niedziela, 26 sierpnia 2018

Falochron (opowiadanie właściwe) #falochron #nurkowanie

Lubię nurkować. Zaglądać do tego świata, który zwykle jest taki rozmazany i niemal nieprawdziwy. Nakładam maskę, sprawdzam butlę. Czarne płetwy wyglądają jakbym chciał udawać, że jestem jakąś wielką żabą. Potworem z błonami między palcami, który postanowił szpiegować morskie dno. Bawi mnie ta myśl i kiedy rzucam swoje ciało za burtę rybackiego kutra, który zwykle pożyczam od ojca, żeby móc ponurkować, jestem w bardzo dobrym nastroju.
Kolorowe muszle, roślinność, której zieleń potrzebowałaby dodatkowych nazw, by chociaż spróbować zrozumieć jej różnorodność. Wszystko tu jest inne. Powolne, ze słońcem w wiecznym stanie rozproszenia.
Pływam zwykle dość powolnie, żeby nie zakłócać rytmu tego podwodnego świata, w którym jestem intruzem. Moje oczy chłoną całą tą wilgotną przestrzeń. To jest mój relaks. Zresztą wolę nurkowanie od spotykania się z chłopakami w moim wieku, którzy albo mówią o grach komputerowych, albo o dziewczynach. A mnie nie interesuje ani jedno, ani drugie. Nie rozumiem chęci przebywania w cyberprzestrzeni, tak jak oni nie wiedzą co mnie tak fascynuje w nurkowaniu. Co do dziewczyn mam dość mieszane uczucia. Coś tam w moim ciele mówi mi, że ich obecność może być całkiem przyjemna. Ale musiałbym wpierw przebrnąć przez randki, słuchanie tego o czym mówią. A ja wolę milczeć. Wypuszczanie słów przez otwór gębowy jest dla mnie stratą czasu. Czasami żałuję, że nie urodziłem się pozbawiony możliwości wydawania z siebie słów tak jak moja nie ma siostra. Może wówczas wszyscy daliby mi święty spokój.
Płetwy falują, kiedy nurkuję głębiej. Mam wrażenie, że mój skafander uległ skurczeniu, ale wiem, że to tylko ciśnienie. Ułuda. Wszystko jest tak, jak powinno być.
Kątem oka dostrzegam jakiś błysk. Za moimi plecami. Odwracam głowę. Cień łodzi wciąż faluje poza taflą wody. Nic nie uległo zmianie. A jednak zaczynam odczuwać strach. Nie mam pojęcia dlaczego. Pod wodą zwykle mam poczucie bezpieczeństwa. Tu nie ma głupich słów i złośliwych odpowiedzi. Wszystko jest spokojem. Próbuję unormować oddech, ale to nie pomaga. Strach przysiadł na moim karku jak kałamarnica i nie ma zamiaru puścić. Nie mam więc wyboru. Chcę płynąć w górę. Ale nie mogę. Moja noga utknęła. Zielone wodorosty zawiązały na niej swoje ciała. I wówczas czuję obecność kogoś jeszcze. Nie jestem sam. Nerwowo rozglądam się na boki. Panika jest czymś na co nurek nigdy nie powinien sobie pozwolić. Zamykam oczy i przywołuję w myślach spokojną taflę morza. To mnie uspokaja. Kiedy otwieram powieki widzę przed sobą oczy. Zielone, błyszczące oczy patrzą na mnie, a czyjeś blade ręce dotykają moich ramion, a potem nóg. Mam ochotę krzyczeć, ale przecież jestem pod wodą. Tu nie ma dźwięków. Odpycham od siebie postać i zaczynam silniej uderzać płetwami o wodę.
Kiedy wynurzam głowę na powierzchnię jest mi gorąco i ledwo oddycham. Może popłynąłem za głęboko i miałem halucynację? Łapię za burtę i wpadam na pokład kutra. Zrzucam z siebie sprzęt i leżę przez jakiś czas na deskach łodzi oddychając ciężko. Co to było? Co to do jasnej cholery było?
Dzień pomału zaczyna zachodzić, kiedy w końcu wstaję i zapuszczam silnik. Wieczorna bryza powiewa od strony lądu. Delikatny wiatr łagodnie gładzi taflę wody. Pod włos. Mam wrażenie, że powstające wybrzuszenia to pomruki zadowolenia. Morze lubi takie pieszczoty. W oddali dostrzegam światła latarek. Kilka albo nawet kilkanaście osób przeczesuje wodę smugami światła. Podpływam bliżej.
– To on! – ktoś krzyczy na mój widok.
– Jezu, całe szczęście.
– Gdzieś ty do cholery był? – pyta mnie ojciec a potem, wbrew szorstkości własnych słów przysuwa do siebie.
– Tato, przestań – mówię uwalniając się spod czułości. – Przecież wiesz, że każdego dnia idę nurkować.
– Nie było cię dwa dni! – krzyczy. – Dwa cholerne dni!
– To niemożliwe, przecież wypłynąłem… – urywam. Bo nie mam już pewności ile czasu minęło. Może zasnąłem na łodzi i nie zauważyłem, że czas wcale nie spał ze mną? – Przepraszam. Nie wiem jak to się stało.
– Najważniejsze, że jesteś cały. A gdzie Mary?
– Mary?
– Była z tobą.
– Pływałem sam – mówię. – Byłem sam na łodzi! – niemal krzyczę chcąc zagłuszyć jakieś skrobanie, które drapie moje myśli, że był ktoś jeszcze.

Tej nocy nie mogę zasnąć. Wałkuję łóżko wzdłuż i wszerz, w końcu siadam na jego brzegu i zsuwam z siebie kołdrę. Chłodne powietrze gładzi moje nagie ciało.
– Mary – mówię cicho. Jedyna dziewczyna, z którą potrafię rozmawiać, a raczej milczeć. Bo Mary zawsze jest cicha. Idealnie pozbawiona dźwięków. Czasami zabieram ją ze sobą i nurkujemy w tej przyjemnej ciszy braku słów. Jedynie morze wciąż szumi i mlaska jęzorem oblizując burtę kutra. Ale przecież tym razem wypłynąłem sam.
Pokłóciliśmy się. O coś co nie miało znaczenia. I na moje pytanie czy płynie ze mną pokręciła przecząco głową. Ale potem… Wstaję i podchodzę do okna. Dwa księżyce. Jeden szarpany wiatrem faluje na tafli wody. Jakby chciał się uwolnić, ale nie potrafi. Drugi zerka na niego z góry. Wyniosły i zimny. I wówczas znowu widzę zielone oczy. Patrzą na mnie szklistym odbiciem w szybie. Odwracam głowę. Ale pokój jest pusty. Nikogo nie ma. Kręcę głową. Chcę z niej strzepnąć to wrażenie obecności.
– Mary? – pytam, bo przecież dobrze wiem do kogo należą zielone oczy. Nikt mi jednak nie odpowiada. „Ona umarła”, słyszę w swojej głowie własny szept i zaczynam płakać, chociaż mężczyźni, nawet ci bardzo młodzi, nie płaczą, nie wolno im. Od dziecka dostają podprogowe informacje, że łzy narażają ich męskość, jakby faktycznie penis mógł się kurczyć z powodu kilku słonych kropli.

Wkładam spodnie i wychodzę z domu. Wieczorne powietrze jest lepkie i chłodne. Siadam na pomoście.
– Ja też za nią tęsknię. Czasami zapominam… – słyszę głos ojca.
– Wiem, tato – mówię. – Mnie też jej bardzo brakuje.
– Mam wrażenie jakby ona nas nie opuściła.
– To my jej nie potrafimy uwolnić. Dręczymy jej duszę. Trzymamy w tym miejscu, bo jesteśmy egoistami.
– Powinniśmy wreszcie ją pochować.
– Tak – przytakuję.

Nigdy nie odnaleźliśmy jej ciała. Utonęła pięć lat temu. Poszła z koleżankami popływać. Z tymi, których tak nie lubię, bo są piskliwe i głośne. Ale Mary, która od dziecka nie potrafiła mówić, uwielbiała ich towarzystwo. Może właśnie dlatego, że ona nie potrafiła tworzyć takiego hałasu co one. A może zwyczajnie lubiła ludzi. Niezależnie od tego czy mieli coś wartościowego do powiedzenia, czy nie.
Nie wiem która z nich wpadła na pomysł, by nurkować przy falochronie. Woda była spokojna, ale przecież Mary wiedziała, że to są tylko pozory. Pod granatową powierzchnią kryły się niewidzialne prądy. A jednak ta wiedza jej nie powstrzymała. Wskoczyła do morza. I to był jej ostatni w życiu skok. Szukaliśmy jej przez wiele dni, ale czasami morze nie wyrzuca swoich ofiar na brzeg. Chowa je. Pod kamieniem, w zagłębieniu skały, przechowuje niczym drogocenny skarb. Rozbiera do kości. Liże i pieści szczątki upodobniając je do muszli. W moich rejonach jest taka legenda. Mówi ona dziewczynie, która została porwana przez morze, gdyż jej oczy były tak samo zielone jak wodorosty pokrywające morskie dno. A ponieważ była bardzo dobra, nie umarła tylko zamieniła się w opiekunkę morskiej trawy. Od tego dnia, jeżeli jakiś nurek zaplącze nogę o te miękkie zielone sieci, ona wyplątuje go stamtąd, gdyż nie chce by ludzkie zwłoki okaleczyły piękno wodorostów.
Czasami mam wrażenie, że ta legenda opowiada o mojej siostrze. Chciałbym, żeby tak było.


wtorek, 14 sierpnia 2018

Wędrówka (opowiadanie, wydłużone)

Czasami mam wrażenie jakbym był obok. Obok sytuacji, w którą wdepnąłem jak w psie gówno leżące na chodniku; obok swojej żony, która nagle jest jakaś odległa i niemal zamazana, chociaż właśnie trwamy w uścisku zbliżającym i ciasnym; obok własnego ciała, którego czasami nie rozumiem, bo ono działa automatycznie i zanim w ogóle powstanie we mnie ochota, by gdzieś pójść, ono już tam dawno przebywa. Jestem obok własnych myśli, które obserwuję niczym zjawiska atmosferyczne – z fascynacją i lekkim przerażeniem. Miałbym ochotę wysnuć teorię o nieistnieniu własnego ja, ale to już chyba zbyt daleko idące wnioski. Zresztą wnioski zwykle mają chude, patykowate nogi, na których ledwo trzymają cały korpus przypuszczeń i analiz. Są więc raczej powolne i niekoniecznie skłonne do odległych wędrówek.

Wczoraj widziałem ducha. Wszedłem do łazienki, w której wcześniej kąpała się żona. Ciepła para przycupnęła na moich ramionach i włosach. Przez chwilę odczuwałem pokusę, by na tym zakończyć swoją bytność pod prysznicem, zostałem w końcu otoczony oparami mydła i wody, co dawało skąpe poczucie czystości, w końcu jednak doszedłem do wniosku, że lenistwo jest czymś niegodziwym, więc w ramach walki z jego przejawami otworzyłem plastikową kabinę. I wówczas ujrzałem mężczyznę. Całkiem podobnego do mnie, chociaż być może z lepiej rozbudowanym torsem. Całą resztę również miał bardziej wydatną, ale nie obudziło to we mnie zadawnionych kompleksów, w końcu wiem, że nie jest ważne nasze ciało, z pewnością to nie o nie w życiu chodzi. W każdym razie patrzyłem na nagiego mężczyznę stojącego w mojej własnej łazience i przez chwilę zacząłem podejrzewać swoją ukochaną o romans, ale po chwili dotarło do mnie, iż nie byłoby to możliwe z racji tego, iż cały dzień byłem w domu. Chrząknąłem znacząco, gdyż nie miałem pojęcia co w takiej sytuacji należy powiedzieć, mężczyzna jednak pozostał obojętny na moje wdychania i charkoty. W końcu wyrzuciłem z siebie krótkie zdanie w stylu: To nie jest pańska kabina. Ale nagi osobnik ani drgnął. Zdobywszy się na odwagę wyciągnąłem przed siebie rękę. Nie napotkała na żaden opór i może bardzo dobrze, gdyż celowaniem na oślep. W łazience byłem sam. Mężczyzna zniknął. I kiedy później opowiadałem o zdarzeniu swojej małżonce, ta powiedziała tylko: Ojej, lepiej zbudowany od ciebie? A potem spuściła głowę, jakby miała coś z tym wszystkim wspólnego.
Męczy mnie osobliwa myśl, iż oto byłem świadkiem cudzej fantazji, która została porzucona, niepotrzebna i zużyta, a jednak wystarczająco intensywna, by mogła przetrwać bez głowy, która ją stworzyła.
To nie był jedyny raz, kiedy ujrzałem coś osobliwego. Jakiś czas temu, teraz sobie przypominam, spotkałem pewną staruszkę. Jej kościste palce chwyciły moją dłoń i trzymały jak w szponach. Coś do mnie mówiła, ale nie mogłem niczego zrozumieć, gdyż jej głos był zbyt cichy albo to ja w głowie wcisnąłem „mute”. W każdym razie patrzyła na mnie w taki sposób, który mnie przerażał. I gdyby nie ten silny uścisk byłbym przekonany, że oto mam przed sobą ducha o czarnych włosach i pomarszczonej jak kuchenna ścierka twarzy. Coś mi dała. Jakiś zeszyt, który wyglądał na równie stary co ona. Jej usta wypowiadały szybko jakieś słowa, ale ja wciąż nie mogłem nic usłyszeć. W końcu kobieta zwolniła uścisk, a ja odszedłem do swoich spraw. Zeszyt wyrzuciłem do śmietnika za rogiem. I więcej o nim i kobiecie nie myślałem.


Pracuję w małej firmie, która oferuje równie małe zarobki. Tuż po studiach miałem wielkie aspiracje, fantastyczne plany i nierealne pomysły, jednak zmuszony przez życie i okoliczności, stopniowo z nich rezygnowałem. Odzierałem je z pierza. Skubałem, a na końcu opaliłem jak kurczaka i zjadłem. Chciałbym w jakiś sposób wyróżnić się ponad przeciętność, pokazać swoje intelektualne możliwości i zawiłości umysłu, ale brakuje mi odwagi. Bo musiałbym wszystko rzucić. Marny, ale realny i stały etat oraz pewność, że pieniędzy starczy do kolejnej wypłaty, a w razie wypadku będę miał opłacony pobyt w szpitalu. I te dogodności mnie krępują, związują moje pragnienia, ciskają je w kąt i mówią, żeby nie próbowały nawet unieść głowę. Nie wolno im na mnie patrzeć. W końcu mam żonę, która, jak większość kobiet, nosi w torebce hasło „poczucie bezpieczeństwa”, którym w razie konieczności może pomachać mi przed nosem. Są też dzieci. Dwójka. Wciąż małe i niezbyt samodzielne. Zapatrzone w tablet czy komórkę, dzieci nowej generacji, które urodziły się z palcami zdolnymi do przesuwania wirtualnych ikon. Czasami, kiedy patrzę na moich synów odnoszę wrażenie, iż siedzą oni za jakąś szybą, że są w zupełnie inne przestrzeni niż ja, a postęp technologii sprawia, że nie dam rady ich dogonić.

Jedziemy nad morze. Trasa dość długa i żmudna. Zaintonowałem więc jakąś piosenkę zapamiętaną z czasów, gdy miałem dziesięć lat i chodziłem do harcerstwa, z czasów, w których pistolety robiło się z patyków, a trzepak nie był zardzewiałym chochołem a drążkiem gimnastycznym, na którym spędzało się połowę wolnego czasu. Drugą trzeba było podzielić między sen a lekcje. W każdym razie zacząłem śpiewać, a głos mam całkiem dobry, niski, niepasujący do mojego trochę zbyt wątłego ciała. Moja żona podciągnęła kąciki ust w górę, zadowolona, rozmarzona, znowu młoda.
– Lubię jak śpiewasz, Mikołaju – powiedziała klaszcząc w dłonie.

Tylko chłopcy nagle się skrzywili i powiedzieli, żebym przestał, że to już niemodne tak nucić, że to im przeszkadza i nie mogą przeze mnie grać. Więc umilkłem. Zerknąłem w lusterko wsteczne i zobaczyłem cyber-synów z palcami mknącymi po błyszczących ekranach i poczułem, że przestaję pasować. Odstaję. Jeżeli świat zmierza w kierunku wirtualnej rzeczywistości, tacy jak ja, wcale nie starej daty, tylko Innej, pozostaną poza nim. Wypluci przez komputery, które sami stworzyliśmy. Odepchnięci przez dzieci, które przecież nie wzięły się z powietrza. I jak potem to nasze potomstwo, kiedy już osiągnie pewną dojrzałość (przynajmniej fizyczną, na emocjonalną ciężko liczyć), poradzi sobie z kreowaniem nowych istot? Takich z krwi i kości, namacalnych, płaczących nocami i ssącymi wielkie cycki wypełnione mlekiem? Nagle okaże się, że nie wystarczy klikać palcem, że trzeba użyć czegoś zupełnie innego, a to oznacza bliskość, pot, wydzieliny, całą tą odrzuconą dziwaczność. Więc jak sobie poradzą?

- Może byście pooglądali przestrzeń za oknem – mówię. – Nauczcie się świata, bo nikt tego za was nie zrobi.
– Tato, wrzuć na luz, teraz wszystko można zobaczyć w Internecie, to jest nasze okno – odparł starszy.
– Właściwie to nie bardzo wiem po co musimy chodzić do szkoły – wtrącił młodszy. – Przecież wystarczy wygooglać jak się czegoś nie wie i już.
– O Boże – jęknęła żona, chociaż nie była wierząca.
– Moi drodzy – powiedziałem i zaczerpnąłem głębszy oddech rozpoczynający przemówienie, ale nie zdążyłem niczego powiedzieć, gdyż nagle usłyszałem krzyk, a potem nastąpiło uderzenie. Ból wszedł w moje ciało niczym nóż, którym zwykle kroję chleb na śniadanie. Przez chwilę miałem wrażenie, że lecę w górę, a potem rozpadam się na tysiące kawałków tak samo jak przednia szyba, której okruszki boleśnie uderzyły o moją twarz. Przestałem należeć do siebie. Byłem jednocześnie z przodu i z tyłu samochodu. Krople mojej krwi głaskały swoim ciepłem coraz silniej zgniataną karoserię, a ja powoli osuwałem się w przestrzeń wolną od myśli, słów, hałasu. Umierałem ratami. Po kawałku. Aż do zgaszenia światła.


Otwieram oczy. Jasność jest tak natarczywa, że nie mogę wytrzymać jej obecności.
– Czy pan mnie słyszy – mówi jakiś anioł o całkiem przyjemnym, aksamitnym kobiecym głosie. Znałem kiedyś podobny. Byłem wówczas młody, a moje serce miało całkiem sporą pojemność, więc co chwilę zakochiwało się w innej dziewczynie. A może miłość była wciąż ta sama, tylko jej nośniki ulegały wymianie. W każdym razie pewnego wieczoru poszedłem z kolegą do pubu. Był koncert. Wokalistka stała z ustami przyciśniętymi do mikrofonu, z wielkim kapeluszem na głowie zasłaniającym większość jej twarzy, ale to nie było istotne. Liczył się ten aksamitny śpiew i wydatne usta, które z miejsca zapragnąłem mieć na własność, gdyż wówczas jeszcze nie rozumiałem znaczenia słowa „posiadać”. Spędziłem potem dwa tygodnie w jakimś obskurnym motelu, gdzie piosenkarka uczyła mnie rzeczy, o których nawet dzisiaj nie byłbym skłonny mówić na głos. I teraz słyszę ten sam albo bardzo podobny głos.
– Wszystko będzie dobrze – zapewnia kobieta, a jej głos niczym ciepłe ramiona wyciąga mnie z pustki, w którą znowu zacząłem spadać.


Pokój jest sterylny. W każdym razie takie wrażenie daje wszech panująca biel. Niezbyt przyjemna dla dopiero co obudzonych oczu. Przez chwilę walczę ze wzrokiem, który wszystko spłaszcza i pozbawia konturów. Jakbym leżał na kartce, a przestrzeń wokół mnie była jedynie delikatnie naszkicowana ołówkiem.
– Umarłem? – pytam, ale moje słowa są jakieś niezdarne i nie jestem pewien czy powiedziałem właśnie to słowo.
Biała postać odkleja się od ściany i podchodzi do monitora, którego obecności wcześniej nie zarejestrowałem. Czuję zapach krochmalu i lawendy.
– Parametry w normie – mówi bezbarwnie, jakby jej słowa nie były kierowane do mnie.
– Moje dzieci? Żona? – charczę.
– Proszę sprawdzić jeszcze saturację.
– W normie.
– Mój syn – mówię, ale już wiem, że nikt mnie nie słyszy. Moje gardło nie potrafi wydać z siebie odpowiednich dźwięków. Słychać jedynie skrzekot. Żabi skrzekot, który nie ma żadnego znaczenia. Zapadam w sen.

Śnię, że jestem zwinięty w kłębek i leżę w ciepłej, gęstej mazi. Słyszę miarowe uderzenia, ale nie wiem czy to moje serce, czy kogoś innego. Jest mi dobrze. Mógłbym żyć w tej bezpiecznej przestrzeni już zawsze. Wszystko wokół mnie jest jakieś spowolnione i odległe. Nic mnie nie może dotknąć, skrzywdzić. Próbuję dotknąć ręką twarzy i ten ruch trwa w nieskończoność. I to jest przyjemne. Inne. Nie ma pośpiechu. W końcu wkładam do ust kciuk i ssę zadowolony. Jestem szczęśliwy.

– A kto tu się obudził? – Słyszę koło ucha czyjeś szczebiotanie. – A pieluszka pełna. Trzeba ją zmienić mój maleńki.
Chcę protestować, ale te ręce, takie duże i silne, mają nade mną jakąś dziwną władzę. Unoszą mnie w górę, a ja wyginam swoje ciało, nagle tak skurczone, śmiesznie małe. Chcę powiedzieć coś rozsądnego, ale nie potrafię. Moje usta wypuszczają z siebie jedynie bulgotanie.
– Jaką masz rozkoszną pupcię – mówi kobieta, a ja zaczynam wrzeszczeć, bo dociera do mnie, że ona zaraz zacznie coś z tą rozkoszną pupą robić. I mam rację. Wilgotna ściereczka zostaje wsunięta pomiędzy moje skurczone jądra, a potem wędruje dalej, w kierunku odbytu. Drę się jak opętany, ale kobiety nie obchodzi moje upokorzenie, ona ma swój cel. Słyszy mnie, a jednak nie dociera do niej, co tak naprawdę pragnę dać jej do zrozumienia.
– No już tak się nie rzucaj, maleńki. Już dobrze. Pupcia musi być czysta, inaczej będzie odparzenie, a to boli. Chyba nie chciałbyś, żeby cię bolało, prawda?
Milknę. Ma rację, nie chciałbym, ale nie chcę też, by jakaś obca kobieta pakowała swoją rękę w moje genitalia.
Ciasno zawinięty w becik zostaję odłożony do łóżeczka. Gdzie ja do cholery jestem, dalej śnię?

Kiedy ponownie otwieram oczy widzę szybę samochodową. Próbuję zasłonić twarz przed jej odłamkami, ale szkło jest szybsze i jego okruchy wbijają się w moje gałki oczne. Wrzeszczę.

– Miałeś zły sen? Już wszystko dobrze, jestem przy tobie – słyszę aksamitny głos i nie protestuję, kiedy jego właścicielka bierze mnie na ręce. – Chciałbyś zostać ze mną? Ja nie mogę mieć dzieci, ty jesteś takim bezbronnym okruszkiem. Mogłabym… – nie kończy zdania. W tle słyszę jakieś głosy. Odkłada mnie na miejsce i wychodzi. Światło jest zgaszone, ale po zapachu lizolu wnioskuję, że wciąż jestem w szpitalu. Próbuję wytężyć umysł, ale moje myśli są jakieś rozproszone. Nie potrafię ich zgarnąć w jedno miejsce i posegregować. Znowu zasypiam.


– Tatoooo! – słyszę i zaczynam płakać, bo wiem, że głos mojego syna jest zbyt daleko, bym mógł cokolwiek zrobić. Umieramy jednocześnie, ale ta świadomość wcale nie łagodzi strachu i bólu.


– To jak, zostaniesz ze mną? – aksamitny głos oferuje matczyne ciepło i bezpieczeństwo, a ja nie marzę teraz o niczym innym. Wyciągam w górę ręce. Moja pamięć rozpada się. Pocięta przez przednią szybę przeszłość, umiera. Kim jestem? Gdzie ja jestem? – Będę twoją mamą, Mikołaju – słyszę i przez chwilę mam wrażenie, że to samo zdanie powiedziała moja matka czterdzieści lat temu, kiedy postanowiła mnie adoptować. Zamykam oczy.



***

Mężczyzna przeszedł na drugą stronę ulicy. Jego ruchy były zamaszyste. Za duże. Nieprzewidywalne. Był długi i tykowaty. Na takich jak on kobiety nie zawieszały wzroku na dłużej niż na kilka sekund. Ale jemu to nie przeszkadzało. Nie żył wcale w świecie, który musiał każdego dnia mijać w drodze do laboratorium. Dla niego liczyły się tylko liczby. I tylko czasami, kiedy wracał do pustego mieszkania, zasypiając w pustym łóżku, marzył o czyimś dotyku dającym przyjemne ciepło. Potem jednak wstawał świt a wraz z nim nowe myśli, pomysły i Mikołaj zapominał o tym, że człowiek jest istotą społeczną.
– Och, przepraszam – powiedziała młoda kobieta potrąciwszy go na pasach.
– Nie szkodzi – mruknął i zaczął iść dalej. W głowie analizował wczorajszy eksperyment sugerujący, że po podaniu myszom odpowiedniej dawki ksenofibrilum, te zaczynają wpadać w dziwny letarg. Jakby odnalazły zupełnie inną przestrzeń. A przecież nie były znarkotyzowane. Ksenofibrilum nie powinno dawać takich skutków. W przyszłości lek ten miał leczyć starczą demencję, a nie ją pogłębiać.
– Mikołaj? – zapytała kobieta, więc spojrzał na jej ładną, symetrycznie skonstruowaną twarz, na jej bladą, niemal białą skórę i czarne włosy.
– My się znamy? – zapytał zupełnie niepotrzebnie, bo najwidoczniej kobieta go pamiętała i teraz patrzyła na niego w taki sposób jakby ujrzała ducha.
– Mój Boże, jak to możliwe – powiedziała, a jej mała broda wpadła w dziwne drżenie, którego mężczyzna w pierwszym momencie nie zrozumiał.
– Pani chyba mnie z kimś myli – odparł w końcu, ale kobieta go już nie usłyszała. Jej delikatne ciało upadło na chodnik. Przykucnął obok niej i dotknął jej szyi. Puls miarowo wystukiwał dobrze znany rytm.
– Tu ktoś leży! – posłyszał. Ludzie zaczęli zbijać się w kłębowisko nóg, rąk i ciekawych sensacji oczu.
– Proszę się odsunąć, przecież ona potrzebuje tlenu.
– Niech ktoś zadzwoni po pogotowie!
– Jak się układało w pozycji bocznej ustalonej? Ktoś może pamięta?
Nie mógł wstać. Tłum trzymał go kurczowo przy kobiecie. I tylko pomiędzy niektórymi nogami były prześwity, więc na czworaka zaczął się przedzierać w stronę, gdzie było laboratorium. Nie chciał myśleć o czarnowłosej dziewczynie. To nie był jego problem. Chyba. Nie mógł być. Z pewnością go z kimś pomyliła. Z pewnością.

Stała tam. Następnego dnia, kiedy szedł do pracy, ona znowu stała na chodniku. Wyglądała jak zjawa i przez chwilę zastanawiał się czy jest prawdziwa. Może to duch? Próbował zawrócić, ale od razu rozpoznała jego szczupłą sylwetkę na tle innych, nie tak chudych i nie tak wysokich. Zaczęła iść w jego kierunku, a on nie miał pojęcia co zrobić. Nigdy nie lubił rozmów z kobietami, a ta go przerażała.
– Mikołaju – powiedziała, kiedy była już blisko, ale on pokręcił głową przecząco i wyciągnął rękę przed siebie.
– Nie – odparł tylko, a ona nagle przystanęła. Po jej policzkach zaczęły spływać krople. „A przecież nie pada”, pomyślał i dopiero wówczas zrozumiał, że kobieta płacze. – Czego pani ode mnie chce?
– Ty naprawdę mnie nie pamiętasz? – zapytała i ten głos, tak delikatny i aksamitny wydał mu się znajomy. Była w nim jakaś przyjemna miękkość, którą dobrze znał. Tylko skąd?
– Nie jesteś stąd – powiedział, a ona pokręciła głową przecząco.
– To ty nie jesteś stąd – odparła. I nic z tego nie zrozumiał, bo przecież w Mieście żył całe swoje życie. Był tego pewien. Nie pamiętał żadnego innego miejsca, do którego by wyjeżdżał. Właściwie nie pamiętał niczego sprzed podjęcia pracy w laboratorium. Kim był?
Wyciągnął przed siebie rękę. Zapragnął dotknąć tych czarnych włosów, które opadały na jasny policzek kobiety, ale jego dłoń nie napotkała na żaden opór.
– Ciebie tu nie ma – wyszeptał. – Jesteś moim wspomnieniem…
– Mikołaju – powiedziała drżącym głosem. – Umarłeś kilka lat temu.


***

Otwieram oczy. Moje serce bije jak szalone. Nie mogę go uspokoić. Próbuję unormować chociaż oddech, ale to i tak nie pomaga. Ból przenika przez moją klatkę piersiową. Coś jest nie tak. Mam wrażenie, że rzeczywistość wokół mnie jest jak masa plastelinowa, można ją dowolnie formować, zmieniać, przekształcać. I to mnie przeraża. Jakbym cały czas spał.
Dotykam ręką czoła. Kropelki potu pomału spływają wzdłuż nosa i skroni. Wycieram je wierzchem dłoni, a potem przykładam do ust. Czuję smak morza i zapach ludzkiej skóry. Więc jednak żyję. Wciąż istnieję.
Próbuję usiać, ale jakoś nie potrafię. Coś mnie przygniata. Jakiś ciężar, którego nie potrafię rozpoznać. I wówczas dociera do mnie, że ktoś na mnie leży. Wyciągam rękę i odsuwam czarne włosy z bladego policzka. Kobieta z mojego snu. Moja żona.


Kiedy ponownie otwieram oczy jestem w tym samym sterylnym pokoju, w którym, przeczuwam, że już kiedyś byłem. Moją twarz ściska ciasno biała przepaska. Bandaż. Coś się wydarzyło. Jakiś wypadek? Nie mogę sobie przypomnieć. Próbuję ustawić swoje ciało tak, by widzieć coś więcej, ale mam wrażenie, że jestem za ciężki. Wszystko wokół mnie jest przytłaczająco ciężkie.
– Proszę nie próbować nic mówić – słyszę czyjś przyjemny głos. Znam go. Ale skąd?
– Śniłem… - charczę, ale moje słowa są jakieś kalekie i nie jestem pewien czy kobieta mnie zrozumiała.
– Był wypadek... – mówi pielęgniarka, a przed moimi oczyma zaczyna roztaczać się wizja odłamków szkła.
– Żona? – pytam. Kobieta kręci głową, a ja nie mam pewności czy dlatego, że moja żona umarła czy po prostu nigdy nie miałem żony. Zaciskam z całych sił powieki. Chciałbym odzyskać swoje życie. „Tylko które?”, pyta jakaś natarczywa myśl, która przepływa przez moją głowę. Ale myśl jest jak obłok. Ma płaski brzuch i niemal przezroczyste ciało. Szybko znika.



***

Wstaję. Nie jest to łatwe. Moje ciało jest jak worek kartofli, który muszę jakoś udźwignąć, a nigdy nie pracowałem fizycznie. Marny ze mnie osiłek. W końcu jednak daję radę i idę w stronę łazienki. Wczoraj ściągnęli mi bandaż z twarzy i chcę zobaczyć co z niej zostało. Pielęgniarka patrzy na mnie z pewnym zdziwieniem, może nawet przerażeniem. Dlaczego? Czy odłamki szkła tak bardzo mnie odmieniły?
Zielone kafelki straszą wizytą w PRL-u. Wszystko tu jest jakby z zeszłej epoki. Podchodzę do szklanej tafli. Ktoś musiał wcześniej używać dużo ciepłej wody, gdyż jest zaparowana. Wycieram ręką białą mgłę. Z lustra nie patrzy na mnie nikt. Nie mam odbicia. Krzyczę.

Czyjeś ręce podnoszą mnie z ziemi. Najwidoczniej zemdlałem. Kiedy byłem dzieckiem bałem się wampirów. Mówiono, że nie mają swojego odbicia, gdyż istnieją tylko pośrednio. Tak niezupełnie. Tylko trochę. Czy ja też jestem niekompletny?


– Nie widzę siebie – szepczę.
– To może być szok. Proszę na razie skupić się na odpoczynku. Po południu przyjdzie do pani psycholog.
– Pani? – chcę zapytać, ale pielęgniarka wlewa coś do moich żył i sen nadchodzi szybciej niż słowa.


Budzę się wieczorem. Dotykam ręką włosów. Delikatny meszek łaskocze opuszki palców. Musieli mnie ogolić. Więc obrażenia nie dotyczyły jedynie twarzy, ale też tego co mam pod czaszką?
Wdycham znajomy już zapach lizolu. Przynajmniej mam pewność, że to wciąż ten sam szpital. W pokoju nikogo nie ma. Siadam na łóżku. Moje stopy są śmiesznie małe. Niemal dziecięce. To samo z łydkami. Szczupłe, zgrabne. Wędruję wzrokiem w górę. Chwytam koszulę, w której muszę wyglądać śmiesznie, i zaczynam ją unosić. Brzuch. Z podłużną blizną u jogo podstawy. Wyrostek? Nie, trochę za długa. To musiała być bardziej rozległa operacja. Unoszę koszulę ponad żebra. Okrągłe, zgrabne piersi sterczą z mojej klatki piersiowej.
– Ja pierdolę – mówię i próbuję je pomacać, odruch niemal bezwarunkowy. Kto by nie miał ochoty na dotykanie takich piersi? Tylko dlaczego one tkwią w moim ciele?
– Lepiej się pani czuje? – pyta czyjś głos a się czuję jak przyłapany na gorącym uczynku.
– Co wyście mi zrobili?
– Pani Aniu, jest pani w szoku pourazowym. Chciałabym z panią o tym porozmawiać.
– Mam na imię Mikołaj.
– Mikołaj? – głos kobiety wyraża zdumienie. Wyciąga jakiś notes i zaczyna w nim coś bazgrać.
– Zadam ci kilka kontrolnych pytań, mogę? Spróbujemy w ten sposób sprawdzić co się stało.
Kiwam głową, że się zgadzam i poprawiam koszulę.
– Wiesz jakiś dzisiaj jest dzień? Który rok?
– Nie wiem jak długo tu leżę, ale ostatnie co pamiętam to sierpień 2018.
– Dwa-ty-sią-ce-o-siem-na-sty? – powtarza cedząc każdą sylabę.
– Tak.
Kobieta pochyla się w moją stronę. Czuję teraz jej oddech. Niezbyt świeży.
– Ile masz lat?
– Czterdzieści.
– To się akurat zgadza – mówi. – Czy wiesz dlaczego przebywasz w szpitalu?
– Miałem wypadek samochodowy – odpowiadam. – Jechałem z żoną i synami nad morze i nagle coś w nas uderzyło.
– Nagle?
– Tak.
– Nie widziałaś co to było?
– Nie… – mówię i nagle uświadamiam sobie, że nie mam pojęcia czy to ja w coś wjechałem, czy może inne auto wpadło na nas. Moje wspomnienia są wyraźne, a jednak nie mam pojęcia jak doszło do wypadku. Jakbym wjechał w ścianę. – Ale tam nic nie mogło stać. Droga była pusta.
– I nie jest dla ciebie dziwne, że coś się pojawiło tak nagle? Jesteś kiepskim kierowcą? Byłaś pijana?
– Nie. Zawsze prowadzę auto ze sporą rozwagą, nie rozumiem…
– A jeżeli na drodze niczego nie było?
– Słucham?
– Bo nie było żadnej drogi.
– O czym pani mówi? – pytam, a mój głos brzmi kobieco, niemal aksamitnie.
– W czasie operacji, którą przeprowadzaliśmy doszło do awarii. Być może, to takie moje przypuszczenie, doszło do stymulacji obszaru odpowiedzialnego za poczucie czasu.
– Jakiej operacji?
– Anno, od dziecka przebywasz w tym szpitalu. Jedna z pielęgniarek była dla ciebie jak matka. Ale jakiś czas temu zmarła, a ty nie mogłaś znieść tej straty. Męczyłaś się. Pierwszy raz w swoim życiu krzyczałaś. Cały czas musiałaś być na prochach, powoli umierałaś. Lekarz zdecydował więc, że spróbujemy nowatorskiej metody… Otworzyliśmy twoją czaszkę.
– Nie – mówię i wstaję z łóżka.
– Stymulowaliśmy różne ośrodki twojego mózgu. Pobudzaliśmy go do pracy…
– Nie – powtarzam i podchodzę do drzwi. Szarpię za klamkę. Zamknięte.
– Musisz sobie przypomnieć… Anno, spróbuj…
– Mam na imię Mikołaj – odpowiadam bez przekonania. – Mikołaj – mówię a po moich policzkach zaczynają spływać łzy.


***

Wiosenne świtało jest natarczywe. Jakby słońce chciało pobudzić do życia nie tylko zieleń, ale i oczy oraz skórę osób, które wyszły z domu. Opierając się na lasce kobieta rusza przed siebie. Świat wygląda inaczej. Jej pamięć zatarła pisk opon i ten pośpiech, który towarzyszy krokom przechodniów. Ona idzie wolno. Delektuje się wolnością. Po tylu latach, wreszcie pozwolono jej wyjść. Nie dlatego, że uznali, że jej stan jest stabilny, ale dlatego, że o niej zapomnieli. Przez ostatnich czterdzieści lat istniała obok wszystkiego, w zawieszeniu. Leki mąciły jej myśli, ale ona miała swój sekretny dziennik, w którym wszystko spisywała. I teraz szła ulicą, którą, była przekonana, kiedyś chodziła do pracy, a jej serce biło jak szalone. W końcu miała go spotkać. Odda mu swoje notatki. Mikołaj musi zrozumieć. Tylko on może przerwać to wszystko.
– Mikołaj – powiedziała i wygięła usta w rodzaj uśmiechu. W szpitalu nie pozwalano jej wypowiadać tego imienia. Było na liście słów zakazanych. Ale ona je pielęgnowała, podlewała i karmiła swoimi myślami.
I nagle przypomniała sobie, że kiedyś już do niego poszła, kiedy była jeszcze młoda. A może to nie była ona. Może coś jej się pomyliło.
Przycisnęła dziennik do pomarszczonej piersi.
Szedł ulicą zapatrzony w telefon komórkowy. Serce kobiety zaczęło bić jak szalone. Wyglądał niemal tak samo jak go zapamiętała. Tyle razy spoglądała na tę twarz w lustrze. Ale to było dawno temu. Wyciągnęła rękę i chwyciła mężczyznę za nadgarstek. Spojrzał na nią zdziwiony.
– Musi pan to przeczytać. – Podała mu dziennik. – To bardzo ważne. Niech pan nie jedzie z żoną na wakacje. Nie teraz. Teraz jest niebezpiecznie. W tym zeszycie wszystko opisałam. Mikołaju, musisz mi uwierzyć, to uratuje i ciebie, i mnie. Błagam. Przeczytaj nasze notatki. Kiedy wszystko zrozumiesz… Czy czas wróci na właściwie tory?
Mężczyzna wziął zeszyt.
Przez jakiś czas kobieta stała na chodniku wpatrując się w dal.
– Wszystko jest płynne – wyszeptała opadając w ciemność.

niedziela, 12 sierpnia 2018

Podrugiej stronie, ja (cz.III, ostatnia)

Kobieta podnosi głowę i zerka w stronę okna. Poranna mgła napiera mlekiem na szyby. Słońce jeszcze jest schowane za górskimi szczytami. Trochę czasu minie zanim je zdobędzie i rozświetli przestrzeń na żółto. Do tego czasu świat będzie tkwił w dziwnej niepewności.
Masz ochotę na spacer?
Pies porusza ogonem i zaczyna szczekać.
Ciii – upomina go kobieta. – Jeszcze obudzisz chmury, a ja dzisiaj mam ochotę na błękitne niebo.


– Błagam, już dość – mówię i próbuję zasłonić dłońmi oczy, ale ktoś chwyta moje ręce.
– Patrz co jej zrobiłaś! – krzyczy ten, którego głos wydawał mi się początkowo seksowny. Teraz jednak zmieniłam zdanie. Każde jego słowo jest jak ślina, którą chciałby mnie opluć. I ta nienawiść. I czym ja sobie zasłużyłam? Przecież nigdy nie byłam w żadnej górskiej chacie.
– Nigdy nie byłam… – zaczynam mówić, ale urywam w połowie zdania. Bo już wiem, że jednak byłam. Tak, byłam i widziałam kobietę o czarnych włosach, ale wówczas sprawiała ona wrażenie całkiem żywej. Zdecydowanie żywej i pełnej tego zapału charakterystycznego dla kobiet, które zasila jakaś pieprzona energia słoneczna.


Ależ proszę, niech pani wejdzie – mówi i wykonuje ręką gest zapraszający. Ubrana na czarno kobieta przez chwilę stoi w miejscu, jakby nie była pewna czy ma ochotę na przekroczenie progu, ale potem robi krok do przodu.
Ma pani piękny dom.
Dziękuję. Mów do mnie Anna – wyciąga szczupłą dłoń, która prawie niknie w tej drugiej, szerokiej i szorstkiej.
Ja też mam na imię Ania – odpowiada kobieta.
A to jest Budrys. – Bernardyn staje pośrodku salonu i obnaża swoje sporej wielkości zęby. – Proszę się go nie obawiać, jest łagodny jak baranek.
Sprawia wrażenie groźnego.
Budrys, leżeć, co ty wyprawiasz? Przecież nie tak witamy gości! – upomina go, ale pies wciąż stoi na lekko ugiętych łapach, gotowy do skoku.


– To był przypadek – mówię i czuję, że moje słowa brzmią fałszywie.
– Przypadek?
– Nie powinnam była zaglądać do jej laptopa. Popełniłam błąd… Ale nie mogę sobie przypomnieć co zobaczyłam! Nie pamiętam!

Jeżeli przeszkadzam, to przyjdę później.
Ależ nie! Przyjemnie raz na jakiś czas kogoś gościć. Żyję tutaj trochę jak pustelnica.
Uśmiecha się, ale w jej śmiechu nie ma radości. – Kiedy jestem w trakcie pisania powieści zapominam o całym świecie, a przecież nie powinnam, bo on istnieje i dopomina się o moją osobę w ten czy inny sposób. Towarzystwo psa nie zastąpi tego ludzkiego, chociaż czasami mam wrażenie, że Budrys dobrze wie o czym mówię.
A o czym piszesz, jeżeli to nie tajemnica?
To kryminał. Napijesz się czegoś ciepłego?
Z przyjemnością.

Ciepło napiera na moją skórę, a potem wychodzi spod niej w formie wilgotnych kropelek.
– Co takiego przeczytałaś? – mężczyzna niemal krzyczy a ja zyskuję pewność, że nie jest policjantem, że musi być w jakiś sposób zaangażowany emocjonalnie w całą sprawę. Może to były kochanek, który uświadomił sobie utraconą szansę, bo chyba nie miała męża. Nie mogła mieć. W końcu mieszkała sama z psem.

Słodzisz? – zapytał głos z kuchni.
Dwie łyżeczki – odparła kobieta i poczuła, że może nie wypada aż tyle. Że w tym domu, gdzie wszystko miało swoje miejsce, zbyt duża ilość cukru może okazać się jakąś przeszkodą. Ale było już za późno na wycofanie swoich słów. „Albo tylko jedną”, zabrzmiałoby dziwnie przygnębiająco.
Wstała z kanapy i podeszła do biurka, na którym stał otwarty laptop. Odruchowo dotknęła touchpada. Ekran pojaśniał.
– „Dwie łyżeczki” – przeczytała na głos. – „Odparła kobieta i poczuła, że może nie wypada aż tyle. Że w tym domu, gdzie wszystko miało swoje miejsce, zbyt duża ilość cukru może okazać się jakąś przeszkodą. Ale było już za późno na wycofanie swoich słów. „Albo tylko jedną”, zabrzmiałoby dziwnie przygnębiająco”-- dokończyła i poczuła, że nie jest w stanie stać o własnych siłach.
To mój komputer. Czytanie tego co tam napisałam jest jak rozrywanie koperty z prywatną korespondencją – powiedziała kobieta o czarnych włosach wchodząc do salonu z parującymi herbatą filiżankami.
Nie rozumiem… Jak mogłaś przewidzieć…
Niczego nie przewiduję – kobieta odłożyła tacę. – Ciebie po prostu tutaj nie ma.


Otwieram oczy. Moje serce bije jak oszalałe. Przez chwilę nie mam pojęcia ani gdzie się znajduję, ani nawet kim jestem. Ale po chwili wszystko we mnie zaczyna łagodnieć. Oddech zwalnia i nabiera pewności, że jestem bezpieczna. Tylko dlaczego? Dotykam głowy, ale nie wyczuwam krwi czy guza.
Wstaję z łóżka i wsuwam na nogi ciepłe kapcie. Szurając o drewnianą podłogę idę do lustra. W powietrzu wyczuwam słodkawy zapach charakterystyczny dla psich łap. Włączam światło i przez chwilę stoję oniemiała. Po chwili jednak oddycham z ulgą. Wszystko jest na miejscu. Odgarniam swoje czarne włosy przez jakiś czas spoglądając z zadowoleniem na szczupłe dłonie.
– Witaj, Anno – mówię, a kobieta w lustrze kiwa głową jakby posiadała osobne życie, ale przecież to jestem ja, prawda? To muszę być ja.



piątek, 10 sierpnia 2018

Po drugiej stronie, ja (cz.II)


Kobieta spojrzała za okno. Wiosenne roztopy odsłoniły kępki pożółkłych traw i szare labirynty krzaków, które jeszcze nie zdążyły porosnąć zielenią. Dzikie róże wyglądały teraz dość smutno i ponuro, pozbawione swoich różowych rumieńców. Strumień spływającej z gór wody toczył się leniwie po wzgórzu i zakręcał tuż przy domu, obmywając podmurówkę, którą kobieta dopiero co remontowała i odgrzybiała.
Bezczelnie sika mi na podjazd – powiedziała i zaśmiała się na myśl, że ta wąska rzeka ma w sobie coś z jej psa. Duży łeb bernardyna nawet nie drgnął. – Budrys, jak możesz tak długo spać?
Tym razem pies uniósł głowę i spojrzał na swoją panią wzrokiem oddania i uwielbienia, a ona wiedziała, że jej puchaty towarzysz oddałby za nią życie, gdyby tylko go oto poprosiła. Ale nie miała zamiaru. Zresztą, w tej chacie była bezpieczna. Przynajmniej na razie.
Chodź, odgrzejemy sobie jakieś smakowite kąski. Wczoraj kupiłam dla ciebie żeberka.
Pies zamerdał ogonem. – A ja może zjem kaszę jaglaną z cebulą. Ty byś tego raczej nie tknął, prawda?
Budrys jak na potwierdzenie skinął swoim wielkim łbem. Kobieta wyciągnęła rękę. Poczuła przyjemną puchatość, którą poklepała po grzbiecie. Czarny kosmyk włosów opadł jej na policzek, więc zaczesała go za ucho.
Dość tych pieszczot, nie samą miłością można żyć – powiedziała z uśmiechem a pies zaszczekał radośnie po czym pobiegł w stronę kuchni.



Ból wszedł w jakiś sposób pod moją czaszkę i coś mu się najwyraźniej nie spodobało, gdyż próbuje z niej wyjść uderzając pięściami w kości skroni i potylicy. Jęczę próbując dosięgnąć głowy i chcąc ocenić czy zimna ciecz, która spływa mi koło ucha to krew, czy może jednak coś zupełnie innego, ale moje ręce są związane i nie mogę nimi poruszyć. W panice zaczynam rzucać się na boki – wieloryb, którego pokonała sieć zastawiona na dużo mniejsze od niego stworzenia. Po chwili zaczyna do mnie docierać, że to nie ma sensu, że walka z węzłami, które oplatają moje ręce i kostki, zrobione nieudolnie ze sznurka lniane bransoletki, nie ma sensu. Uspokajam oddech i przymykam powieki, chociaż otaczająca mnie ciemność i tak nie pozwala bym dostrzegła w niej cokolwiek. A jednak łatwiej skoncentrować się z zamkniętymi oczyma. Więc wciągam w nozdrza zapach stęchlizny, cementu, starych ziemniaków i mrocznego chłodu, charakterystycznego dla każdej piwnicy. Jakby zejście do podziemi namaszczone było znakiem końca. Tylko dlaczego w przedsionku piekieł jest tak zimno? Wypuszczam oddech przez usta. Jestem już spokojna. Nasłuchuję. Ale wokół panuje cisza. Bezdźwięk, który jest nieprzyjemny i ma w sobie coś nienaturalnego. Może umarłam i teraz czekam w kolejce na ważenie duszy, która i tak nie ma szans dostać się do nieba, gdyż nie była skłonna uwierzyć w jego istnienie. Nie. Czuję wyraźnie ból i bicie własnego serca. Więc żyję. Nawet zaczynam myśleć, chociaż ciężko o jasność umysłu będąc pogrążonym w mroku.
Czyjeś kroki dochodzą z pomieszczenia, które jest nade mną. Zatem drewniany strop. Co to za miejsce? Otwieram oczy i próbuję je przyzwyczaić do ciemności, ale ta jest zbyt gęsta. Dostrzegam jedynie jakieś cienie, karykatury kątów, może też mebli i wykrzywiony zarys drzwi. Nie mam pojęcia dlaczego, ale już nie czuję strachu. Narasta we mnie złość. Mam wrażenie, że ktoś zamknął mnie tu dla żartu i trzyma, żebym nabrała większej pokory. Bo przecież w moich powieściach od czasu do czasu bohaterowie tkwią w pułapkach. Są związani i czują zapach stęchlizny.
– Kurwa, ja chyba śnię – syczę, ale moje słowa nie kończą tej sceny, bo węzły na moich nadgarstkach są prawdziwe.




Pozwalam Budrysowi, żeby sikał tak długo jak ma na to ochotę. A że jest sporych rozmiarów psem to zwykle sterczy prawie minutę z uniesioną w górę nogą. Psi jogin nieświadomy wykonywania własnej wersji pozycji półksiężyca.
Możesz trochę przyspieszyć? Trochę mi zimno – mówię, ale pies ma własne plany i nie zwraca na mnie uwagi. – Jakbym była w cholernej piwnicy – dodaję i nie wiem czemu ta myśl wywołuje we mnie dziwny dreszcz.





Kroki są coraz bliżej. Po chwili wąski strumień światła wnika do mojej nory i już wiem, że po mnie przyszli, że za chwilę być może nastąpi koniec.
– Rozwiąż ją.
Ktoś świeci mi latarką po oczach, więc nie mam pojęcia kim są oprawcy. Ale głos jednego z nich jest nawet przyjemny. Głęboki, męski, seksowny. Ktoś taki idealnie pasuje do roli kochanka szepczącego miłe (albo sprośne) słówka do kobiety, którą ma zamiar przelecieć. Ale ten tutaj z pewnością nie ma zamiaru uczynić ze mnie swojej nałożnicy. Pcha mnie w stronę schodów, jakbym nie była kobietą tylko kawałkiem mięsa. Nie widzi moich sporych rozmiarów cycków, tylko te dwa pośladki, które nagle i mi zaczynają przeszkadzać. Chciałabym zniknąć, zamienić się w myszkę i uciec do jakiejś nory. Pierwszy raz odczuwam niechęć do samej siebie, jakby to obrzydzenie, z którym jestem popychana weszło we mnie głęboko i coś tam połamało. Dlaczego nie zaczynam wyć ze złości i żalu? Powinnam krzyczeć. Ale nie robię nic, tylko idę w milczeniu.
– Wejdź tam – mówi przystojny Głos, a ja bez słowa sprzeciwu wchodzę do pokoju, w którym stoi biurko, krzesło i lampa wycelowania prosto we mnie.


Ekran komputera pojaśniał, kiedy otworzyła jego paszczę. Przez chwilę siedziała wpatrując się w pustą kartkę LibreOffice Writera i dopiero po chwili położyła palce na klawiaturze. Nie musiała długo czekać, dobrze wiedziała o czym chce napisać.


– Zaszła pomyłka – mówię i czuję sztuczność swojego głosu. Wolałabym, żeby brzmiał bardziej ponętnie i przekonująco, ale zaschło mi w gardle, więc wydobywam z siebie rodzaj charkotu.
– Pani Anna Wyszkowska?
– Waszkowska – poprawiam mężczyznę. – Wolałabym Wyszkoni, ale jakoś nie wyszło – dodaję siłując się na żart.
Mężczyzna wstaje i podchodzi do biurka. Zapala papierosa. Cała scena wygląda jak z filmu opowiadającego o czasach komunizmu, przesłuchań i racji, która zawsze była po stronie Władzy.
– Ja tu, proszę pani, nie jestem po to, żeby sobie ucinać zabawne pogawędki – zaciąga się papierosem po czym pluje mi szarym dymem w twarz. Lubię zapach tytoniu, ale ten jest jakiś duszący i natarczywy, więc zaczynam kaszleć. – Ja jestem po to, żeby dowiedzieć się było naprawdę.
– Nie mam pojęcia o czym pan mówi…
– Mówię o kobiecie, którą znaleźliśmy martwą w pani mieszkaniu.
– Martwą kobietę? W moim mieszkaniu? Ale… To niemożliwe…
– Proszę spojrzeć – podsuwa mi pod nos zdjęcia, a ja wcale nie mam ochoty na nie patrzeć, więc odsuwam głowę, ale mężczyzna, który stał za mną chwyta moją twarz i celuje nią prosto w fotografie. – Czy to wygląda jak coś, co jest niemożliwe?
Krew. Na jej nagim ciele i ścianach. Czy człowiek faktycznie ma w sobie tyle krwi?
– To nie może być moje mieszkanie – mówię po chwili. – Nie mam zielonego dywanu.
Mam wrażenie, że znalazłam się we własnej powieści i ta wizja jest przerażająca. Próbuję zrozumieć całą sytuację, ale nie mam pojęcia w co mnie ktoś wrabia. Martwa kobieta, strzęp ludzkiego ciała, leży z rękoma rozrzuconymi na boki. Czarne włosy są przylepione do jej policzków i czoła, więc prawie nie widzę jej twarzy, ale czuję, że musiała być piękna. I zgrabna. Zdecydowanie jedna z tych szczupłych lalek, która kazdego dnia katuje się ćwiczeniami i dietą po to tylko, żeby zrobić na złość takim jak ja, zwyczajnym kobietom, które normalnie miałyby w dupie brak cellulitu i smukłe biodra. Ale nie mogą mieć, bo zawsze w okolicy będzie przebywała taka, co nosi ciuchy w rozmiarze XS.
– Dywan można zwinąć i rozwinąć. Proszę spojrzeć tutaj. – Pokazuje mi inną fotografię. Drewniane, solidne biurko, a na nim laptop. W tyle obraz przedstawiający jakąś mandalę. Ale nie jestem pewna, bo pełno na nim krwi. Mam jednak wrażenie, że faktycznie znam to miejsce. I ta myśl mną wstrząsa, bo przecież to niemożliwe.

wtorek, 7 sierpnia 2018

Po drugiej stronie, ja (cześć I)

Od jakiegoś czasu śnię o domku w górach. Drewnianym, z brązowymi okiennicami przylepionymi po bokach okien. Właściwie nawet nie wiem czy to jest sen. Po prostu widzę chatę i tę kobietę o czarnych włosach, które musiała od dziecka kąpać je w nocnym niebie, bo jak inaczej wytłumaczyć to, że są tak idealnie czarne? Mojej wizji towarzyszy zapach. Słodkawy i mdlący. Może przypalonego mleka, a może czegoś zupełnie innego.
Za każdym razem, kiedy próbuję podejść do pochylonej nad biurkiem kobiety, a ona zaczyna unosić głowę, żeby na mnie spojrzeć, moja wizja zostaje przerwana, niczym sen zakończony natarczywością budzika.
Jak często trzeba o czymś śnić, by zyskać pewność, że to wcale nie jest sen, tylko strzęp wspomnień? Czy mogłam kiedyś doświadczyć czegoś podobnego? I dlaczego właśnie teraz to wszystko na mnie napiera, przyciska, drażni? Mam ochotę uciec, odejść od tego, co mogłoby przywołać ponownie owo uczucie, że coś jest nie tak, że jakiś fragment mojej rzeczywistości wymknął się spod kontroli i biegnie własnym torem, na którego nie mam żadnego wpływu. A przecież lubię Mieć Wpływ. Zwykle kontroluję sytuację, gdyż właśnie to jest moje główne zadanie. Sterowanie rzeczywistością. Co prawda taką zmyśloną, a jednak. Zawód pisarza uprawnia mnie do zarządzania nawet własnymi snami. Każdą rzecz, którą zobaczę, o którą przypadkiem się potknę, mogę umieścić na kartach powieści. Nie raz w ten sposób zabetonowywałam swoich byłych kochanków, zdradzone przyjaźnie, czy ludzi, których nie byłam w stanie polubić, gdyż pod przykrywką miłych i serdecznych chowali nienawiść i dziwną niechęć do człowieczeństwa. Więc przypinałam ich do kartek, trochę jak martwe motyle, szpilkami czarnych liter i zdań. A oni nie mogli protestować, gdyż odbierałam im prawo głosu. Czasami, kiedy byłam w naprawdę złym nastroju potrafiłam dać im zupełnie nowe życie po to tylko, by po kilku stronach im je odebrać, aby cierpieli, w swoim przekonaniu, niewinnie, jak Hiob, chociaż nie zawsze mieli tyle odwagi, żeby zapytać Boga o to Dlaczego.
Więc zwykle panuję nad wszystkim. Moi bohaterowie poruszają się po wyznaczonych wcześniej torach i tylko raz po raz pozwalam, by wyobraźnia porwała mnie gdzieś dużo dalej i wówczas znikam, oddaję postaciom, tym ważnym i pomniejszym, władzę nad sobą i to oni dyktują mi warunki swojego uczestnictwa w grze. Bywa, że rezultat takiej zabawy nie jest najlepszy i za pomocą klawisza Backspace, magicznego przycisku, który jest jak gumka do mazania, tyle że nie pozostawia po sobie szarego, brudnego śladu, unieważniam wszelkie decyzje moich bohaterów i stwarzam ich na nowo. A oni nie protestują, bo nie mają pojęcia, że kiedyś w zupełnie inny sposób pokierowali swoim losem.

Po moich plecach przebiegł dreszcz. Delikatny i być może nie zwróciłabym na niego uwagi, gdyby nie strach, który ostatnio sprawia, że wszystko rejestruję z dużo większą uwagą. Bo strach ma wielkie oczy narkomana i panoramiczny widok zbyt mocno rozszerzonych źrenic. I duże uszy, tak, uszy też zaczynają odbierać więcej, tak że przez chwilę można dosłyszeć skrobanie myszy, która siedzi w spiżarni sąsiadów dwa piętra niżej.
Potrząsam ramionami, jakbym chciała zrzucić z siebie chodzące po moich plecach mrówki, ale one nie są prawdziwe i być może dlatego wciąż zajmują całą powierzchnię powyżej łopatek. Wstaję od komputera. Na ekranie miga kursor pozostawiony po ostatniej kropce, jakby chciał mnie ponaglić bym stworzyła jeszcze jedno zdanie, ale ja nie mam ochoty. Piszę powieść o kobiecie, która wiedzie całkiem zwyczajne i pospolite życie do czasu, aż przez przypadek zostaje wplątana w kryminalną intrygę, która wywraca wszystko do góry nogami. Kobieta traci mieszkanie, kochanka i przyjaciół, a przede wszystkim poczucie bezpieczeństwa, gdyż musi się ukrywać. Przez większość powieści bohaterka, o imieniu takim samym jak moje, Anna, żyje w przeświadczeniu, że grozi jej śmiertelne niebezpieczeństwo. Na razie nie mam pomysłu na ciąg dalszy, muszę odpocząć od pisania i poszukać inspiracji. Czasem w tym celu wpadam do sieci i buszuję po Internecie, jakbym była pająkiem próbującym zwabić jakiegoś smakowitego owada, innym razem ruszam na podbój miasta. Wówczas zwykle do domu wracam w czyimś towarzystwie, nie ma znaczenia czy kobiety, czy mężczyzny, w jednorazowej miłości nie chodzi o płeć tylko o bliskość i namiętność. W każdym razie po takiej nocy budzę się zdolna do snucia nowych wątków, opowieści przecierają we mnie swoje zaspane powieki, a potem zaczynają ze mnie wychodzić. Moje czarno-białe dzieci. Bo takich z krwi i kości nie posiadam. Nigdy nie korciło mnie, by założyć rodzinę. Może nie miałam z kim, a może zwyczajnie zawsze brakowało mi czasu. Zbyt wiele innych rzeczy zawsze miałam do zrobienia, a przecież nie ma sposobu na rozciągnięcie godziny, by pomieścić w niej więcej niż sześćdziesiąt minut. Poza tym od dziecka nosiłam przy sobie uczucie niedosytu. Wszystkiego pragnęłam skosztować. I zabaw, i jedzenia. Pewnie dlatego moje ciało jest całkiem okrągłe, chociaż wciąż mi mało i wieczorami, przed snem, wpakowuję sobie do ust jeszcze jedną porcję chipsów, gdyż moje podniebienie pragnie poczuć jak sól i tłuszcz rozpływają się po jego powierzchni. Przyjemnie i nieprzyjemnie jednocześnie. Mój apetyt jest niewyczerpany, ale pilnuję go codziennym stawaniem na wadze. Jakbym była hodowlanym zwierzęciem,które wie, że po przekroczeniu stu kilogramów czeka je nóż rzeźnicki (czy raczej osadzajace oko tych wszystkich, którzy Ciebie zwyczajnie nie rozumieją). Więc zawsze balansuję w granicach 98 kilo, co przy moim niskim wzroście i tak daje potężne, mięsiste uda i dodatkowe fałdy pod brodą jak u indyka. Szkoda tylko ze nie tak pięknie czerwone. Nie musialabym juz nigdy nakladac korali.
Z tym nieposiadaniem dzieci to też jest tak, że nie wyobrażam sobie zmieniania pieluch jedną ręką, podczas gdy druga wklepuje słowa do komputera. To by mnie rozpraszało. I gotowanie obiadów. Jak kobieta zamienia się w matkę traci swoją niezależność, dobrowolnie, a jednak i nawet feministki stają wówczas przy garnkach, by przyrządzać delikatne jarzynki w lekkich sosach, odpowiednie dla małych dzieci, o zapachu, który może tylko zemdlić. A ja wolę szybkie jedzenie, najlepiej z dostawą do domu. Pachnące konserwantami pizze i pełne niezdrowego, ale całkiem smacznego, tłuszczu trans, frytki.


Wkładam kurtkę i wychodzę na dwór. Wieczorne chmury powoli rozczapierzają swoje ciemne palce nad miastem. Jakby chciały je pochwycić, a potem wessać do swoich puchatych brzuchów. Ciekawe jakie to byłoby uczucie zostać zamkniętym w chmurze? Czy można by wówczas przypomnieć sobie ów stan, kiedy będąc jeszcze małym embrionem podobnym do kijanki pływało się w wodach płodowych macicy? Czy raczej byłby to spacer w gęstej mgle, tak gęstej, że aż zatykającej nozdrza? Z rozmyślań wyrywa mnie pisk. Niezbyt głośny, a jednak dość natarczywy. Przeszukuję ulicę, ale nie potrafię zlokalizować źródła dźwięku. Zamykam więc oczy i próbuję podążać za piskiem jak ślepiec, którego zmysł słuchu i dotyku jest tak dobry jak u jakiegoś superbohatera z opowieści, które Marvell z takim upodobaniem pcha ostatnio na ekrany kin. A widzowie chętnie idą posmakować tego dziwnego świata heroicznych czynów, gdyż w ich codzienności nie ma niczego ani fantastycznego, ani bohaterskiego. Codzienność jest pusta jak wydmuszka, więc próbują ją wypełnić światem Thorów i Wolverinów. Cóż. Może i dobrze, myślę i zaczynam stąpać wolnym, ślimaczym krokiem w stronę, z której, jak sądzę, dobiega dźwięk. I wówczas czuję, że ktoś chwyta mnie od tyłu i zaciska w czymś, co mogłoby być ramionami żelaznego stwora, ale przecież to są męskie ramiona. Nie ma nadnaturalnych istot. Więc próbuję przegryźć zaciskające się na mojej twarzy mięso.
– Ja pierdolę, ale ma ostre zęby. – Słyszę czyjś głos, a potem czuję jak coś ciężkiego opada na moją głowę, a wraz z tym czymś nadchodzi Ciemność. Pusta, wyzuta z wszelkich myśli, Ciemność.



czwartek, 26 lipca 2018

Zasyp mnie po dach. Opowiadanie na upalne dni. Z nutką rozważań o tym dokąd i dlaczego ;)

Znowu padało. Śnieg podszedł aż pod okna. Cała ścieżka, którą wczoraj wieczorem w końcu zdołałam wygrzebać spod białego puchu, teraz przepadła. Zniknęła. A może to ja oślepłam? Czasami mam wrażenie, że nic nie widzę, wszędzie tylko biel. Nieskończony ocean bezbarwnych opowieści. Nie ma przede mną tak naprawdę nic i kiedy wyruszam ze szpadlem na podwórze tak naprawdę nie idę nigdzie. Stoję nieruchomo i tylko patrzę w dal. Zahipnotyzowana i pozbawiona zdolności do poruszenia. Ale przecież to niemożliwe. Wiem, że odgarniałam ten cholerny śnieg, a on po prostu znowu zasypał moje drogi i dlatego od kilku dni siedzę w swoim domu. Nie mam dokąd iść. Nie mam jak. Jestem jak w pułapce. A może nie mam w sobie wystarczającej ilości samozaparcia? Zbyt słaba, by uwierzyć, że warto coś w swoim życiu zmienić? Więc tkwię w tej drewnianej chatce, każdego dnia wykonując te same, żmudne czynności i tylko łudzę się, że to jest mój cel. Że innego mieć nie mogę. Po prostu.
Wzdycham ciężko, nie jak lokomotywa, nie przesadzajmy, jestem w końcu szczupła, pojemność moich płuc starcza na dość wyraźne, a jednak niezbyt głośne westchnięcie. A potem nakładam na siebie płaszcz i wychodzę przed dom. Mam wrażenie, że jest dość ciepło. Dlaczego jest tak gorąco? Mróz powinien mi teraz usiąść na nosie i zacząć go drapać, do czerwoności, ale nic takiego nie zachodzi. Ściągam kurtkę i szalik. Nie będą mi potrzebne. Zresztą śnieg też nie jest przeraźliwie zimny. A może to ja już nie odróżniam tego co ciepłe od tego co zimne? Zdecydowanie za długo tu już tkwię. Jakbym nie potrafiła odejść z tego miejsca, a przecież tyle razy kładąc się spać mówiłam sobie, że następnego dnia spakuję wszystko co potrzebne, zamknę za sobą drzwi i już więcej tu nie wrócę. Do tej pustki i samotności. Ale zawsze zwyciężała myśl, że za ścianą białego lasu jest kolejna, a za nią następna i jeżeli odejdę to i tak trafię do takiego samego miejsca jak to, tylko oddalonego o parędziesiąt kilometrów. Więc jaki to ma sens? Czy ucieczka jest w ogóle możliwa?

Siadam na chodniku, który wreszcie jest widoczny i przez chwilę cieszę się, że tego dokonałam. Odgarnęłam śnieg. Teraz mogłabym sobie dokąś pójść, albo przynajmniej kogoś ugościć. Ale przecież nie mam ochoty na wędrówki, nikt też tędy nigdy nie przejeżdża. Właśnie, kiedy ostatni raz widziałam kogoś z kim mogłabym porozmawiać? Kilka dni temu przebiegł obok mojego domu lis. W każdym razie mam wrażenie, że to był lis. Rudy z ogonem zakończonym białą kropką. A może to była tylko czapka, która komuś spadła z głowy… Zaraz, przecież jakiś czas temu zgubiłam taką. Pomarańczową z białym pomponem przypominającym ogon lisa. Więc kiedy ostatni raz widziałam człowieka? No kiedy?

Zasypiam wciąż rozmyślając o swojej samotności. Coś mnie zaczyna niepokoić, ale nie do końca wiem co. Jakbym czuła, że otaczająca mnie rzeczywistość skrywa jakaś przerażającą tajemnicę, którą już kiedyś nawet odkryłam, ale potem wypadłam. Nie chciałam zapamiętać tego, że istnieję tylko ja. Że w tej śnieżnej kuli poza mną nie ma nikogo więcej.


Dziewczynka zerknęła na mały, drewniany domek zaklęty w szklanej kuli o płaskim dnie i uśmiechnęła się. Uwielbiała wyobrażać sobie, że w tej chatce ktoś mieszka. Ktoś podobny do niej, ale silniejszy. O tak, dużo silniejszy, w końcu każdego dnia musiałby ten ktoś odgarniać sporą ilość śniegu. A to praca dla osoby wytrwałej. Z pewnością nie dla dziecka.
Poruszyła kulą. Śnieg zawirował nad maleńkim domem a potem stopniowo zaczął opadać na jego dach i na ścieżkę przysypując wszystko grubą warstwą białego puchu.






niedziela, 22 lipca 2018

#przeznaczenie Opowiadanie

Położyła książkę na kolanach. Kiedy czytała świat znikał. W jakiś dziwny sposób ulegał rozproszeniu, a w zamian otrzymywała inną rzeczywistość. Bardziej wzruszającą, czasami straszną, pełną labiryntów, w których można było łatwo się zgubić. Teraz jednak nie mogła utrzymać koncentracji na tych czarnych literach usypanych w równe rzędy, jakby zostały zasiane przez wprawnego ogrodnika. Westchnęła i uniosła głowę.
Młody, przystojny mężczyzna o brwiach utkanych z nocy, zerkał na nią w taki sposób, że postanowiła się zaczerwienić. Ale jej cera była zbyt blada czy może zwyczajnie nie potrafiła siłą woli wywołać na policzkach tego różu, który jest jak po ukąszeniu komara, więc tylko przymknęła powieki.
Jeden, dwa, trzy, cztery, liczyła oddechy, byle nie za szybko oddać mu spojrzenie, bo wówczas wszystko może przepaść. „Mężczyźni to łowcy”, mawiała jej babka, „Tacy trochę jak koty. Nie lubią jak zwierzyna sama wpada w ich łapy, wówczas nie mogą potraktować jej poważnie. Nigdy nie próbuj być przekąską, zdecydowanie lepiej zostać daniem głównym”.
Pięć, sześć, siedem. Uniosła powieki. Wolno i delikatnie. Jakby zupełnie nie zależało jej na czasie. Ale jego już nie było. Zaczęła nerwowo rozglądać się na boki, jednak mężczyzna zniknął.
Westchnęła, założyła nogę na nogę i odwróciła głowę w stronę okna. I tam go ujrzała. Stał na przystanku z uśmiechem przypiętym do ust i patrzył na nią, która właśnie odjeżdżała ósemką w stronę Dworca Głównego.
- Cholera – syknęła pod nosem. Ale nic już nie mogła zrobić. Jej tramwaj z miarowym turkotem coraz bardziej oddalał się od Przeznaczenia.


***

Nie powinna była przyjmować tego spadku. Wiedziała, że to zły pomysł. Z Ciotką nigdy nie miały dobrego kontaktu, właściwie nie miały go wcale. Widywała ją jedynie będąc jeszcze dzieckiem. Przyjeżdżała wówczas z matką do tego ponurego domu, w którym zawsze było więcej kotów niż ludzi i musiała udawać, że jest szczęśliwa, chociaż dużo bardziej wolała zostać w swoim mieście, ze swoimi koleżankami. Ale Ciotka zapraszała je każdego roku na tydzień wakacji, a matka nie potrafiła odmówić własnej siostrze, chociaż i ona nie przepadała za długą jazdą pociągiem i czterokilometrowym spacerem pośród niczego. Bo wokół domu Ciotki nie było ani lasów, ani wsi. Mieszkała na pustkowiu, otoczona zaschniętymi trawami i zapomnianymi przez rolników polami. Raz na jakiś czas szła do pobliskiej miejscowości na zakupy. Skromne i zaspakajające bardziej potrzeby kotów niż jej samej. Ale taka właśnie była Ciotka. Wolała zwierzęta od ludzi. Gdyby mogła wybrać zrzuciłaby swoją ludzką powłokę i porosła sierścią.
A teraz szła w stronę tego dziwnego domu ze świadomoscią, iż Ciotki już nie ma, a dom należy do niej.
- Cholera – syknęła, kiedy kamyk wyskoczył pod jej nogą. Zamachała ramionami, ale powietrze nie potrafi trzymać za rękę, nawet jeżeli ma na to ochotę, więc poczuła jak jej ciało uderza o polną drogę, a zaraz po ciele opada na niego świadomość, że wszystko jest nie takie jak być powinno.
– Dlaczego nie przyjechałam samochodem? – zapytała piasek, a ten odsunął się od niej, bo nie polubił jej oddechu pełnego pretensji.
– Potrzebuje pani pomocy? – posłyszała czyjś męski, przyjemny głos i szybko w myślach zrobiła przegląd swojego ubrania, bielizny w razie czego też.
– Szukam złota – odparła. – Ciotka mówiła, że w okolicy było kiedyś dużo złota, ale przed wojną ludzie zmieszali je z piaskiem, żeby nikt im go nie ukradł.
– W takim razie jestem bardzo bogaty, gdyż wszystko co jest w okolicy należy do mnie.
– Nie wszystko – powiedziała i po raz pierwszy odważyła się unieść głowę, by spojrzeć na mężczyznę. Miał ciemne włosy i gęste brwi, takie jak lubiła, chociaż nie była pewna dlaczego. Ubrany był w czarną koszulkę polo z białym kołnierzykiem i ciemne jeansy lekko zwężane ku dole, całkiem przyjemnie uwypuklające silne, męskie nogi. Odruchowo przygładziła swoją elegancką spódnicę, którą nałożyła tego dnia tylko dlatego, iż wszystkie inne leżały w koszu na brudy. – Dom Ciotki jest mój.
– Schronisko też?
– Schronisko? – zapytała niepewnie.
– Pani nic nie wie?
– Nie byłam tu od lat. Faktycznie w wyroku jest mowa o dwóch budynkach, ale nie sądziłam, że Ciotka prowadziła jakieś schronisko.
– Tak. Prowadziła – powiedział i spojrzał na nią w taki sposób, w jaki nie wypada patrzeć na nieznajome.
– Pan jej pomagał? – zapytała po chwili.
– Ja? – Na jego usta wskoczył uśmiech. – Właściwie można powiedzieć, że pomagałem. Na swój sposób. Zaprowadzę panią, znam skrót.
– Proszę do mnie mówić Zuza.
– Radek – odparł i chwycił ją za rękę. Jego dłoń była ciepła i miękka.
– Muszę zabrać walizkę.
– Nie martw się o nią. Nie zginie. Tu nie ma złodziei. Chyba że trzymasz w niej jakąś kiełbasę – powiedział i zwilżył językiem swoje wargi.
– Nie, co za pomysł, oczywiście że nie – zaprotestowała.
– W takim razie jest bezpieczna. Potem kogoś po nią przyślę.
– Więc w domu Ciotki mieszka teraz więcej osób? – zapytała, ale nie dosłyszała odpowiedzi, gdyż Radek puścił się pędem przed siebie i wiatr rozerwał jego słowa na strzępy.

– Możemy zwolnić? – zapytała po jakimś czasie czując jak strużka potu zaczyna spływać między jej piersiami, bezczelnie liżąc jej skórę, chociaż wcale nie wyrażała zgody na takie pieszczoty.
– Jesteśmy prawie na miejscu – odparł, a ona skinęła głową, gdyż przyjemnie było czuć jego ciepłą dłoń na swojej.

Obok piętrowego domu, z tynkiem odpadającym od elewacji, przycupnął mniejszy budynek. Rodzaj lepianki. Z glinianymi oczodołami, w których tkwiły drewniane powieki okiennic. Teraz szczelnie zamknięte. Jakby dom pogrążony był we śnie. Ot, przycupnął, skulił grzbiet i zasnął pośród wysokich na półtora metra traw. Zuzanna uśmiechnęła się na ten widok. Nie dlatego, że Schronisko było urodziwe, ale z powodu nagłego przypływu czułości. Coś jej mówiło, że oto stoi w miejscu, które należy do niej. A ona do niego. I chociaż wcześniej deklarowała, że zamieszka w domu Ciotki tylko przez miesiąc, dopóki wszystkiego nie uporządkuje, teraz nie była już tego taka pewna.
– Jakbym należała do tego miejsca – wyszeptała.
– Możesz mieć rację – powiedział mężczyzna. – Chodź, pokażę ci zwierzęta.
Pomieszczenie pachniało świeżym sianem i sierścią. Po chwili jednak doszedł inny zapach, intensywny i natarczywy. Zmarszczyła nos.
– Dawno nikt tu nie sprzątał – powiedział mężczyzna przepraszająco, a ona nawet nie próbowała go zapytać dlaczego sam tego wszystkiego nie zrobił.
Weszli do ciasnego pokoju. Mężczyzna syknął, a potem włączył światło. Szare i białe kłębki pochowały się po kątach.
– Tu są koty. Nie mogą wychodzić na dwór. Każdy z nich ma jakiś defekt. Ale jak tylko wyzdrowieją, będziesz mogła je wypuścić. Z pewnością wybiorą wolność. Przynajmniej niektóre z nich. Chociaż będą wracać po jedzenie. Czasami. Taka ich natura. Mimowolnie przywiązują się do miejsca. Nawet takiego, którego nie lubią.
– Mówisz to w taki sposób jakbyś i ty musiał tu być.
– Trochę tak jest. To też mój dom.
– Nie bardzo rozumiem… Jesteśmy jakoś ze sobą spokrewnieni?
– Wkrótce zrozumiesz – odparł i pociągnął ją za sobą do drugiego pokoju.
– Tu niczego nie ma.
- Jesteś pewna?
Zerknęła na pustą kanapę pokrytą cienką warstwą czarnej, kociej sierści. Na bujany fotel stojący nieruchomo pod oknem, ale nie dostrzegła niczego co by wskazywało na to, iż mieszka tu jakieś zwierzę. I wówczas coś czarnego otarło się o jej nogi.
– Och, a więc to twoja siedziba? – zapytała i wzięła na ręce czarnego kocura z białym kołnierzykiem owiniętym zgrabnie wokół szyi. – Jaki on słodki – powiedziała w stronę Radka, ale mężczyzny nie było.
– Radku? – powtórzyła.
Kot, którego trzymała na rękach zamiauczał przeciągle.
– Ludzie bywają bardzo dziwni, prawda? – powiedziała do kota, a ten, mogłaby przysiąc, że skinął głową jakby rozumiał co miała na myśli. – No nic. Zobaczmy co tu jeszcze mamy.
W ostatnim pokoju znalazła martwego psa. Stado much siedziało na jego wielkim cielsku, jakby chciały je unieść w górę i zanieść do Boga czy innego Stwórcy, ale w ich skrzydełkach nie było tylu sił, więc tkwiły wciąż na ziemi. Zniewolone własną słabością i grawitacją.
– Biedaku – powiedziała szeptem, gdyż obecność Śmierci narzuca na głos nie tylko konieczność powagi, ale i Ciszy. Śmierć jest zatrzymaniem. Krew staje w tunelach żył, oddech zaczyna być milczący, serce porzuca na zawsze swój rytm. Wszystko wewnątrz zmarłego jest Ciszą. A potem ta Cisza zaczyna wyciągać swoje ramiona i zagarnia coraz większe połacie przestrzeni.
Podeszła na palcach do zwierzęcia. Jej dłoń dotknęła szorstkiej, brązowej sierści.
Czarny kot otarł się o jej nogę.
– Musimy go gdzieś pochować, prawda? – powiedziała do zwierzęcia, a ono skoczyło przed siebie, jakby chciało jej pokazać to miejsce, które od dawna było przeznaczone dla psa, tylko przez jakiś czas leżało uśpione i niepotrzebne. – No dobrze, pójdę z tobą – dodała i zaczęła iść w stronę drzwi prowadzących na tyły domku.
Zazgrzytał skobel.
– Mój Boże – powiedziała i zrobiła krok w tył. Na niewielkim polu ogrodzonym drewnianym płotem stały krzyże. Jeden przy drugim. W ciasnym uścisku, jakby chciały siebie nawzajem pocieszyć. Wolnym krokiem podeszła do największego z nich.
– „RADEMEDES, zwany w skrócie Radkiem,
ukochany czarny kocur z białym kołnierzem” – przeczytała na głos i zadrżała.
Wiatr poruszył okiennicami. Skrzypnęły drzwi. Kobieta zamknęła oczy. 




niedziela, 8 lipca 2018

Stand by me


Wyszła. Nawet na mnie nie spojrzała, chociaż tak usilnie próbowałem jej powiedzieć, że wolałbym, żeby została, że nie ma sensu przekraczać tych drzwi, za którymi nie wiadomo co i nie wiadomo kto. Ale ona już od jakiegoś czasu nie zwracała na mnie uwagi zajęta przygotowaniem do wyjścia. Jej ruchy były nerwowe, rwane, trochę jakby próbowała udawać kogoś kim nie jest. Znałem kiedyś taką kobietę. Zawsze, kiedy do mnie przychodziła uśmiechała się słodko, przymilnie, a potem, kiedy pozwalałem jej, by podeszła bliżej, by położyła głowę na moim brzuchu, ona nagle wbijała swoje palce w moją głowę i jednym gwałtownym ruchem zadawała mi ból. Nienawidziłem jej za to, a jednocześnie coś nas łączyło, coś czego nie potrafię wytłumaczyć, więc każdego dnia powtarzaliśmy nasz bolesny rytuał. To już jednak przeszłość. Właściwie nie wiem nawet czy prawdziwa, bo pamięć bywa bardzo wybredna i kapryśna. Plącze zeznania, kojarzy jakieś odległe fakty, splata rzeczy, które nie mogły wydarzyć się w tym samym czasie. Pamięć jest jak kłamca, który niby wie, że powinien mówić prawdę, a jednak nie potrafi. I potem lawiruje pomiędzy tym, co wyobrażone (i może nawet hipotetycznie możliwe, a jednak nieprawdziwe), a czymś co faktycznie zaszło. I potem nagle jest za późno, korekta ucieka w kąt i beczy jak małe dziecko.
Zauważyłem, że fikcja bardzo chętnie ulega zmieszaniu z rzeczywistością w splocie makramy i ciężko potem cokolwiek odplątywać. Zresztą nie ma sensu próbować. I tak wszystko co kiedyś miało miejsce już nie istnieje. A ja o tym wiem najlepiej. Dla mnie nawet to co było kilka dni temu nie istnieje. Należę do tych, którzy są zakotwiczeni w Teraz i łudzę się, że dzięki temu jestem bardziej prawdziwy.

Więc wychodzi, rzuciwszy przelotne spojrzenie, które wcale nie było wycelowane we mnie, tylko gdzieś obok. Zatem jakby go nie było. Narasta we mnie poczucie rozgoryczenia. Bo ja zawsze szukam jej oczu, rąk, dotyku, a ona bywa taka powściągliwa, niemal zimna. A przecież czuję, jak ciepło rozpływa się po jej ciele. Czuję każdy czerwony strumyk przepływający wąskimi kanałami jej żył. Uwielbiam ten szmer, to ciche kołysanie wewnętrznego ciepła. Kładę wówczas głowę na jej kolanach i zamykam oczy. Rozpuszczam się pod wpływem jej dotyku. Jakbym był masłem rzuconym na ciepłą patelnię. I chciałbym mruczeć z rozkoszy, ale ona wówczas zwykle wstaje i zaczyna coś robić, przestawiać, maszerować, trochę bez celu, przypadkowo. Jakby nie miała zamiaru dopuścić do siebie myśli, że jest mi tak bardzo potrzebna.

A teraz jestem sam. Cisza mieszkania jest dość przytłaczająca. Chociaż, właściwie nie istnieje coś takiego jak cisza. Zawsze jest jakiś pomruk. Szmer. Skrzypnięcie starej podłogi, buczenie lodówki, jęk sprężyny, kiedy siadam na kanapie. Zupełnie jakby mieszkanie spało i delikatnie pochrapywało przez sen. Aż mam ochotę zachowywać się głośno. Ale nigdy tego nie robię. A może robię? A może biegam, skaczę i krzyczę coś co nie ma sensu byle tylko nie tkwić w tej parszywej senności, która powoli ogrania i mnie?
W końcu siadam w fotelu, a moja głowa pomału opada coraz niżej i niżej, aż przestaje należeć do mnie i staje się własnością moich snów.

Nie wstaję, kiedy otwiera drzwi. Chociaż miałem wielką ochotę przywitać ją już w progu, przecież słyszałem zapowiadający jej wejście zgrzyt zamka. Wcześniej coś mówiła pod nosem, pewnie nie mogła znaleźć swoich kluczy w tej przepastnej torebce uczepionej kurczowo jej ramienia. W końcu jednak zadzwoniły metalowe obietnice otwarcia i zobaczyłem jak drzwi powoli się uchylają. Właściwie zawsze mam wrażenie, że drzwi zwykle stawiają lekki opór, jakby wolały tkwić we framudze. Tam im jest przyjemniej. Otwarte narażone są na samotność. Ja zresztą też nie lubię samotności, więc idę do kuchni, gdzie Ona rozpakowuje zakupy. Znowu zrobiła ich za dużo, a jakby nie kupiła niczego. Bo na co komuś jakieś waciki, kremy i pończochy? Marnotrawstwo. Lepiej zamieniać pieniądze na jedzenie. Co w brzuchu to nasze.

Podchodzę bliżej. Coś jest nie tak. Nie wiem jeszcze co, ale to wyczuwam. Jej twarz ma dziwny grymas, a dłonie kurczowo trzymają się kuchennego blatu, jakby pragnęły od niego jakiejś pomocy, ale przecież drewno nie ma rąk, nie przytrzyma. I kiedy jej ciało zaczyna upadać na podłogę już rozumiem. Nie ma w nim szumu. Tego ożywczego, pięknego szumu, który tak kocham. Przez chwilę stoję jak otępiały i nie wiem co robić, ale trwa to ułamek sekundy, potem już Wiem. Prawda dociera do mnie z taką samą prędkością z jaką zwykle łapię w swoje pazury ciepłą mysz. Odbijam się od podłogi. Po chwili jestem już na blacie. Stąd lepiej widzę to miejsce, które zwykle tak piękne dudni. Miarowo, równo, niemal mechanicznie. To miejsce, które teraz jest przerażająco ciche. Biorę głęboki oddech i skaczę. Rzucam całe swoje ośmiokilogramowe ciało na Jej klatkę piersiową, bo przecież wiem, że wewnątrz ukryty jest ten dzwon, którego trzeba obudzić.

- Nigdy nie spotkałem się z czymś takim, jest pani pewna? – mówi pół godziny później lekarz, kiedy Ona tłumaczy drobne zadrapania na wysokości serca.
– Uratował mnie, panie doktorze, mój kot mnie uratował – wyciąga rękę i głaszcze mnie za uchem, a ja jestem szczęśliwy, bo nic więcej dla mnie się nie liczy. Prócz jej miłości. No i może pełnej miski z jedzeniem. Tak, jedzenie też jest ważne, ale troszkę mniej.