niedziela, 5 marca 2017

Lipa (#wycinka_drzew #smog)

Właściwie niewiele czuję. Może to wina za grubej skóry, a może po prostu Bóg postanowił nie obarczać mnie zbyt wieloma wątpliwościami i dlatego nie dał mi tego śmiesznego pakietu, w który wyposażona jest większość ludzi czy też jedynie garstka, ciężko to określić. Nigdy nie lubiłam obliczeń, rachunek prawdopodobieństwa przyprawiał mnie o zawrót myśli, a zestawianie ze sobą liczb sprawia, że zaczynam drżeć, chociaż wcale nie ma wiatru. Więc wolę nie sugerować, że wiem cokolwiek, skoro w rzeczywistości nie mam pojęcia o tak wielu sprawach, iż można mnie określić mianem głupiej albo ignorantki. To drugie oczywiście stanowi pewnego rodzaju eufemizm, dość miły dla ucha, ale pewnie nieprawdziwy, więc zostawmy ten temat, kopnijmy w zadek, spłoszmy, niech zmyka pozostawiając za sobą tumany kurzu. I kiedy już otrzepiemy się z tego parszywego pyłu ujrzymy mnie, zupełnie nagą, bo podobno mówienie prawdy jest jak striptiz, aczkolwiek dlaczego, trudno powiedzieć, w końcu nie jesteśmy w jakimś wieczornym klubie z przyciemnionym światłem, pijanymi mężczyznami i roznegliżowanymi kobietami wyginającymi swoje ciała na chłodnej rurze, tylko w tym parku, zwyczajnym, pospolitym parku z zieloną trawą, metalową ławką i kilkunastoma drzewami.
Potrząsnęła gałęziami włosów i westchnęła. Wiatr zaczął oplatać jej niezbyt smukłą kibić, a ona nie broniła mu dostępu nawet do tych wąskich szpar, które widoczne są jedynie z bliska i wyglądają jak małe pajęczyny, delikatne żłobienia, których każdego roku przybywa, bo przecież nic nie jest wieczne, nawet ja i chociaż trwam już dość długo, to jednak wiem, że nie można nadużywać gościnności i w końcu Czas powie mi spierdalaj, i wówczas będę musiała odejść, ale przecież to nie będzie wcale bolesne, w końcu nie mam żadnych uczuć, tylko te ochłapy, nędzne niedobitki, które nie mają żadnego znaczenia.
Nad parkiem przetoczyła się wielka, brunatna chmura. Ciężarna kobieta, której wody płodowe postanowiły odejść akurat w tym a nie innym momencie, ale to przecież przyjemnie stać w deszczu i wyciągać swoje ramiona w kierunku tych wszystkich piorunów, które są tak odległe, chociaż podobno bardzo niebezpieczne. A jednak od tylu lat robię to samo i nigdy mnie szlag nie trafił, więc czemu teraz nagle miałabym stracić głowę przez jeden piorun, który uderzył na tyle blisko, bym poczułam swąd przypiekanej ziemi? Nigdy nie czułam strachu wobec Natury, sama jestem przecież jej cząstką, zielonym oddechem, niezbędnym elementem, puzzlem, którego nie może zabraknąć, bo inaczej wszystko pozdycha i zgnije, chociaż może tylko po prostu chcę tak myśleć, bo każdy pragnie być potrzebny. Nic mnie nie zabije, nawet ten samochód, który dwa tygodnie temu wpadł na mnie i niemal przewrócił jakbym była zwykłą zapałką, ale na szczęście nie jestem, więc poza szramą, która teraz szpeci moją skórę nie mam więcej pamiątek po tamtym zdarzeniu.
Auto gwałtownie skręciło. Mężczyzna siedzący za kierownicą próbował zrobić kontrę, ale pojazd nie miał zamiaru wrócić na poprzedni tor, sunął bokiem wprost między drzewa i kiedy był już wystarczająco blisko mężczyzna krzyknął przeraźliwie i siedząca obok kobieta zrozumiała, że po raz ostatni słyszy ten głos, który od tylu lat tak bardzo kochała, ale sama siedziała cicho wczepiając wzrok w zbliżającą się zbyt szybko zieleń. Boże, ratuj nas, pomyślała, bo nie miała pojęcia, że modlitwy nie są wcale skuteczne, gdyż Bóg nie jest Supermanem, nie zbawi ani świata, ani poszczególnych ludzi, a jedyną funkcją modlitwy jest programowanie mózgu, by pomógł podświadomości znaleźć lepsze rozwiązania, a jadąc rozpędzonym autem prosto na drzewo nie można wymyślić już niczego konstruktywnego. Dlatego to były jej ostatni myśli, a potem przyszła Czerń i wyginając nie-usta w uśmiechu uniosła bezwładną duszę dwóch osób, o których potem pisano, że jechały za szybko, nieodpowiedzialnie, że pewnie pijaki jedne, debile, idioci, pojebało, żeby taką bryką w deszczu jechać sto na godzinę, trzeba było w domu siedzieć, z dziećmi, a nie tak zapierdalać, że aż potem nie było nawet co zbierać. Kretyni, dobrze im tak, przecież mogli też i mnie zabić, gdybym akurat tamtędy szedł, ale fuksem mieszkam na drugim krańcu Polski, więc całe szczęście te gnojki tylko siebie rozgniotły, a nie mnie. Parszywe pchły.
Spojrzałam w dół i ujrzałam pokrytą krwią głowę, a potem, w głębi auta czyjąś delikatną dłoń i zrozumiałam, że musiała należeć do kobiety. Dwa podarte papierki lakmusowe nabierające czerwonej barwy i chyba pierwszy raz w życiu poczułam dziwny żal, który minął następnego dnia wraz z przybyciem służb porządkowych. A może dopiero tydzień później, kiedy przestałam spijać te drobinki krwi zmieszane z wodą i grudkami ziemi o smaku przerażenia i pragnienia, by dalej żyć, zupełnie idiotycznego, gdyż nie mogło zostać spełnione.

Warkot silnika przeszył powietrze i nie było w tym nic dziwnego, nieraz obok parku przejeżdżały wypchane po brzegi ciężarówki, stare ople, fiaty, skody, dwudziestoletnie rzęchy, które sapały pod górkę i nabierały wigoru przy jeździe w dół. Smród spalin raz na jakiś czas przybierał na sile, a potem, wraz z nastaniem wieczoru, tracił animusz, a może zwyczajnie zasypiał. Ale ten hałas jest jakiś inny, niemal złowieszczy, jakby było w nim jakieś dodatkowe, ukryte echo, drugie dno, sygnał do szukania nowych interpretacji. Więc może powinnam poszukać w sobie strachu, tak na wszelki wypadek, żeby potem wziąć nogi za pas, co oczywiście jest głupotą, bo jakie nogi i jaki pas, a jednak miło wyobrazić sobie sprężyste, długie kończyny, które potrafią przemieszczać zatknięty na nich korpus. Przecież nie jestem inwalidką, więc dlaczego nie mam możliwości tych nóg za pas, jak joginka czy baletnica. Mniejsza z tym.
Mężczyzna wyskoczył z kabiny pick-upa, pokręcił kilka razy ramionami, uzbrojonymi w całkiem wydatne bicepsy, tricepsy i inne – epsy a potem sięgnął po piłę łańcuchową, która leżała spokojnie na dnie bagażnika. Ale przecież to nie jego park, nie wyrządzi mi krzywdy, tylko przyszedł postraszyć, żebym następnej wiosny obrodziła w więcej liści. Tylko dlaczego patrzy na mnie w taki sposób, jakby już piłował moje konary, jakby pragnął sprawdzić czy rzeczywiście nie mam niczego w swoim brzuchu, tylko drewno, wilgotne i pełne życia.
Podszedł do starej lipy i zaczął szacować jej wysokość. Kurewsko duża, i ten pień, faktycznie spory, cholera będę się musiał namęczyć, trzeba było wziąć jednak ciężki sprzęt, ręcznie to będzie trochę ciężko, no, ale zobaczymy. Nie ma co tak się pocić na wstępie. Drewno to drewno.
Zadrżała i przechyliła głowę na bok, a może to tylko wiatr wygiął jej gałęzie, ale jak to możliwe, że on tak brutalnie wbija metalowe zęby w moją korę, a ja nie mam rąk, by odsunąć od siebie tego mężczyznę wykonującego wyrok śmierci.
Ból przeszedł przez jej pień, silny, intensywny jak rwa kulszowa biegnąca od korzeni po sam wierzchołek, który właśnie zaczął wypuszczać pierwsze listki zachęcony plusową temperaturą i słońcem. Niczego nie rozumiem, przecież zawsze podziwiali mnie za ten cień, za grube konary i moją elegancję, a teraz nagle… To chyba tylko sen, jeden z tych męczących i złowieszczych, po którym ciężko potem znowu zasnąć, gdyż wgryza się w myśli i potem ciężko je skierować na bardziej przyjemne tory.

- Halo, co pan tutaj robi? To teren parku, tak nie wolno – powiedział czyjś głos, ale mężczyzna nie zamierzał przerywać. Zapach świeżego drewna przyjemnie łaskotał jego nozdrza. Pieprzona zwolenniczka ligi ochrony przyrody się znalazła. Pies ją gryzł w dupę. Już dawno trzeba było ściąć to głupie drzewo, o które tylko rozbijają się samochody, a może to był tylko ten jeden, nieważne, źle że rośnie tak przy drodze, park powinien zaczynać się dalej od szosy.
- To własność prywatna – wycharczał, a potem odskoczył od pnia. Świetna robota, jednak starczyła mi ta ręczna, nie było tak źle.
Pień z hukiem uderzył o ziemię. Więc tak wygląda koniec. Chociaż, nie, wciąż jeszcze dochodzą do mnie głosy, dwa szczekające psy, które walczą nade mną jakby nie zauważyły, że umieram. Ale może to wszystko nie ma znaczenia, bo przecież ich też spotka taki sam los, prędzej czy później, szkoda tylko że mój przyspieszono, a teraz tną mnie na kawałki jakbym była zaledwie drewnem na opał, a ja tak głupio wierzyłam, że oni uszanują mój udział w produkcji tlenu. Na szczęście czuję tak mało, prawie nic, więc to ostrze defragmentujące moje ciało, odłączające od pnia konary, nie wyrządzi mi wielkiej szkody, nie usiądę potem na kozetce u psychologa chcąc wyleczyć się z traumy, nie tylko dlatego, iż będę martwa, ale dlatego, że jestem tylko drzewem, a przecież wiadomo, że drzewa nie mają prawa do wyrażania swojej opinii. Zresztą z braku ust czy też dostępu do komputera ciężko byłoby o urodzenie jakiegoś protestu, skargi, lamentu, narzekania, biadolenia, pies (może ten co kilka razy przybiegał do mnie, żeby obsikać moją korę jakby właśnie po to tam stała), jeden wie czego jeszcze.
Kobieta podeszła do leżącego drzewa, to takie przykre, było całkiem ładne i duże. Żegnaj przyjaciółko, wyszeptała i odeszła do swoich spraw, bo w domu czekało na nią dziecko, mąż miał wrócić na obiad po piętnastej, a wieczorem była umówiona na wizytę u fryzjera. Żebym tylko z wszystkim zdążyła, przecież jutro mam iść na rozmowę w sprawie pracy, powinnam jeszcze popracować nad jakimś tekstem. Czy ja wpisałam w swoje CV, że lubię przyrodę? Muszę to szybko dopisać, muszę koniecznie dopisać do swojego życiorysu swoje przywiązanie do natury, teraz to jest modne i będzie dobrze odebrane. Uśmiechnęła się i przyspieszyła kroku. Musiała przecież jeszcze kupić kurczaka i ziemniaki na obiad. Sok z brzozy chyba jest na wyczerpaniu, pomyślała i otworzyła telefon, żeby zanotować w listoniku co powinna nabyć.

Mężczyzna chwycił szczapę drewna. Przez chwilę obracał ją w swoich dłoniach, a potem wrzucił do kominka. Ciepło przyjemnie zaczęło oplatać cały pokój.
- Nasze zdrowie – powiedział i uśmiechnął się do siedzącej w fotelu żony.
- Nasze zdrowie – odparła, a potem zaczęła kaszleć.
Tej zimy smog zawisł nad Miastem, a potem rzucił się na jego mieszkańców jak wygłodniałe zwierzę i żaden baranek napchany siarką nie mógł go powstrzymać, więc zjadał z apetytem delikatne włoski oskrzelików, wyjadał z głośnym mlaskaniem te wszystkie dobre bakterie, które jako jedyne mogły go powstrzymać, a kiedy w końcu nie miał już kogo atakować wzruszył ramionami i poszedł dalej, do innego Miasta, do innego miejsca, w którym mieli w dupie ilość rosnących w nim drzew.

#wycinka_drzew #przyroda #smog

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz