Czasami mam wrażenie
jakbym był obok. Obok sytuacji, w którą wdepnąłem jak w psie
gówno leżące na chodniku; obok swojej żony, która nagle jest
jakaś odległa i niemal zamazana, chociaż właśnie trwamy w
uścisku zbliżającym i ciasnym; obok własnego ciała, którego
czasami nie rozumiem, bo ono działa automatycznie i zanim w ogóle
powstanie we mnie ochota, by gdzieś pójść, ono już tam dawno
przebywa. Jestem obok własnych myśli, które obserwuję niczym
zjawiska atmosferyczne – z fascynacją i lekkim przerażeniem.
Miałbym ochotę wysnuć teorię o nieistnieniu własnego ja, ale to
już chyba zbyt daleko idące wnioski. Zresztą wnioski zwykle mają
chude, patykowate nogi, na których ledwo trzymają cały korpus
przypuszczeń i analiz. Są więc raczej powolne i niekoniecznie
skłonne do odległych wędrówek.
Wczoraj widziałem
ducha. Wszedłem do łazienki, w której wcześniej kąpała się
żona. Ciepła para przycupnęła na moich ramionach i włosach.
Przez chwilę odczuwałem pokusę, by na tym zakończyć swoją
bytność pod prysznicem, zostałem w końcu otoczony oparami mydła
i wody, co dawało skąpe poczucie czystości, w końcu jednak
doszedłem do wniosku, że lenistwo jest czymś niegodziwym, więc w
ramach walki z jego przejawami otworzyłem plastikową kabinę. I
wówczas ujrzałem mężczyznę. Całkiem podobnego do mnie, chociaż
być może z lepiej rozbudowanym torsem. Całą resztę również
miał bardziej wydatną, ale nie obudziło to we mnie zadawnionych
kompleksów, w końcu wiem, że nie jest ważne nasze ciało, z
pewnością to nie o nie w życiu chodzi. W każdym razie patrzyłem
na nagiego mężczyznę stojącego w mojej własnej łazience i przez
chwilę zacząłem podejrzewać swoją ukochaną o romans, ale po
chwili dotarło do mnie, iż nie byłoby to możliwe z racji tego, iż
cały dzień byłem w domu. Chrząknąłem znacząco, gdyż nie
miałem pojęcia co w takiej sytuacji należy powiedzieć, mężczyzna
jednak pozostał obojętny na moje wdychania i charkoty. W końcu
wyrzuciłem z siebie krótkie zdanie w stylu: To nie jest pańska
kabina. Ale nagi osobnik ani drgnął. Zdobywszy się na odwagę
wyciągnąłem przed siebie rękę. Nie napotkała na żaden opór i
może bardzo dobrze, gdyż celowaniem na oślep. W łazience byłem
sam. Mężczyzna zniknął. I kiedy później opowiadałem o
zdarzeniu swojej małżonce, ta powiedziała tylko: Ojej, lepiej
zbudowany od ciebie? A potem spuściła głowę, jakby miała coś z
tym wszystkim wspólnego.
Męczy mnie osobliwa
myśl, iż oto byłem świadkiem cudzej fantazji, która została
porzucona, niepotrzebna i zużyta, a jednak wystarczająco
intensywna, by mogła przetrwać bez głowy, która ją stworzyła.
To nie był jedyny
raz, kiedy ujrzałem coś osobliwego. Jakiś czas temu, teraz sobie
przypominam, spotkałem pewną staruszkę. Jej kościste palce
chwyciły moją dłoń i trzymały jak w szponach. Coś do mnie
mówiła, ale nie mogłem niczego zrozumieć, gdyż jej głos był
zbyt cichy albo to ja w głowie wcisnąłem „mute”. W każdym
razie patrzyła na mnie w taki sposób, który mnie przerażał. I
gdyby nie ten silny uścisk byłbym przekonany, że oto mam przed
sobą ducha o czarnych włosach i pomarszczonej jak kuchenna ścierka
twarzy. Coś mi dała. Jakiś zeszyt, który wyglądał na równie
stary co ona. Jej usta wypowiadały szybko jakieś słowa, ale ja
wciąż nie mogłem nic usłyszeć. W końcu kobieta zwolniła
uścisk, a ja odszedłem do swoich spraw. Zeszyt wyrzuciłem do
śmietnika za rogiem. I więcej o nim i kobiecie nie myślałem.
Pracuję w małej
firmie, która oferuje równie małe zarobki. Tuż po studiach miałem
wielkie aspiracje, fantastyczne plany i nierealne pomysły, jednak
zmuszony przez życie i okoliczności, stopniowo z nich rezygnowałem.
Odzierałem je z pierza. Skubałem, a na końcu opaliłem jak
kurczaka i zjadłem. Chciałbym w jakiś sposób wyróżnić się
ponad przeciętność, pokazać swoje intelektualne możliwości i
zawiłości umysłu, ale brakuje mi odwagi. Bo musiałbym wszystko
rzucić. Marny, ale realny i stały etat oraz pewność, że
pieniędzy starczy do kolejnej wypłaty, a w razie wypadku będę
miał opłacony pobyt w szpitalu. I te dogodności mnie krępują,
związują moje pragnienia, ciskają je w kąt i mówią, żeby nie
próbowały nawet unieść głowę. Nie wolno im na mnie patrzeć. W
końcu mam żonę, która, jak większość kobiet, nosi w torebce
hasło „poczucie bezpieczeństwa”, którym w razie konieczności
może pomachać mi przed nosem. Są też dzieci. Dwójka. Wciąż
małe i niezbyt samodzielne. Zapatrzone w tablet czy komórkę,
dzieci nowej generacji, które urodziły się z palcami zdolnymi do
przesuwania wirtualnych ikon. Czasami, kiedy patrzę na moich synów
odnoszę wrażenie, iż siedzą oni za jakąś szybą, że są w
zupełnie inne przestrzeni niż ja, a postęp technologii sprawia, że
nie dam rady ich dogonić.
Jedziemy nad morze.
Trasa dość długa i żmudna. Zaintonowałem więc jakąś piosenkę
zapamiętaną z czasów, gdy miałem dziesięć lat i chodziłem do
harcerstwa, z czasów, w których pistolety robiło się z patyków,
a trzepak nie był zardzewiałym chochołem a drążkiem
gimnastycznym, na którym spędzało się połowę wolnego czasu.
Drugą trzeba było podzielić między sen a lekcje. W każdym razie
zacząłem śpiewać, a głos mam całkiem dobry, niski, niepasujący
do mojego trochę zbyt wątłego ciała. Moja żona podciągnęła
kąciki ust w górę, zadowolona, rozmarzona, znowu młoda.
– Lubię jak
śpiewasz, Mikołaju – powiedziała klaszcząc w dłonie.
Tylko chłopcy nagle
się skrzywili i powiedzieli, żebym przestał, że to już niemodne
tak nucić, że to im przeszkadza i nie mogą przeze mnie grać. Więc
umilkłem. Zerknąłem w lusterko wsteczne i zobaczyłem cyber-synów
z palcami mknącymi po błyszczących ekranach i poczułem, że
przestaję pasować. Odstaję. Jeżeli świat zmierza w kierunku
wirtualnej rzeczywistości, tacy jak ja, wcale nie starej daty, tylko
Innej, pozostaną poza nim. Wypluci przez komputery, które sami
stworzyliśmy. Odepchnięci przez dzieci, które przecież nie wzięły
się z powietrza. I jak potem to nasze potomstwo, kiedy już osiągnie
pewną dojrzałość (przynajmniej fizyczną, na emocjonalną ciężko
liczyć), poradzi sobie z kreowaniem nowych istot? Takich z krwi i
kości, namacalnych, płaczących nocami i ssącymi wielkie cycki
wypełnione mlekiem? Nagle okaże się, że nie wystarczy klikać
palcem, że trzeba użyć czegoś zupełnie innego, a to oznacza
bliskość, pot, wydzieliny, całą tą odrzuconą dziwaczność.
Więc jak sobie poradzą?
- Może byście
pooglądali przestrzeń za oknem – mówię. – Nauczcie się
świata, bo nikt tego za was nie zrobi.
– Tato, wrzuć na
luz, teraz wszystko można zobaczyć w Internecie, to jest nasze okno
– odparł starszy.
– Właściwie to
nie bardzo wiem po co musimy chodzić do szkoły – wtrącił
młodszy. – Przecież wystarczy wygooglać jak się czegoś nie wie
i już.
– O Boże –
jęknęła żona, chociaż nie była wierząca.
– Moi drodzy –
powiedziałem i zaczerpnąłem głębszy oddech rozpoczynający
przemówienie, ale nie zdążyłem niczego powiedzieć, gdyż nagle
usłyszałem krzyk, a potem nastąpiło uderzenie. Ból wszedł w
moje ciało niczym nóż, którym zwykle kroję chleb na śniadanie.
Przez chwilę miałem wrażenie, że lecę w górę, a potem rozpadam
się na tysiące kawałków tak samo jak przednia szyba, której
okruszki boleśnie uderzyły o moją twarz. Przestałem należeć do
siebie. Byłem jednocześnie z przodu i z tyłu samochodu. Krople
mojej krwi głaskały swoim ciepłem coraz silniej zgniataną
karoserię, a ja powoli osuwałem się w przestrzeń wolną od myśli,
słów, hałasu. Umierałem ratami. Po kawałku. Aż do zgaszenia
światła.
Otwieram oczy.
Jasność jest tak natarczywa, że nie mogę wytrzymać jej
obecności.
– Czy pan mnie
słyszy – mówi jakiś anioł o całkiem przyjemnym, aksamitnym
kobiecym głosie. Znałem kiedyś podobny. Byłem wówczas młody, a
moje serce miało całkiem sporą pojemność, więc co chwilę
zakochiwało się w innej dziewczynie. A może miłość była wciąż
ta sama, tylko jej nośniki ulegały wymianie. W każdym razie
pewnego wieczoru poszedłem z kolegą do pubu. Był koncert.
Wokalistka stała z ustami przyciśniętymi do mikrofonu, z wielkim
kapeluszem na głowie zasłaniającym większość jej twarzy, ale to
nie było istotne. Liczył się ten aksamitny śpiew i wydatne usta,
które z miejsca zapragnąłem mieć na własność, gdyż wówczas
jeszcze nie rozumiałem znaczenia słowa „posiadać”. Spędziłem
potem dwa tygodnie w jakimś obskurnym motelu, gdzie piosenkarka
uczyła mnie rzeczy, o których nawet dzisiaj nie byłbym skłonny
mówić na głos. I teraz słyszę ten sam albo bardzo podobny głos.
– Wszystko będzie
dobrze – zapewnia kobieta, a jej głos niczym ciepłe ramiona
wyciąga mnie z pustki, w którą znowu zacząłem spadać.
Pokój jest
sterylny. W każdym razie takie wrażenie daje wszech panująca biel.
Niezbyt przyjemna dla dopiero co obudzonych oczu. Przez chwilę
walczę ze wzrokiem, który wszystko spłaszcza i pozbawia konturów.
Jakbym leżał na kartce, a przestrzeń wokół mnie była jedynie
delikatnie naszkicowana ołówkiem.
– Umarłem? –
pytam, ale moje słowa są jakieś niezdarne i nie jestem pewien czy
powiedziałem właśnie to słowo.
Biała postać
odkleja się od ściany i podchodzi do monitora, którego obecności
wcześniej nie zarejestrowałem. Czuję zapach krochmalu i lawendy.
– Parametry w
normie – mówi bezbarwnie, jakby jej słowa nie były kierowane do
mnie.
– Moje dzieci?
Żona? – charczę.
– Proszę
sprawdzić jeszcze saturację.
– W normie.
– Mój syn –
mówię, ale już wiem, że nikt mnie nie słyszy. Moje gardło nie
potrafi wydać z siebie odpowiednich dźwięków. Słychać jedynie
skrzekot. Żabi skrzekot, który nie ma żadnego znaczenia. Zapadam w
sen.
Śnię, że jestem
zwinięty w kłębek i leżę w ciepłej, gęstej mazi. Słyszę
miarowe uderzenia, ale nie wiem czy to moje serce, czy kogoś innego.
Jest mi dobrze. Mógłbym żyć w tej bezpiecznej przestrzeni już
zawsze. Wszystko wokół mnie jest jakieś spowolnione i odległe.
Nic mnie nie może dotknąć, skrzywdzić. Próbuję dotknąć ręką
twarzy i ten ruch trwa w nieskończoność. I to jest przyjemne.
Inne. Nie ma pośpiechu. W końcu wkładam do ust kciuk i ssę
zadowolony. Jestem szczęśliwy.
– A kto tu się
obudził? – Słyszę koło ucha czyjeś szczebiotanie. – A
pieluszka pełna. Trzeba ją zmienić mój maleńki.
Chcę protestować,
ale te ręce, takie duże i silne, mają nade mną jakąś dziwną
władzę. Unoszą mnie w górę, a ja wyginam swoje ciało, nagle tak
skurczone, śmiesznie małe. Chcę powiedzieć coś rozsądnego, ale
nie potrafię. Moje usta wypuszczają z siebie jedynie bulgotanie.
– Jaką masz
rozkoszną pupcię – mówi kobieta, a ja zaczynam wrzeszczeć, bo
dociera do mnie, że ona zaraz zacznie coś z tą rozkoszną pupą
robić. I mam rację. Wilgotna ściereczka zostaje wsunięta pomiędzy
moje skurczone jądra, a potem wędruje dalej, w kierunku odbytu. Drę
się jak opętany, ale kobiety nie obchodzi moje upokorzenie, ona ma
swój cel. Słyszy mnie, a jednak nie dociera do niej, co tak
naprawdę pragnę dać jej do zrozumienia.
– No już tak się
nie rzucaj, maleńki. Już dobrze. Pupcia musi być czysta, inaczej
będzie odparzenie, a to boli. Chyba nie chciałbyś, żeby cię
bolało, prawda?
Milknę. Ma rację,
nie chciałbym, ale nie chcę też, by jakaś obca kobieta pakowała
swoją rękę w moje genitalia.
Ciasno zawinięty w
becik zostaję odłożony do łóżeczka. Gdzie ja do cholery jestem,
dalej śnię?
Kiedy ponownie
otwieram oczy widzę szybę samochodową. Próbuję zasłonić twarz
przed jej odłamkami, ale szkło jest szybsze i jego okruchy wbijają
się w moje gałki oczne. Wrzeszczę.
– Miałeś zły
sen? Już wszystko dobrze, jestem przy tobie – słyszę aksamitny
głos i nie protestuję, kiedy jego właścicielka bierze mnie na
ręce. – Chciałbyś zostać ze mną? Ja nie mogę mieć dzieci, ty
jesteś takim bezbronnym okruszkiem. Mogłabym… – nie kończy
zdania. W tle słyszę jakieś głosy. Odkłada mnie na miejsce i
wychodzi. Światło jest zgaszone, ale po zapachu lizolu wnioskuję,
że wciąż jestem w szpitalu. Próbuję wytężyć umysł, ale moje
myśli są jakieś rozproszone. Nie potrafię ich zgarnąć w jedno
miejsce i posegregować. Znowu zasypiam.
– Tatoooo! –
słyszę i zaczynam płakać, bo wiem, że głos mojego syna jest
zbyt daleko, bym mógł cokolwiek zrobić. Umieramy jednocześnie,
ale ta świadomość wcale nie łagodzi strachu i bólu.
– To jak,
zostaniesz ze mną? – aksamitny głos oferuje matczyne ciepło i
bezpieczeństwo, a ja nie marzę teraz o niczym innym. Wyciągam w
górę ręce. Moja pamięć rozpada się. Pocięta przez przednią
szybę przeszłość, umiera. Kim jestem? Gdzie ja jestem? – Będę
twoją mamą, Mikołaju – słyszę i przez chwilę mam wrażenie,
że to samo zdanie powiedziała moja matka czterdzieści lat temu,
kiedy postanowiła mnie adoptować. Zamykam oczy.
***
Mężczyzna
przeszedł na drugą stronę ulicy. Jego ruchy były zamaszyste. Za
duże. Nieprzewidywalne. Był długi i tykowaty. Na takich jak on
kobiety nie zawieszały wzroku na dłużej niż na kilka sekund. Ale
jemu to nie przeszkadzało. Nie żył wcale w świecie, który musiał
każdego dnia mijać w drodze do laboratorium. Dla niego liczyły się
tylko liczby. I tylko czasami, kiedy wracał do pustego mieszkania,
zasypiając w pustym łóżku, marzył o czyimś dotyku dającym
przyjemne ciepło. Potem jednak wstawał świt a wraz z nim nowe
myśli, pomysły i Mikołaj zapominał o tym, że człowiek jest
istotą społeczną.
– Och, przepraszam
– powiedziała młoda kobieta potrąciwszy go na pasach.
– Nie szkodzi –
mruknął i zaczął iść dalej. W głowie analizował wczorajszy
eksperyment sugerujący, że po podaniu myszom odpowiedniej dawki
ksenofibrilum, te zaczynają wpadać w dziwny letarg. Jakby odnalazły
zupełnie inną przestrzeń. A przecież nie były znarkotyzowane.
Ksenofibrilum nie powinno dawać takich skutków. W przyszłości lek
ten miał leczyć starczą demencję, a nie ją pogłębiać.
– Mikołaj? –
zapytała kobieta, więc spojrzał na jej ładną, symetrycznie
skonstruowaną twarz, na jej bladą, niemal białą skórę i czarne
włosy.
– My się znamy? –
zapytał zupełnie niepotrzebnie, bo najwidoczniej kobieta go
pamiętała i teraz patrzyła na niego w taki sposób jakby ujrzała
ducha.
– Mój Boże, jak
to możliwe – powiedziała, a jej mała broda wpadła w dziwne
drżenie, którego mężczyzna w pierwszym momencie nie zrozumiał.
– Pani chyba mnie
z kimś myli – odparł w końcu, ale kobieta go już nie usłyszała.
Jej delikatne ciało upadło na chodnik. Przykucnął obok niej i
dotknął jej szyi. Puls miarowo wystukiwał dobrze znany rytm.
– Tu ktoś leży!
– posłyszał. Ludzie zaczęli zbijać się w kłębowisko nóg,
rąk i ciekawych sensacji oczu.
– Proszę się
odsunąć, przecież ona potrzebuje tlenu.
– Niech ktoś
zadzwoni po pogotowie!
– Jak się
układało w pozycji bocznej ustalonej? Ktoś może pamięta?
Nie mógł wstać.
Tłum trzymał go kurczowo przy kobiecie. I tylko pomiędzy
niektórymi nogami były prześwity, więc na czworaka zaczął się
przedzierać w stronę, gdzie było laboratorium. Nie chciał myśleć
o czarnowłosej dziewczynie. To nie był jego problem. Chyba. Nie
mógł być. Z pewnością go z kimś pomyliła. Z pewnością.
Stała tam.
Następnego dnia, kiedy szedł do pracy, ona znowu stała na
chodniku. Wyglądała jak zjawa i przez chwilę zastanawiał się czy
jest prawdziwa. Może to duch? Próbował zawrócić, ale od razu
rozpoznała jego szczupłą sylwetkę na tle innych, nie tak chudych
i nie tak wysokich. Zaczęła iść w jego kierunku, a on nie miał
pojęcia co zrobić. Nigdy nie lubił rozmów z kobietami, a ta go
przerażała.
– Mikołaju –
powiedziała, kiedy była już blisko, ale on pokręcił głową
przecząco i wyciągnął rękę przed siebie.
– Nie – odparł
tylko, a ona nagle przystanęła. Po jej policzkach zaczęły spływać
krople. „A przecież nie pada”, pomyślał i dopiero wówczas
zrozumiał, że kobieta płacze. – Czego pani ode mnie chce?
– Ty naprawdę
mnie nie pamiętasz? – zapytała i ten głos, tak delikatny i
aksamitny wydał mu się znajomy. Była w nim jakaś przyjemna
miękkość, którą dobrze znał. Tylko skąd?
– Nie jesteś stąd
– powiedział, a ona pokręciła głową przecząco.
– To ty nie jesteś
stąd – odparła. I nic z tego nie zrozumiał, bo przecież w
Mieście żył całe swoje życie. Był tego pewien. Nie pamiętał
żadnego innego miejsca, do którego by wyjeżdżał. Właściwie nie
pamiętał niczego sprzed podjęcia pracy w laboratorium. Kim był?
Wyciągnął przed
siebie rękę. Zapragnął dotknąć tych czarnych włosów, które
opadały na jasny policzek kobiety, ale jego dłoń nie napotkała na
żaden opór.
– Ciebie tu nie ma
– wyszeptał. – Jesteś moim wspomnieniem…
– Mikołaju –
powiedziała drżącym głosem. – Umarłeś kilka lat temu.
***
Otwieram oczy. Moje
serce bije jak szalone. Nie mogę go uspokoić. Próbuję unormować
chociaż oddech, ale to i tak nie pomaga. Ból przenika przez moją
klatkę piersiową. Coś jest nie tak. Mam wrażenie, że
rzeczywistość wokół mnie jest jak masa plastelinowa, można ją
dowolnie formować, zmieniać, przekształcać. I to mnie przeraża.
Jakbym cały czas spał.
Dotykam ręką
czoła. Kropelki potu pomału spływają wzdłuż nosa i skroni.
Wycieram je wierzchem dłoni, a potem przykładam do ust. Czuję smak
morza i zapach ludzkiej skóry. Więc jednak żyję. Wciąż
istnieję.
Próbuję usiać,
ale jakoś nie potrafię. Coś mnie przygniata. Jakiś ciężar,
którego nie potrafię rozpoznać. I wówczas dociera do mnie, że
ktoś na mnie leży. Wyciągam rękę i odsuwam czarne włosy z
bladego policzka. Kobieta z mojego snu. Moja żona.
Kiedy ponownie
otwieram oczy jestem w tym samym sterylnym pokoju, w którym,
przeczuwam, że już kiedyś byłem. Moją twarz ściska ciasno biała
przepaska. Bandaż. Coś się wydarzyło. Jakiś wypadek? Nie mogę
sobie przypomnieć. Próbuję ustawić swoje ciało tak, by widzieć
coś więcej, ale mam wrażenie, że jestem za ciężki. Wszystko
wokół mnie jest przytłaczająco ciężkie.
– Proszę nie
próbować nic mówić – słyszę czyjś przyjemny głos. Znam go.
Ale skąd?
– Śniłem… -
charczę, ale moje słowa są jakieś kalekie i nie jestem pewien czy
kobieta mnie zrozumiała.
– Był wypadek...
– mówi pielęgniarka, a przed moimi oczyma zaczyna roztaczać się
wizja odłamków szkła.
– Żona? –
pytam. Kobieta kręci głową, a ja nie mam pewności czy dlatego, że
moja żona umarła czy po prostu nigdy nie miałem żony. Zaciskam z
całych sił powieki. Chciałbym odzyskać swoje życie. „Tylko
które?”, pyta jakaś natarczywa myśl, która przepływa przez
moją głowę. Ale myśl jest jak obłok. Ma płaski brzuch i niemal
przezroczyste ciało. Szybko znika.
***
Wstaję. Nie jest to
łatwe. Moje ciało jest jak worek kartofli, który muszę jakoś
udźwignąć, a nigdy nie pracowałem fizycznie. Marny ze mnie
osiłek. W końcu jednak daję radę i idę w stronę łazienki.
Wczoraj ściągnęli mi bandaż z twarzy i chcę zobaczyć co z niej
zostało. Pielęgniarka patrzy na mnie z pewnym zdziwieniem, może
nawet przerażeniem. Dlaczego? Czy odłamki szkła tak bardzo mnie
odmieniły?
Zielone kafelki
straszą wizytą w PRL-u. Wszystko tu jest jakby z zeszłej epoki.
Podchodzę do szklanej tafli. Ktoś musiał wcześniej używać dużo
ciepłej wody, gdyż jest zaparowana. Wycieram ręką białą mgłę.
Z lustra nie patrzy na mnie nikt. Nie mam odbicia. Krzyczę.
Czyjeś ręce
podnoszą mnie z ziemi. Najwidoczniej zemdlałem. Kiedy byłem
dzieckiem bałem się wampirów. Mówiono, że nie mają swojego
odbicia, gdyż istnieją tylko pośrednio. Tak niezupełnie. Tylko
trochę. Czy ja też jestem niekompletny?
– Nie widzę
siebie – szepczę.
– To może być
szok. Proszę na razie skupić się na odpoczynku. Po południu
przyjdzie do pani psycholog.
– Pani? – chcę
zapytać, ale pielęgniarka wlewa coś do moich żył i sen nadchodzi
szybciej niż słowa.
Budzę się
wieczorem. Dotykam ręką włosów. Delikatny meszek łaskocze
opuszki palców. Musieli mnie ogolić. Więc obrażenia nie dotyczyły
jedynie twarzy, ale też tego co mam pod czaszką?
Wdycham znajomy już
zapach lizolu. Przynajmniej mam pewność, że to wciąż ten sam
szpital. W pokoju nikogo nie ma. Siadam na łóżku. Moje stopy są
śmiesznie małe. Niemal dziecięce. To samo z łydkami. Szczupłe,
zgrabne. Wędruję wzrokiem w górę. Chwytam koszulę, w której
muszę wyglądać śmiesznie, i zaczynam ją unosić. Brzuch. Z
podłużną blizną u jogo podstawy. Wyrostek? Nie, trochę za długa.
To musiała być bardziej rozległa operacja. Unoszę koszulę ponad
żebra. Okrągłe, zgrabne piersi sterczą z mojej klatki piersiowej.
– Ja pierdolę –
mówię i próbuję je pomacać, odruch niemal bezwarunkowy. Kto by
nie miał ochoty na dotykanie takich piersi? Tylko dlaczego one tkwią
w moim ciele?
– Lepiej się pani
czuje? – pyta czyjś głos a się czuję jak przyłapany na gorącym
uczynku.
– Co wyście mi
zrobili?
– Pani Aniu, jest
pani w szoku pourazowym. Chciałabym z panią o tym porozmawiać.
– Mam na imię
Mikołaj.
– Mikołaj? –
głos kobiety wyraża zdumienie. Wyciąga jakiś notes i zaczyna w
nim coś bazgrać.
– Zadam ci kilka
kontrolnych pytań, mogę? Spróbujemy w ten sposób sprawdzić co
się stało.
Kiwam głową, że
się zgadzam i poprawiam koszulę.
– Wiesz jakiś
dzisiaj jest dzień? Który rok?
– Nie wiem jak
długo tu leżę, ale ostatnie co pamiętam to sierpień 2018.
–
Dwa-ty-sią-ce-o-siem-na-sty? – powtarza cedząc każdą sylabę.
– Tak.
Kobieta pochyla się
w moją stronę. Czuję teraz jej oddech. Niezbyt świeży.
– Ile masz lat?
– Czterdzieści.
– To się akurat
zgadza – mówi. – Czy wiesz dlaczego przebywasz w szpitalu?
– Miałem wypadek
samochodowy – odpowiadam. – Jechałem z żoną i synami nad morze
i nagle coś w nas uderzyło.
– Nagle?
– Tak.
– Nie widziałaś
co to było?
– Nie… – mówię
i nagle uświadamiam sobie, że nie mam pojęcia czy to ja w coś
wjechałem, czy może inne auto wpadło na nas. Moje wspomnienia są
wyraźne, a jednak nie mam pojęcia jak doszło do wypadku. Jakbym
wjechał w ścianę. – Ale tam nic nie mogło stać. Droga była
pusta.
– I nie jest dla
ciebie dziwne, że coś się pojawiło tak nagle? Jesteś kiepskim
kierowcą? Byłaś pijana?
– Nie. Zawsze
prowadzę auto ze sporą rozwagą, nie rozumiem…
– A jeżeli na
drodze niczego nie było?
– Słucham?
– Bo nie było
żadnej drogi.
– O czym pani
mówi? – pytam, a mój głos brzmi kobieco, niemal aksamitnie.
– W czasie
operacji, którą przeprowadzaliśmy doszło do awarii. Być może,
to takie moje przypuszczenie, doszło do stymulacji obszaru
odpowiedzialnego za poczucie czasu.
– Jakiej operacji?
– Anno, od dziecka
przebywasz w tym szpitalu. Jedna z pielęgniarek była dla ciebie jak
matka. Ale jakiś czas temu zmarła, a ty nie mogłaś znieść tej
straty. Męczyłaś się. Pierwszy raz w swoim życiu krzyczałaś.
Cały czas musiałaś być na prochach, powoli umierałaś. Lekarz
zdecydował więc, że spróbujemy nowatorskiej metody…
Otworzyliśmy twoją czaszkę.
– Nie – mówię
i wstaję z łóżka.
– Stymulowaliśmy
różne ośrodki twojego mózgu. Pobudzaliśmy go do pracy…
– Nie –
powtarzam i podchodzę do drzwi. Szarpię za klamkę. Zamknięte.
– Musisz sobie
przypomnieć… Anno, spróbuj…
– Mam na imię
Mikołaj – odpowiadam bez przekonania. – Mikołaj – mówię a
po moich policzkach zaczynają spływać łzy.
***
Wiosenne świtało
jest natarczywe. Jakby słońce chciało pobudzić do życia nie
tylko zieleń, ale i oczy oraz skórę osób, które wyszły z domu.
Opierając się na lasce kobieta rusza przed siebie. Świat wygląda
inaczej. Jej pamięć zatarła pisk opon i ten pośpiech, który
towarzyszy krokom przechodniów. Ona idzie wolno. Delektuje się
wolnością. Po tylu latach, wreszcie pozwolono jej wyjść. Nie
dlatego, że uznali, że jej stan jest stabilny, ale dlatego, że o
niej zapomnieli. Przez ostatnich czterdzieści lat istniała obok
wszystkiego, w zawieszeniu. Leki mąciły jej myśli, ale ona miała
swój sekretny dziennik, w którym wszystko spisywała. I teraz szła
ulicą, którą, była przekonana, kiedyś chodziła do pracy, a jej
serce biło jak szalone. W końcu miała go spotkać. Odda mu swoje
notatki. Mikołaj musi zrozumieć. Tylko on może przerwać to
wszystko.
– Mikołaj –
powiedziała i wygięła usta w rodzaj uśmiechu. W szpitalu nie
pozwalano jej wypowiadać tego imienia. Było na liście słów
zakazanych. Ale ona je pielęgnowała, podlewała i karmiła swoimi
myślami.
I nagle przypomniała
sobie, że kiedyś już do niego poszła, kiedy była jeszcze młoda.
A może to nie była ona. Może coś jej się pomyliło.
Przycisnęła
dziennik do pomarszczonej piersi.
Szedł ulicą
zapatrzony w telefon komórkowy. Serce kobiety zaczęło bić jak
szalone. Wyglądał niemal tak samo jak go zapamiętała. Tyle razy
spoglądała na tę twarz w lustrze. Ale to było dawno temu.
Wyciągnęła rękę i chwyciła mężczyznę za nadgarstek. Spojrzał
na nią zdziwiony.
– Musi pan to
przeczytać. – Podała mu dziennik. – To bardzo ważne. Niech pan
nie jedzie z żoną na wakacje. Nie teraz. Teraz jest niebezpiecznie.
W tym zeszycie wszystko opisałam. Mikołaju, musisz mi uwierzyć, to
uratuje i ciebie, i mnie. Błagam. Przeczytaj nasze notatki. Kiedy
wszystko zrozumiesz… Czy czas wróci na właściwie tory?
Mężczyzna wziął
zeszyt.
Przez jakiś czas
kobieta stała na chodniku wpatrując się w dal.
– Wszystko jest
płynne – wyszeptała opadając w ciemność.