Śniła, czy też wcale nie śniła tylko przywoływała z odmętów pamięci, historię dwóch braci. A może to nie byli bracia, tylko sprawiali takie wrażenie, bo robili wszystko razem i po pewnym czasie, ciągłego przebywania ze sobą, upodobnili się jeden do drugiego. Nawet pieprzyk, okrągły i wypukły urósł im symetrycznie, Olkowi na prawym a Jeremiemu na lewym ramieniu.
Oboje wieczorami, kiedy zmrok zaczynał pochłaniać przestrzeń wkładając do swojego mrocznego pyska, kawałek po kawałku, kolory, przedmioty, kształty, tak że te przestawały przypominać siebie, a może właśnie wówczas, w ciemnościach, miały szansę być sobą, mężczyźni brali pod język kawałek czerwonego, ususzonego niemal na proch, muchomora. Ziemistość rośliny kołysała się na ich językach i tak, z owym uczuciem zjednoczenia z tym co dała Natura, zasypiali śniąc podobne sny, pełne symboli i znaczeń, których nie rozumieli, a które podrzucał im czerwony grzyb, w którego kapeluszu, w postaci białych kropek, zaklęte są wszelkie ludzkie archetypy, znaki i wyobrażenia. Chociaż możliwe, że wcale tak nie jest, a pogłoski o magii Amanity rozpowiadają ci, którzy lubią nadawać głębsze znaczenie czynnościom tak prozaicznym jak zjadanie grzybów.
Być może na świecie nie ma ani kawałka magii i wszystko jest takie, jakie widzimy: bez podszeptów, ukrytych znaczeń, bez prawdziwej miłości, wpływu gwiazd. Bez krążenia w niewidzialnych aortach energii, bez pulsowania tego co nieuchwytne, a jedynie przeczuwalne. Być może tak właśnie jest, ale bracia, nie-bracia, uważali, że rzeczywistość to coś więcej niż rzeczy, które można dotknąć i dlatego o poranku, kiedy to ptaki zaczynały ogłaszać światu, że zbliża się świt, zupełnie jakby obawiały się, że bez ich treli i świergotów, dzień nie nastanie, Olek unosił w górę lewą rękę, a Jeremi prawą i stali tak, każdy w swoim ogrodzie, każdy na swojej zielonej albo i nie zielonej, bo przesuszonej uporczywym brakiem deszczu, trawie, stali z przymkniętymi powiekami, bo oczywiste jest, że podniosłe chwile wymagają od nas, by zamknąć oczy albo chociaż delikatnie zmniejszyć swoje pole widzenie, gdyż tylko wówczas do głosu może dość Serce. Spokojne, wrażliwe, wskazujące właściwą Drogę, wyznaczające kierunek kroków. To samo serce, które, jak tylko wystawione na możliwość intensywnego patrzenia, potrafi zwariować na widok pięknej kobiety, która jeżeli na dodatek rozsiewa wokół siebie woń zaczerpniętą z kielichów bzów, róż czy orchidei, urasta do rangi bogini, albo wcale nie bogini, bo przecież bóstwa mężczyzna nie ważyłby się zaczepić przeciągłym gwizdem, wręczeniem swojej wizytówki czy próbą umówienia się na randkę.
Tamtego dnia miała na sobie sukienkę w maki i pomalowane na czerwono usta. Szła ulicami miasta, bo nie wiedziała jeszcze, że dużo lepiej i przyjemniej chodzi się bezdrożami czy ścieżkami wydeptanymi przez zwierzęta. Więc szła stukając obcasami w szarość oraz czerwień chodników, szła wyprostowana, ze wzrokiem zatkniętym za horyzont, chociaż ten w mieście bywa dość trudny do uchwycenia. Szła wybijając pewien rytm, który powtarzała codziennie idąc tą samą ulicą, w kierunku biurowca, w którym pracowała i tylko sukienki za każdym razem miała inne, bo oddzielała monotonię chodu i pracy, od tego co na siebie wkładała. Być może próbowała w ten sposób oszukać samą siebie, że jej życie wcale nie jest nudne i powtarzalne. I prawdopodobnie chodziłaby tak tą samą ulicą, do tego samego biurowca aż do późnej starości, tylko krokiem mniej pewnym, gdyby nie Jeremi, który tamtego dnia, wyjątkowo, bo nie przepadał za miastem, jego wiecznym sztucznym szumem oraz wysokimi budynkami, nie zaszedł jej drogi.
Zupełnie przypadkowo a może wcale nie przypadkowo, jeżeli wierzyć tym, którzy twierdzą, że życiem człowieka steruje Los, Bóg, Siła Wyższa, Przeznaczenie albo Głupota, wyszedł zza rogu dokładnie wtedy, kiedy ona szła wystukując swój stały rytm i stanął oniemiały, a najbardziej oniemiało jego serce, które na kilka sekund zamarło, by następnie zacząć bić na alarm, na czyny albo na koniec świata.
Zdumiewające jak wszystko szybko może się zmienić, tak więc nim minął rok, ona zaczęła pęcznieć, ale tylko w okolicy brzucha, zresztą Jeremi, podobnie, tylko z zupełnie innego powodu. Zamieszkali w mieście, bo ona wówczas nie potrafiła zrozumieć albo nie była jeszcze gotowa na to, by w domu prócz porządku, żyły również mrówki, pająki czy złotooki. Więc mieli obszerne i nawet całkiem wygodne mieszkanie z widokiem na sąsiedni blok, a jeżeli wychylili się za okno to mogli nawet dojrzeć skrawek nieba.
Jeremi systematycznie zapominał o Olku, chociaż Olek nie chciał zapomnieć o Jeremim, ale jak to bywa w życiu, a nie w bajkach, w końcu każdy poszedł własną drogą. Pewnego dnia Olek zrozumiał, że o poranku musi unosić obi ręce, bo w ogrodzie obok nie ma już Jeremiego, są jedynie chwasty i tabliczka z napisem „na sprzedaż”. I chociaż początkowo czuł w sercu uścisk, bo serce, trzeba mu przyznać, potrafi zafundować człowiekowi sporo różnorakich doznań, po pewnym czasie, systematycznych rozmów z samym sobą, postanowił, że stanie się całością. Bo wcześniej, oddając fragment siebie Jeremiemu, całością nie był, nawet nie próbował, jak to jest traktować siebie z poczuciem skończoności i wyraźnie zarysowanych granic. Więc był fragmentarycznie, szukając w swoim branie nie-bracie brakujących elementów. Teraz jednak, zrozumiał, że już dość, że nagle powstała pustka jest zbyt męcząca i zamiast wypełnić ją kolejną przyjaźnią albo miłością, postanowił, że zapełni ją samym sobą. A im bardziej się scalał, tym silniej czuł się szczęśliwy. I wcale nie doskwierała mu samotność, bo miał wokół wielu znajomych, takich na chwilę i tych na trochę dłużej, ale nikt nie wkraczał już w jego przestrzeń, dzięki czemu nie tracił fragmentów siebie.
Za to Jeremi stawał się coraz chudszy, chociaż brzuch rósł mu zupełnie, jakby to on był w ciąży, a nie Ona. Miasto dusiło go, ale nie chciał się do tego przyznać, bo serce wciąż wolało być z nią i nie znalazło jeszcze lepszego pomysłu na bycie razem niż mieszkanie na drugim piętrze starej kamienicy. A Ona, której imię pachniało kwiatami, siadała wieczorami przy oknie i zerkając w górę, szukała gwiazd i być może jakiejś podpowiedzi, bo czuła, że wszystko poszło nie tak jak powinno, ale nie do końca rozumiała co i dlaczego.
Kiedy Róża wróciła, po krótkim pobycie w szpitalu, bez brzucha, za to z dzieckiem na ramieniu, Jeremiego nie było w mieszkaniu, tylko wgłębienie w fotelu sugerowało, że jeszcze jakiś czas temu tam siedział, z pilotem w reku i ciężarem w duszy. Może uciekł, zostawił wszystko, by zacząć życie od nowa, jakby to było faktycznie możliwe, a może skoczył do rzeki, która płynęła leniwie przez miasto. W każdym razie znalazł swoje rozwiązanie, które ona potem opłakiwała, ale nie za często, bo mała Jagódka co chwilę domagała się jak nie piersi to przytulenia, więc nie było w tym wszystkim czasu na rozpacz. A może i tak by nie przyszła, bo najzwyczajniej w świecie Róża pomyliła szybkie bicie serca z miłością, co się zresztą dość często zdarza, a potem, głupio się do tego przyznać, więc tkwi się w czymś co udaje zakochanie, zakochaniem nie będąc.
Pewnego dnia, rok po zniknięciu Jeremiego, Róża otrzymała list. Bardzo dziwny, nie do końca jasny, jedyne co wyczytała z niego, to konieczność jazdy na wieś, usytuowanej wcale nie tak pod miastem, tylko dużo dalej, gdzie już nie docierała kolej i Róża musiała pchać spacerówkę kilka kilometrów i o dziwo bardzo jej się to spodobało, bo też dzień był piękny i słoneczny, a ścieżka którą szła całkiem malownicza.
Tak więc, kiedy dotarła pod wskazany adres ujrzała mężczyznę podobnego do Jeremiego, który jednak wcale nie był jej mężem, bo miał na imię Olek i to dzięki niemu dom z ogrodem nigdy nie został sprzedany, gdyż mężczyzna skutecznie zniechęcał wszelkich potencjalnych kupców. Być może wciąż tliła się w nim nadzieja, że kiedyś powróci Jeremi, a może po prostu wyglądał na tyle dziwnie, z brodą sięgającą niemal pasa, w której mieszkała wiewiórka, albo sowa, a może nawet mały lis, jeżeli wierzyć opowieściom tych, którzy mieli z nim styczność, że najzupełniej w świecie odstraszał swoim wyglądem potencjalnych kupców.
Róży jednak nie odstraszył. A tym bardziej małej Jagódki, która zaczęła wtykać mu w brodę patyki oraz szyszki i dzięki temu bardzo szybko się polubili. Tego dnia Róża spóźniła się na pociąg powrotny do miasta, więc została na noc, w tym nie do końca opuszczonym domu, bo w domu zawsze ktoś przebywa, czy to człowiek czy duch, czy jakiś owad. Kolejnego dnia również nie dotarła na czas na dworzec i tak przez rok spóźniała się, za każdym razem z zupełnie innego powodu, aż w końcu dotarło do niej, że chce pozostać w tym domu, z którego wygoniła kurz, ale już pająków nie chciała pozbawiać lokum.
Po jakimś czasie Olek zaczął odwiedzać ją nie tylko za dnia, ale i nocą, kiedy to ciemność ukrywała w swoich ramionach wszystko, także ich nagie ciała. Tak więc po kilku latach dom wypełniły głosy dzieci, wpierw małych, a potem już całkiem dużych. I byli wszyscy całkiem szczęśliwi, żyjąc tak z dnia na dzień, wolni od oczekiwań, czerpiąc przyjemność z bycia obok siebie a nie ze sobą. Pracowali wspólnie, uprawiając ziemię i Róża była zdumiona, że tak można i to zdumienie nie opuściło jej nigdy, nawet kiedy była już bardzo stara i leżąc w łóżku przypominała sobie historię dwóch braci, którzy braćmi nigdy nie byli, chociaż nic nie stało na przeszkodzie, by nimi zostali.
Zaczerpnęła głęboki wdech. Powietrze przyjemnie wypełniło jej płuca.
TO JUŻ, powiedziała Śmierć, a Róża podała jej rękę, a potem po raz ostatni wypuściła z siebie powietrze. Bez żalu i poczucia straty, bo nie miała czego żałować, gdyż miała dobre życie.
TO JUŻ, powiedziała Śmierć a Jeremi zadrżał, bo wiedział, że wielu spraw nie dokończył, tylko nie bardzo wiedział, o jakie sprawy chodzi, bo kiedy odszedł od Róży, postanowił zapomnieć, ale zapomnienie niczego nie unieważnia. Tak więc kiedy umierał, czuł, że jest winien przeprosiny, tyle że było już za późno, by kogokolwiek przepraszać. Niektórzy mówią, że to dlatego po śmierci nawiedzał swój stary dom, inni jednak zaprzeczają by cokolwiek dziwnego miało miejsce, ot, wiatr czasami zamknął okno albo drzwi, a stara instalacja mrugała, bo po prostu nie miała już sił działać tak wytrwale jak za młodu.
TO JUŻ, powiedziała Amanita i Olek zrozumiał, że leżąca obok niego kobieta właśnie odeszła, nie musiał sprawdzać jej pulsu. Leżał jednak nieruchomo do rana, by nie zakłócać tej chwili odejścia. Żałował, że on również tej nocy nie umarł, ale to tylko w filmach zakochani umierają jednocześnie, w prawdziwym życiu, jedno zawsze odchodzi przed drugim. I czasami ten, który zostanie z tego całego żalu i samotności również odchodzi. Ale Olek nie czuł się samotny, nie tylko dlatego, że często odwiedzały go dzieci, a potem wnuki a nawet prawnuki, ale dlatego, że pokochał Różę, będąc całością. Pokochał prawdziwie, z głębi swojego serca, a jednak nie rezygnując z samego siebie. Dlatego dożył sędziwego wieku, niektórzy mówili, że zmarł kiedy miał 103 lata, inni, że dużo więcej. Ktoś nawet zasugerował, że był tak stary, że nie trzeba było go już kremować, gdyż po wydaniu ostatniego oddechu rozsypał się w proch. Ale ludzie lubią dużo mówić, a co z tego jest prawdą, a co jedynie zmyśleniem, czasami ciężko stwierdzić. Jedno jest pewne. Było kiedyś dwóch przyjaciół, którzy okazali się wcale nie być tak bardzo podobni do siebie, chociaż oboje mieli okrągły pieprzyk. Jeden na prawym a drugi na lewym ramieniu. A może to nie było ramię tylko udo? Jakie to ma znaczenie?