Tego dnia wszystko tonęło we mgle. Zupełnie jakby na ziemię
zeszła jakaś gęsta, biała chmura i postanowiła sobie zadrwić z
ludzkiego przywiązania do konturów i obrysów. Mgła pożerała po
kawałeczku każdą rzecz, którą spotkała na swojej drodze, a
potem, zadowolona, mlaskała wilgotnym jęzorem i być może nawet
uśmiechała się do siebie, zadowolona z tak wielkiej uczty.
Kobieta podeszła do wyciągu, który próbował nadrobić brak
widoczności silniejszym dzwonieniem i pobrzdękiwaniem metalowych
krążków, linek, zawiasów. Nie była wcale pewna czy powinna
jechać na samą górę, może w ogóle już nie było żadnego
szczytu, a mgła połknęła i strawiła w swoim białym brzuchu
większą część góry. Potrząsnęła głową, niedorzeczna myśl
spadła na śnieg i zniknęła. Anna wciągnęła w nozdrza zapach
wilgoci, a potem pozwoliła, by orczyk szarpnął jej ciałem i
zaczął je wciągać w górę. Przez chwilę miała wrażenie, iż
płynie. Nie dostrzegała różnicy między niebem a ziemią,
horyzont zrobił sobie przerwę, poszedł na kawę, albo porwał go
jakiś smok, żółw, cholera wie co. Więc nie było różnicy
między tym co na dole, a tym co u góry i Anna doszła do wniosku,
że sama zaczyna zatracać swoje ja, zupełnie jakby i ono
rozprzestrzeniło się i rozlało tak jak wszechobecna mgła.
Westchnęła ciężko, ale nabranie powietrza w płuca nie
przywróciło jej samej siebie. Przestaję istnieć i nie wiem jak
zatrzymać ten proces, myślała nie swoimi myślami, a potem już
tylko trwała – wielka, mleczna, pozbawiona konturów. W końcu
dojechała do miejsca, gdzie krzywo wbity kijek informował, iż musi
puścić orczyk i chociaż miała wrażenie, iż oddala od siebie
ostatnią rzecz, która jest namacalna, puściła metalowy krążek.
Z hukiem poleciał kilka metrów w górę, a potem uderzył w
betonowy słup, by po chwili radośnie i lekko zacząć swoją
wędrówkę w dół. W końcu jednak zniknął i Anna została sama.
Przeraźliwie nie-sama, bo przecież ta mgła jest jak Obecność,
powiedziała cicho, być może nawet nie otwierając ust. Zsunęła
na oczy gogle, ale narciarskie okulary tylko zabarwiły wszystko na
żółto, jakby chciały sobie zakpić z bieli przydając jej tego
koloru psiego moczu, więc schowała je do kieszeni. Wolę pływać w
mleku, szepnęła. Zgięła kolana i przeniosła ciężar ciała na
przód narciarskich butów. Nie była jednak pewna czy już zaczęła
zjeżdżać, czy może wciąż tkwi w tym samy miejscu. Nic nie
uległo zmianie, przestrzeń była nieruchoma, tak samo jak Anna.
Mgła była zbyt gęsta, by cokolwiek mogło się poruszać i kobieta
zrozumiała, że już nigdy nie wróci na dół, bo nie ma czegoś
takiego jak dół i góra. Jestem jednocześnie tu i tam, nieruchoma
i jadąca. Połknięta przez białego wieloryba, do którego brzucha
wpadł cały świat, a potem zasnął, a ponieważ śpi mocno, nic
nie jest prawdziwe.
Wilgotne powietrze przycisnęło do siebie narciarkę, wzięło w
swoje ramiona, ale nie było w tym żadnej czułości. Ciało Anny
zaczęło rozciągać się i rozpływać. Nie mam swojego początku
ani końca, pomyślała ze zdumieniem, ale wciąż to jestem ja, bo
moje myśli tkwią przy mnie, wierne psy, dzikie szakale, hordy
głodnych wilków. Więc tak to jest czuć nie samym sobą, a
wszystkim wokół i jednocześnie nie czuć wcale, wyszeptała,
zdumiona, iż posiada jeszcze głos, chociaż ten zdawał się być
jakiś dziwnie zmieniony, obcy, mglisty.
I nagle poczuła pęd powietrza. Więc jednak jadę, pomyślała ta
Anna, która faktycznie pędziła w dół. Przecież stoję, przeszło
przez myśl tej drugiej, która dojechawszy do końca orczyka
znieruchomiała.
Przerzuciła ciężar ciała na drugą nogę, tę, którą jakby
dopiero co odzyskała i aż chciała krzyknąć zadowolona, że oto
ma, posiada, jest, istnieje jako odrębny byt, a nie jako cząstka
tego wielkiego, wilgotnego mleka, pożeracza przestrzeni.
Spojrzała w dół na pędzącą narciarkę, a potem zamknęła oczy
i pozwoliła, by mgła wniknęła z impetem w jej ciało. Przez
chwilę delektowała się brakiem własnego istnienia, a potem już
przestała, bo zniknęła całkowicie, nie zniknąwszy wcale.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz