został sprzedany, gdyż mężczyzna skutecznie zniechęcał wszelkich potencjalnych kupców. Być może wciąż tliła się w nim nadzieja, że kiedyś powróci Jeremi, a może po prostu wyglądał na tyle dziwnie, z brodą sięgającą niemal pasa, w której mieszkała wiewiórka, albo sowa, a może nawet mały lis, jeżeli wierzyć opowieściom tych, którzy mieli z nim styczność, że najzupełniej w świecie odstraszał swoim wyglądem potencjalnych kupców.

Róży jednak nie odstraszył. A tym bardziej małej Jagódki, która zaczęła wtykać mu w brodę patyki oraz szyszki i dzięki temu bardzo szybko się polubili. Tego dnia Róża spóźniła się na pociąg powrotny do miasta, więc została na noc, w tym nie do końca opuszczonym domu, bo w domu zawsze ktoś przebywa, czy to człowiek czy duch, czy jakiś owad. Kolejnego dnia również nie dotarła na czas na dworzec i tak przez rok spóźniała się, za każdym razem z zupełnie innego powodu, aż w końcu dotarło do niej, że chce pozostać w tym domu, z którego wygoniła kurz, ale już pająków nie chciała pozbawiać lokum.

Po jakimś czasie Olek zaczął odwiedzać ją nie tylko za dnia, ale i nocą, kiedy to ciemność ukrywała w swoich ramionach wszystko, także ich nagie ciała. Tak więc po kilku latach dom wypełniły głosy dzieci, wpierw małych, a potem już całkiem dużych. I byli wszyscy całkiem szczęśliwi, żyjąc tak z dnia na dzień, wolni od oczekiwań, czerpiąc przyjemność z bycia obok siebie a nie ze sobą. Pracowali wspólnie, uprawiając ziemię i Róża była zdumiona, że tak można i to zdumienie nie opuściło jej nigdy, nawet kiedy była już bardzo stara i leżąc w łóżku przypominała sobie historię dwóch braci, którzy braćmi nigdy nie byli, chociaż nic nie stało na przeszkodzie, by nimi zostali.


Zaczerpnęła głęboki wdech. Powietrze przyjemnie wypełniło jej płuca.

TO JUŻ, powiedziała Śmierć, a Róża podała jej rękę, a potem po raz ostatni wypuściła z siebie powietrze. Bez żalu i poczucia straty, bo nie miała czego żałować, gdyż miała dobre życie.


TO JUŻ, powiedziała Śmierć a Jeremi zadrżał, bo wiedział, że wielu spraw nie dokończył, tylko nie bardzo wiedział, o jakie sprawy chodzi, bo kiedy odszedł od Róży, postanowił zapomnieć, ale zapomnienie niczego nie unieważnia. Tak więc kiedy umierał, czuł, że jest winien przeprosiny, tyle że było już za późno, by kogokolwiek przepraszać. Niektórzy mówią, że to dlatego po śmierci nawiedzał swój stary dom, inni jednak zaprzeczają by cokolwiek dziwnego miało miejsce, ot, wiatr czasami zamknął okno albo drzwi, a stara instalacja mrugała, bo po prostu nie miała już sił działać tak wytrwale jak za młodu.


TO JUŻ, powiedziała Amanita i Olek zrozumiał, że leżąca obok niego kobieta właśnie odeszła, nie musiał sprawdzać jej pulsu. Leżał jednak nieruchomo do rana, by nie zakłócać tej chwili odejścia. Żałował, że on również tej nocy nie umarł, ale to tylko w filmach zakochani umierają jednocześnie, w prawdziwym życiu, jedno zawsze odchodzi przed drugim. I czasami ten, który zostanie z tego całego żalu i samotności również odchodzi. Ale Olek nie czuł się samotny, nie tylko dlatego, że często odwiedzały go dzieci, a potem wnuki a nawet prawnuki, ale dlatego, że pokochał Różę, będąc całością. Pokochał prawdziwie, z głębi swojego serca, a jednak nie rezygnując z samego siebie. Dlatego dożył sędziwego wieku, niektórzy mówili, że zmarł kiedy miał 103 lata, inni, że dużo więcej. Ktoś nawet zasugerował, że był tak stary, że nie trzeba było go już kremować, gdyż po wydaniu ostatniego oddechu rozsypał się w proch. Ale ludzie lubią dużo mówić, a co z tego jest prawdą, a co jedynie zmyśleniem, czasami ciężko stwierdzić. Jedno jest pewne. Było kiedyś dwóch przyjaciół, którzy okazali się wcale nie być tak bardzo podobni do siebie, chociaż oboje mieli okrągły pieprzyk. Jeden na prawym a drugi na lewym ramieniu. A może to nie było ramię tylko udo? Jakie to ma znaczenie? 

 

ArtNat grafika

 

poniedziałek, 8 lipca 2024

Dzika Kobieta, opowiadanie szeptuchy

 

Usiadła przy ogniu, wrzuciła kilka suchych gałązek, jakieś zioła wyciągnięte wcześniej z niebieskiego woreczka albo szarego, wyszeptała kilka słów, których nikt nie usłyszał, bo nie były kierowane do ludzkich uszu i zaczęła snuć swoją opowieść o kobiecie, a może nie o kobiecie, bo któż w naszych czasach zaprząta sobie głowę taką błahostką jak płeć? Zresztą, co za różnica czy to była ona czy on, skoro najważniejsza jest opowieść. Nawet nie zakończenie, gdyż koniec może być po prostu dobry albo zły, udany lub nieudany i wcale o niego nie chodzi. Tylko o drogę, o to jak do niego doszło. Rezultat nie jest istotny, w końcu każdego z nas i tak u kresu czeka to samo, tylko być może w innej formie. Więc koniec nie ma żadnego znaczenia, liczy się historia, opowieść rozwieszona między dwoma kołkami, na której ktoś rozrzucił pranie, kolorowe, o barwach, które mienią się w słońcu albo takie już pościerane, wyblakłe.


- Mówili o niej, że jest dzika -- powiedziała i na chwilę zawiesiła głos, żeby skupić na sobie uwagę zebranych przy ogniu osób. Odrzuciła chustkę, pokryte srebrem włosy spłynęły na jej ramiona. Przymknęła oczy, obrazy przemykały pod powiekami, wspomnienia mieszały się z tym co nigdy się nie wydarzyło, a jedynie wydarzyć by mogło. Zasłyszane historie wplatały się w jej własne, aż nie była pewna czy jest sens odgradzać prawdę od nie prawdy. Bo może nie miało znaczenia czy coś rzeczywiście zaistniało, może nie miło sensu to całe przywiązanie do granic, do oddzielenia swojego od cudzego. Wszystko i tak zlewa się potem w jeden ocean opowieści.

- Mówili o niej „Dzika Kobieta”, a ona, słysząc te szepty i pół-szepty, przechylała głowę, jakby sprawdzała ile te słowa ważą w jej umyśle. A potem potakiwała, bo spodobał jej się ten przydomek, wcale nie obraźliwy, jeżeli wypowiadany z rodzajem namaszczenia, zdumienia. Pewnego dnia odkryła, że imię, które nadali jej rodzice zaraz po urodzeniu zatraciło swoje brzmienie, wypłowiało i niemal całkowicie zniknęło pozostawiając po sobie jedynie delikatny ślad, wąską ślimaczą smugę, która nie miała większego znaczenia. Więc uchwyciła „Dziką Kobietę” w dłonie a potem wypiła te dwa słowa i tym samym przyjęła na siebie rodzaj odpowiedzialności, o której wcześniej zupełnie nie myślała, bo przecież nie uważała siebie za aż tak dziką. Nosiła sukienki, pierścionki i bransoletki, tylko buty rzuciła pewnego dnia w kąt, by odnaleźć je dopiero po roku, zakurzone, pokryte drobnymi nitkami pajęczyn. Pająki uwielbiają, kiedy ktoś o czymś zapomina, być może uznają, że to celowo, że to wcale nie roztargnienie kieruje człowiekiem a chęć podrzucenia im nowego lokum, w którym mogą pozawieszać firanki, pozaplatać swoje makramy, umościć się wygodnie w danym bucie, skarpetce, szaliku, frotce do włosów.

Więc i buty Dzikiej Kobiety porosły siecią siwych nitek i dziewczyna postanowiła, że tak już je zostawi, że właściwie straciła do nich prawo, a odbieranie tak misternie urządzonego przez pająki mieszkania, byłoby czymś okrutnym. Miała wówczas dwadzieścia lat albo dużo więcej, a może dużo mniej. Nie miało to żadnego znaczenia, bo od wielu lat musiała być samodzielna, jako że porzucono ją kiedy była małym dzieckiem. Ludzie mówili, że nie została wcale porzucona tylko pewnego dnia przyszedł Zły Człowiek i zabrał rodziców Dzikiej Kobiety. Dokąd? Tego nikt nie wiedział, bo też nikt nie zaprzątał sobie głowy losem dwojga imigrantów mieszkających na skraju wsi. Więc Dzika Kobieta szybko została sama i nawet jeżeli kiedyś była młoda, nikt już o tym nie pamiętał, ona sama również nie mogła sobie tych czasów przypomnieć, bo szybko musiała nauczyć się tego, jak zdobywać pokarm, jak pracować, jak przemykać ulicami, by nikt jej nie zobaczył, bo nie lubiła rzucać się w oczy.

A potem pojawił się On i namieszał w życiu Dzikiej Kobiety jak to zwykle bywa, gdy na drodze pojawia się Miłość, która miłością wcale nie jest tylko zapomniała zdjąć kostium po balu przebierańców. Zamieszkali razem i Dzika Kobieta czuła jak porasta szczęściem. Uwielbiała patrzeć na Mężczyznę, kiedy leżał rano w łóżku, z ramionami rozrzuconymi po bokach, z prześcieradłem zawiniętym wokół bioder. Wyglądał trochę jak Chrystus z przydrożnego krzyża, tego którego mijała dość często idąc do lasu, bo ktoś postawił go właśnie na rozstaju dróg, niczym smutny drogowskaz. Miał ten sam wyraz twarzy, podobnie żylaste nogi i długie włosy. Tylko kiedy otworzył swoje oczy znikała cała łagodność i Dzika Kobieta czuła jak po jej plecach przebiega dreszcz, który ignorowała, bo przecież nigdy jej nie uderzył, a to że mu źle z oczu patrzyło, to mógł być przypadek, taki się urodził. Niektórzy rodzą się z wyrazem twarzy, który we wszystkich budzi radość a inni z minami pełnymi smutku, chociaż smutni wcale nie są. Mężczyzna natomiast miał w oczach gniew i nie był to wcale taki wyraz, a autentyczne okrucieństwo, ale Dzika Kobieta machnęła na to spojrzenie ręką, bo dobrze jej było w jego ramionach, dobrze jej było, kiedy Mężczyzna z żarem jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyła, bo i doświadczenie miała małe, wędrował po jej ciele mówiąc jakieś słowa, których ona nie słuchała, bo na co komu słowa w czasie uprawiania miłości.

Tylko znikające w obejściu zwierzęta ją martwiły. Ale nie pytała Mężczyzny co znaczą czerwone ślady na jego koszuli i dlaczego zaciska pięści, kiedy pyta o czarnego kota, który dawniej przychodził do niej codziennie, a teraz przestał przychodzić wcale.

Tamtego dnia wyszła z domu dużo wcześniej, bo pewne zioła trzeba zbierać o świcie. I kiedy wróciła do swojej chaty Mężczyzny już nie było, tylko rzucone na ziemię prześcieradło i zapach potu świadczył o tym, że musiał jeszcze niedawno tu być, że nie wymyśliła sobie jego obecności. Czekała kilka dni, a potem tygodni, które przerodziły się w lata, ale Mężczyzna nie wrócił i być może było to dla niej najlepsze co mógł zrobić, ale ona wówczas o tym nie wiedziała roniąc słone łzy, które spływały pomiędzy szczeliny drewnianej posadzki i przenikały do gleby, a potem płynęły dalej i kiedy nagromadziło się ich już tak wiele, że ziemia nie mogła ich pomieścić, wypłynęły z powrotem na powierzchnię. Ludzie dziwili się skąd w lesie to słone jezioro, ale ludzie lubią się dziwić, a potem zapominać o własnym zdumieniu, tak więc po pewnym czasie zaczęto mówić, że było ono tu od zawsze. Tylko Dzika Kobieta wiedziała, że to jej własne łzy stworzyły to błękitne oczko wodne, bo ilekroć szła zanurzyć w nim swoje ciało, wracały do niej wspomnienia o Mężczyźnie, wspomnienia niekoniecznie prawdziwe, ale wystarczająco tkliwe, by wycisnąć z niej kolejne słone krople, dzięki czemu woda w jeziorku nigdy wyschła, nawet w czasach ogromnej suszy.

Dzika Kobieta nie miała własnych dzieci, chociaż wokół jej domu słychać było często śmiech i tupot małych stópek. Kładła więc talerzyki z ciastkami oraz filiżanki pełne mleka, by zaginione dusze najmłodszych miały czym się posilić i przypadkiem nie odeszły, bo przyjemnie było mieć wokół siebie tyle dzieci, nawet jeżeli nie posiadały one ciał i były jedynie szumem liści oraz szmerem drzew.

Pewnego dnia do chaty Dzikiej Kobiety przyszła dziewczyna z prośbą o radę i albo rada była niewystarczająca, albo była właśnie za dobra, w każdym razie dziewczyna postanowiła zostać w chacie u Dzikiej Kobiety i dość szybko obie zrozumiały, że tak po prostu miało być. Młoda dziewczyna mówiła do Dzikiej Kobiety, że czuje się jakby terminowała u szeptuchy, a babina uśmiechała się i kiwała głową, bo nie bardzo wiedziała czy to na pewno o niej mowa, a nie chciała rozczarować Anny, którą pokochała niczym własną córkę.

I tak lata mijały, aż pewnego dnia Dzika Kobieta zobaczyła że każdego dnia jej skóra coraz bardziej upodobnia się do kory, nie była pewna czy dębu czy może sosny. Dotykała swoich rąk i nie czuła już gładkiej powierzchni, tylko chropowatość drewna i bardzo jej ta szorstkość odpowiadała. Patrzyła teraz na Annę trochę jakby ta była kimś z innego gatunku, a kiedy Anna zaczynała mówić, Dzika Kobieta wychwytywała tylko niektóre słowa, bo większość i tak nie miała znaczenia. I żyły tak jeszcze kilka lat, coraz częściej milcząc, aż pewnego dnia Dzika Kobieta zrozumiała, że musi odprawić Annę, bo wolała umierać w samotności, a może nie chciała umrzeć wcale tylko pragnęła zamieć się w drzewo, ale miłość dziewczyny powstrzymywała ją przed ostatecznym krokiem, bo tak już bywa, że ci, którzy nas kochają nie chcą nas puścić, nawet kiedy nadchodzi ten moment, kiedy puścić trzeba. Więc dała Annie tobołek, do którego włożyła zioła, chleb oraz całą swoją wiedzę o roślinach. Dołożyłaby również i swoje serce, ale to już dawno było zdrewniałe i ciężko byłoby je wygrzebać ze słojów piersi bez użycia siekiery.

Tak więc Anna odeszła ułożywszy wcześniej na poduszce swój słodki zapach, zupełnie inny od tego, który rozrzucił kiedyś Mężczyzna, a Dzika Kobieta została w swojej chacie, a może nie została, może wyszła przed dom, usiadła na ławeczce i tak zastygła i teraz rośnie w tym miejscu drzewo, o którym mówią że jest bardzo mądre, chociaż nikt nie ma pojęcia na czym ma polegać jego mądrość, być może na Milczeniu.


Skończyła mówić, otworzyła oczy i napotkała na czyjeś spłoszone spojrzenie, więc uśmiechnęła się, bo nie chciała swoją opowieścią wprowadzać zamętu, raczej pragnęła porządkować przestrzeń, bo tego nauczyła ją Dzika Kobieta. By słów używać tylko po to, by coś układać, by stwarzać to, czego nam brakuje a co może przyjdzie, jeżeli zostanie wypowiedziane, wywołane. Wiele spraw toczy się przecież po naszej myśli tylko dlatego, że myśli mają odpowiednią intencję.

- Niech się zadziewa – wyszeptała Anna i przez chwilę miała wrażenie, że widzi w ogniu twarz Dzikiej Kobiety, ale to był tylko fragment kory, który tańczył wśród żaru, a potem zniknął, tak jak powinien zniknąć spaliwszy się na proch.