niedziela, 5 lutego 2017

#mgła (opowiadanie zasnute mgłą)


Tego dnia wszystko tonęło we mgle. Zupełnie jakby na ziemię zeszła jakaś gęsta, biała chmura i postanowiła sobie zadrwić z ludzkiego przywiązania do konturów i obrysów. Mgła pożerała po kawałeczku każdą rzecz, którą spotkała na swojej drodze, a potem, zadowolona, mlaskała wilgotnym jęzorem i być może nawet uśmiechała się do siebie, zadowolona z tak wielkiej uczty.
Kobieta podeszła do wyciągu, który próbował nadrobić brak widoczności silniejszym dzwonieniem i pobrzdękiwaniem metalowych krążków, linek, zawiasów. Nie była wcale pewna czy powinna jechać na samą górę, może w ogóle już nie było żadnego szczytu, a mgła połknęła i strawiła w swoim białym brzuchu większą część góry. Potrząsnęła głową, niedorzeczna myśl spadła na śnieg i zniknęła. Anna wciągnęła w nozdrza zapach wilgoci, a potem pozwoliła, by orczyk szarpnął jej ciałem i zaczął je wciągać w górę. Przez chwilę miała wrażenie, iż płynie. Nie dostrzegała różnicy między niebem a ziemią, horyzont zrobił sobie przerwę, poszedł na kawę, albo porwał go jakiś smok, żółw, cholera wie co. Więc nie było różnicy między tym co na dole, a tym co u góry i Anna doszła do wniosku, że sama zaczyna zatracać swoje ja, zupełnie jakby i ono rozprzestrzeniło się i rozlało tak jak wszechobecna mgła.
Westchnęła ciężko, ale nabranie powietrza w płuca nie przywróciło jej samej siebie. Przestaję istnieć i nie wiem jak zatrzymać ten proces, myślała nie swoimi myślami, a potem już tylko trwała – wielka, mleczna, pozbawiona konturów. W końcu dojechała do miejsca, gdzie krzywo wbity kijek informował, iż musi puścić orczyk i chociaż miała wrażenie, iż oddala od siebie ostatnią rzecz, która jest namacalna, puściła metalowy krążek. Z hukiem poleciał kilka metrów w górę, a potem uderzył w betonowy słup, by po chwili radośnie i lekko zacząć swoją wędrówkę w dół. W końcu jednak zniknął i Anna została sama. Przeraźliwie nie-sama, bo przecież ta mgła jest jak Obecność, powiedziała cicho, być może nawet nie otwierając ust. Zsunęła na oczy gogle, ale narciarskie okulary tylko zabarwiły wszystko na żółto, jakby chciały sobie zakpić z bieli przydając jej tego koloru psiego moczu, więc schowała je do kieszeni. Wolę pływać w mleku, szepnęła. Zgięła kolana i przeniosła ciężar ciała na przód narciarskich butów. Nie była jednak pewna czy już zaczęła zjeżdżać, czy może wciąż tkwi w tym samy miejscu. Nic nie uległo zmianie, przestrzeń była nieruchoma, tak samo jak Anna. Mgła była zbyt gęsta, by cokolwiek mogło się poruszać i kobieta zrozumiała, że już nigdy nie wróci na dół, bo nie ma czegoś takiego jak dół i góra. Jestem jednocześnie tu i tam, nieruchoma i jadąca. Połknięta przez białego wieloryba, do którego brzucha wpadł cały świat, a potem zasnął, a ponieważ śpi mocno, nic nie jest prawdziwe.
Wilgotne powietrze przycisnęło do siebie narciarkę, wzięło w swoje ramiona, ale nie było w tym żadnej czułości. Ciało Anny zaczęło rozciągać się i rozpływać. Nie mam swojego początku ani końca, pomyślała ze zdumieniem, ale wciąż to jestem ja, bo moje myśli tkwią przy mnie, wierne psy, dzikie szakale, hordy głodnych wilków. Więc tak to jest czuć nie samym sobą, a wszystkim wokół i jednocześnie nie czuć wcale, wyszeptała, zdumiona, iż posiada jeszcze głos, chociaż ten zdawał się być jakiś dziwnie zmieniony, obcy, mglisty.
I nagle poczuła pęd powietrza. Więc jednak jadę, pomyślała ta Anna, która faktycznie pędziła w dół. Przecież stoję, przeszło przez myśl tej drugiej, która dojechawszy do końca orczyka znieruchomiała.
Przerzuciła ciężar ciała na drugą nogę, tę, którą jakby dopiero co odzyskała i aż chciała krzyknąć zadowolona, że oto ma, posiada, jest, istnieje jako odrębny byt, a nie jako cząstka tego wielkiego, wilgotnego mleka, pożeracza przestrzeni.


Spojrzała w dół na pędzącą narciarkę, a potem zamknęła oczy i pozwoliła, by mgła wniknęła z impetem w jej ciało. Przez chwilę delektowała się brakiem własnego istnienia, a potem już przestała, bo zniknęła całkowicie, nie zniknąwszy wcale. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz